Walka o miliony/Tom V-ty/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XIX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy nie wiesz pan, jak się nazywał ten podróżny, którego Flogny tak szukał w Blévé?
— Nie wiem — odrzekł naczelnik policyi.
— A jednak w protokule zamieszczonem to być powinno. Zresztą właściciel hotelu o tem nas powiadomi.
— Można go będzie odnaleźć, mimo, że wyjechał nazajutrz rano po tym wypadku do Londynu, nie wiedząc nic jeszcze o śmierci Flognego.
— Wiadomo ci zapewne, panie naczelniku — mówił komisarz — iż doniesiono nam z Anglii o niebezpiecznej bandzie złoczyńców, działających w Paryżu. Wymieniono nam nawet nazwiska niektórych. Ów podróżny, który wyjechał do Londynu, czyż nie mógł mieć łączności z tą bandą. W tem wszystkiem istnieją dwie rzeczy, jakie mnie wprawiają w osłupienie: zabranie ztąd tego biurka i nieobecność wszelkich przedmiotów, należących do nieszczęśliwego inspektora, na miejscu, gdzie znaleziono szczątki jego trupa.
— Rozpoczniemy stosowne w tej mierze dzałanie.
— Trzeba nam koniecznie wybadać owego podróżnego, dla widzenia się z którym Flogny pojechał do Blévé.
— Za mojem przybyciem do prefektury wydam stosowne rozkazy.
Jakoż w pół godziny później wydano polecenia i jeden z najzręczniejszych policyjnych agentów przygotowywał się do rozpoczęcia kampanii.
Pozostawiliśmy Misticota i Trilbego jadących do Tours. Drugi, jak wiemy, śledził pierwszego. Trilby jadąc, starał się zastosować szczegółowo do poleceń, wydanych mu przez Arnolda Desvignes, to jest pozbyć się małego sprzedawcy medalików w taki sposób, iżby śmierć jego nie miała pozorów zbrodni.
Nie w drodze jednak z Blévé do Tours; mimo, że jechali w jednym przedziale i jednym pociągiem, Irlandczyk spodziewał się znaleźć sposobność zręcznego zgładzenia sprzymierzeńca siostry Maryi.
Mógł tylko ciągle mieć go na oku.
W Tours, gdzie oba wysiedli, Misticot udał się bezzwłocznie do biura zleceń.
Trilby, zmuszony udać się za nim do tegoż biura, dla dowiedzenia się, co on tam będzie robił, wszedł jednocześnie z podrostkiem, który zrazu nie zwrócił na niego uwagi.
— Czy mógłbym tu nabyć bilet do Cherbourga? — zapytał Stanisław Dumay urzędnika.
— Możesz pan:.. — odparł zagadniony — lecz w takim razie będziesz się musiał w drodze przesiadać dwa razy, w Mons i Caen.
— Mniejsza z tem. O której pociąg wychodzi?
— O czwartej minut pięć po południu.
Otrzymawszy to objaśnienie, Misticot zwrócił się ku wyjściu, gdzie w progu zetknął się z Trilbym, którego zapamiętał w jego obecnem przebraniu, jako komisanta handlowego w hotelu Kupieckim w Blévé.
Ukłonili się sobie nawzajem.
— Panie — rzekł Irlandczyk z uśmiechem — załatwiłeś to, co ja dla siebie załatwić pragnąłem, ponieważ tak jak ty, jadę do Cherbourga. Do godziny czwartej po południu dość czasu nam pozostaje. Jeżeli zechcesz, pójdźmy do stacyjnego bufetu i zabezpieczmy się przeciw głodowi, wątpię albowiem, byśmy zdążyli obiadować w Mans.
— Zgadzam się na pańską propozycyę — rzekł chłopiec.
Były klown z cyrku Pernando wraz z Misticotem usiedli naprzeciw siebie, kazawszy podać śniadanie.
— Pan jedziesz tylko do Cherbourga, nie dalej? — pytał podrostek, zajadając.
— W obecnej chwili nie mogę nic stanowczego powiedzieć. Jadę do pewnego domu handlowego dla załatwienia nader ważnej sprawy.
— Pan jesteś komisantem handlowym?
— Tak, i agentem od ubezpieczeń na życie.
— Ach! jak to dobrze... — zawołał Misticot. — Po ukończeniu interesów pan wracasz do Paryża?
— Będzie to zależało od listu dyrektora mego towarzystwa, funkcyonującego pod nazwą „Jeneralnej kompanii międzynarodowych ubezpieczeń.“ Być może, iż mi wypadnie jechać do Anglii.
— Do którego z miast?
— Prawdopodobnie do Portsmouth, lub Plymouth.
— To dziwne!
— W czem... dlaczego?
— W tem, iż w takim razie razem odbywalibyśmy podróż.
— A! więc pan jedziesz do Anglii?
— Tak... do Plymouth.
— Miasto, do którego jeżdżę prawie corocznie i dość, długo tam przebywam.
— Zatem pan znasz wiele części świata?
— Bardzo wiele.
— Znasz pan zakłady Patersona?
— Doskonale! Bracia Paterson są bardzo bogatymi amerykanami, dzielni ludzie, posiadający liczne kopalnie. Ubezpieczyłem na życie młodszego z tych braci. Pan do nich jedziesz?
— Tak... A gdyby panu wypadła również podróż do Plymouth, miałbym przyjemność jechania z nim razem.
— I mnie byłoby również przyjemnie, upewniam — rzekł Trilby, myśląc w duchu jednocześnie:
„Będęż potrzebował jechać wraz z nim aż do Anglii? Pomiarkuję się co do tego w Cherbourgu.“
Czas szybko ubiegał. Nadeszła godzina odjazdu.
Obaj towarzysze podróży, kupiwszy bilety do pierwszej klasy, wsiedli do jednego przedziału.
W wieku Misticota łatwo się zawierają stosunki przyjaźni, zresztą okazywana widocznie uprzejmość Trilbego jednała mu zaufanie chłopca.
Zresztą, czegóż mógł się obawiać ze strony tego agenta ubezpieczeń na życie?
Za przybyciem do Mans byli już z sobą na stopie najściślejszej znajomości. Pociąg do Caën natychmiast odchodził, mieli zaledwie czas przesiąść się z jednego wagonu do drugiego.
W Caën przeciwnie, przyjechawszy o jedenastej wieczorem, zmuszeni byli wyczekiwać do drugiej minut dwadzieścia po północy na pociąg przychodzący z Paryża.
Czem sobie czas zająć przez te trzy godziny? Wieczerza. Poszli więc na kolacyę do sąsiedniej restauracyi, gdzie Misticot powiadomił się o odpłynięciu okrętów do Plymouh.
Żaden ze statków nie pełnił służby wprost z Cherbourga do Plymouth. Udawały się one tam przez Southampton lub Weymouth.
Z jednego lub drugiego z tych miejsc Wisticot dojechać mógł do Plymoth drogą żelazną.
— Nie będziesz pan mógł wylądować tym sposobem, jak pojutrze — rzekł Trilby. — Co do mnie, skoro tylko list otrzymam, bądę wiedział, czyli mi wypadnie jechać razem z panem.
O oznaczonej godzinie obadwa wsiedli na pociąg i przybyli do Cherbourga o w pół do siódmej rano.
Misticot w towarzystwie Trilbego udał się do biura żeglugi. Okręt wypływał do Weymouth, drugi miał wyruszyć nazajutrz do Southamptonu. Pozostawiało to Trilbemu cały dzień czasu do ułożenia swych planów.
— Jechać wraz z nim do Anglii byłoby dla mnie niebezpiecznem — mówił do siebie Irlandczyk. — Jakaś nieprzewidziana okoliczność mogłaby dać mnie poznać policyi... przezornym być należy.
Trilby znał Cherbourg doskonale. Zaprowadziwszy swego towarzysza do hotelu Angielskiego, gdzie nigdy dotąd sam nogą nie postał, zażądał dwóch sąsiadujących z sobą pokojów.
Misticot, złamany znużeniem, położywszy się na łóżku, usnął natychmiast snem twardym, poleciwszy Trilbemu obudzić się na śniadanie.
Irlandczyk, zapisawszy się w księgach meldunkowych pod nazwiskiem Douceta, agenta od ubezpieczeń na życie, rzucił się na łóżko w ubraniu, gdzie począł rozmyślać i kombinować, jak autor dramatyczny, układający scenaryusz dla sztuki.
Około dziesiątej, wyszedłszy z pokoju, udał się do biura hotelowego.
— Gdyby wypadkiem — rzekł — ów młody człowiek, który tu przybył wraz zemną, pytał się o mnie, powiedzcie mu, proszę, żem poszedł w celu załatwienia wiadomego mu interesu, lecz że powrócę tu za godzinę na śniadanie.
Przed kilkoma laty Trilby pracował w Cherbourgu, w towarzystwie nieodłącznego swego przyjaciela Will Scotta. Pozostawił on tutaj znaczną liczbę współziomków o elastycznem sumieniu i zręcznych rękach, a między innymi pewnego angielskiego marynarza nazwiskiem Dickson, zajmującego się specyalnie kontrabandą.
Człowiek ten, godzien postronka, bandyta, rozbójnik w całem znaczeniu, ów Dickson posiadał swój własny mały okręt, jaki oddawał chętnie do rozporządzenia tym, którzy mu grubo płacili.
Trilby, przybywszy do portu, zwrócił się do jednego z majtków, zapytując:
— Mój chłopcze, czy znasz Mikołaja Dickson, kapitana Dickson?
— Znam go doskonale.
— Mógłbyś mi wskazać jego mieszkanie?
— Dobrze, lecz pan go znaleść możesz na pokładzie jego statku, gdzie się właśnie w tej chwili znajduje. Przypłynął właśnie z Anglii dziś rano.
— Jaką nosi nazwę jego statek?
— Nazywa się „Mewa.“ Wsiądź pan w jedno z tych, czółen, stojących na wybrzeża, a pierwszy lepszy majtek powiezie cię do okrętu.
Trilby posłuchał tej rady.
W pięć minut później łódź, w której płynął, dosięgnęła „Mewy,“ małego okrętu z czerwoną flagą, na czarno malowanego.
Nikogo nie widać było na pokładzie.
— Hej! Mewa! — zawołał majtek.
Na to wezwanie z głębi statku ukazał się niski, barczysty mężczyzna, w błękitnych pantalonach i takiemże sukiennem okryciu, w czapce czerwonej. Gęsta, ruda broda zakrywała mu połowę ciemnej, ogorzałej twarzy. Szare, żywe oczy świeciły pod zwieszającemi się brwiami. Mężczyzną tym, około lat pięćdziesięciu mieć mogącym, był Mikołaj Dickson, ogóinie oazywany kapitanem.
— Kto wzywa Mewę? — zapytał.
Trilby rzekł kilka słów po angielsku. Kontrabandzista wydał okrzyk zdumienia.
— Wysiądź! — zawołał — poślę ci drabinę.
I, odwiązawszy z liny takową, położył ją pomiędzy czółnem i okrętem.