Walka o miliony/Tom V-ty/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trilby z chybkością klowna stanął na brzegu okrętu, a podawszy rękę Dicksonowi, zapytał go po angielsku:
— Sam jesteś, mój stary towarzyszu?
— Sam... dwaj moi majtkowie na ląd wysiedli.
— Chcę z tobą pomówić.
— W takim razie odeślij swe czółno. Zaprowadzę cię do mej kajuty.
Irlandczyk rzucił sto sous majtkowi, który go przywiózł, rozkazując mu wraz z łodzią odpłynąć, poczem poszedł za Dicksonem do jego kabiny, gdzie po kilku krótkich wspomnieniach przeszłości, następująca między obydwoma zawiązała się rozmowa:
— Lubisz zawsze jak dawniej zarabiać pieniądze? — zapytał Trilby.
— Zawsze... To tylko lubię i to jest celem mego życia.
— Cóżbyś powiedział na propozycyę zarobku trzech tysięcy franków?
— Powiedziałbym, że naprzód ją przyjmuję, a potem zapytałbym, co trzeba czynić, by te tysiące pochwycić do kieszeni?
— Zrobić rzecz najłatwiejszą w świecie! Nie dozwolić komuś dostać się do Anglii.
— Do czarta! Zgładzić jakieś indywiduum, podróżujące dla przyjemności, lub interesów, rzecz niebezpieczna.
— Lecz trzy tysiące franków, to suma.
— Prawda: O sposób jednak tu chodzi. Masz jakiś plan ułożony ku temu?
— Mógłżebyś dziś wieczorem odpłynąć do Plymouth?
— Wszystko mogę uczynić, co mi się podoba; jestem panem siebie.
— Ale czy mógłbyś sam tylko odpłynąć?
— Nie, dziś niepodobna mi tego uczynić.
— Dlaczego?
— Jutro mam odwieźć ładunek kontrabandy cygar, potrzebuję do tego dwóch ludzi.
— W tej naszej sprawie świadków unikać należy.
Dickson zadumał się przez parę minut; a potem rzekł nagle:
— Wszystko to da się ułożyć.
— Znalazłeś środek na pozbycie się wskazanej przezemnie osobistości, tak, by nie posądzono nas o zbrodnię?
— Znalazłem.
— Jakiż to środek?
— Znasz przesmyk, jaki się przepływa przed wylądowaniem w Plymouth.
— Znam.
— Wiadomo ci zatem, że główna siedziba angielskiej komory celnej znajduje się na najwyższym punkcie skalistych wybrzeży, otaczających ów morski przesmyk wzdłuż na cztery kilometry.
— Wiem o tem.
— Poniżej tych skał znajduje się brzeg płaski, gdzie niejednokrotnie przeprowadzamy kontrabandę pod nosem celników. Od miesiąca jednakże podwojono tam liczbę służby celnej, a ztąd zmieniliśmy nasz punkt wyładowywania. Znalazłem miejsce nader dogodne ku temu, na milę od Plymouth. Tam to ja zwykle teraz operuję...
— No... i cóż dalej?
— Można zejść między skałami wąską ścieżynką, wiodącą do wybrzeża. Na tej to ścieżce czuwa co noc pięciu celników... rozumiesz?
— Poczynam nieco rozumieć... Tam więc pod jakimkolwiekbądź pozorem chciałbyś wysadzić osobistość, o którą nam chodzi.
— Tak... pośród głębokich ciemności wskażę na tę ścieżkę. Jakże ci się podoba mój projekt?
— Mówię, że jest złym, bezpożytecznym. Podróżny twój wpadnie w ręce celników, a przypuściwszy nawet, że go na razie przytrzymają, jutro go uwolnią, po złożonych przezeń zeznaniach.
— Nie przytrzymają go wcale. Mówi on po angielsku?
— Nie, jestem tego pewien.
— Tem lepiej. Celnicy, którym kontrabandziści zabili w tych dniach trzech ludzi, otrzymali rozkaz używania palnej broni podczas nocy. Skoro cień ludzkiej postaci ukaże się im na ścieżce, wygłoszą hasło. Ów podróżny, nie zrozumiawszy, nie odpowie i będzie szedł dalej. Natenczas padną strzały i rzecz tak dokonany zostanie, iż przeciw temu nikt nie będzie w możności nic powiedzieć. No... i cóż myślisz o tym moim planie?
— Uważam go za wyborny, udać się powinien. Wszakże jeszcze na jeden szczegół zwrócę twoją uwagę — rzekł Trilby.
— Na cóż takiego?
— Nie trzeba pozwolić, aby przy ciele zabitego znaleziono jakiekolwiekbądź papiery, stwierdzające jego osobistość.
— Tego ja się już dopełnić nie podejmuję... To do ciebie wyłącznie należy.
— O której godzinie wypłyniemy dziś wieczorem?
— O szóstej. Noc będzie pogodną. Lekki wiatr wschodni pozwoli nam przybyć do skalistych wybrzeży około pierwszej po północy.
— A ja kiedy mógłbym powrócić?
— Nieprędzej, jak jutro w nocy. Przedtem załatwić si§ muszę z moją kontrabandą.
— Gdybym chciał wsiąść na twój statek dziś z moim podróżnym, gdzie mógłbym spotkać się z tobą?
— Nad brzegiem portu, w „Morskiej restauracyi.“ Potrzebuję otrzymać twoją decyzyę przed godziną czwartą. Należy ci tylko wymówić te dwa wyrazy: „Dziś wieczorem.“ W chwili tej statek wstrząsnął się ziekka.
— Moi ludzie wracają... — rzekł kontrabandzista. — Odprowadzę cię na ląd.
Dickson z Trilbym rozeszli się na wybrzeżu wprost »Morskiej restauracyi“ poczem Irlandczyk wrócił do hotelu.
— Czy mój młody towarzysz podróży już się przebudził? — zapytał służącego.
— Tak, panie.
— Wyszedł na miasto?
— Wyszedł w pół godziny po pańskiem odejściu. Poszedł nad brzeg morza popatrzeć na fale. Wróci tu na śniadanie.
Ciekawość Misticota wzięła górę nad jego zajęciami.
Obudziwszy się po półgodzinnym spoczynku, ubrał się z pośpiechem i wyszedł zobaczyć morze, którego nie znał wcale.
Przybywszy na wybrzeże, stał tam blisko godzinę, pochwycony zachwytem nad tym tak wspaniałym, a całkiem, nowym dla siebie widokiem.
Z trudnością oderwawszy się odeń, wrócił do hotelu Angielskiego.
Znalazł Trilbego w jadalni, siedzącego przy butelce wina, a tak zatopionego w czytaniu dziennika, że me zauważył wejścia Misticota.
Chłopiec, roześmiawszy się, uderzył go po ramieniu.
Trilby podniósł głowę.
— A! to ty... — zawołał — czytam tu właśnie artykuł, który zarówno nas obu interesuje.
— Cóż piszą?
— Donoszą o pewnym podróżnym, z którym jedliśmy śniadanie i obiad w Blévé, w hotelu Kupieckim, a który w niedzielę wieczorem udał się do Amboise w towarzystwie drugiego podróżnego, z jakim pan rozmawiałeś w sali tegoż hotelu.
— Chodziłożby tu o pana Delyigne? — pytał Misticot zdumiony.
— Tak właśnie... Nazwisko to powtarzają dziś wszystkie dzienniki. Nie wiesz pan, kim był ów drugi podróżny?
— Wiem... odrzekł podrostek. — Ów drugi był członkiem paryskiej policyi. Przybył do Blévé, ażeby widzieć się zemną.
— Z tobą? — wymruknął Trilby, udając zdziwienie i spoglądając na chłopca z nieufnością.
— Bądź pan spokojnym... ja nie należę de policyi — odparł Misticot. — Ów człowiek, którego widziałem natenczas po raz pierwszy w życiu, przybył, żądając odemnie niektórych objaśnień.
— I udzieliłeś mu je pan?
— Bezwątpienia.
— No! otóż nie zaniesie on ich tym, którym pragnął dostarczyć.
— Cóż mu się stało? — zawołał chłopiec z obawą.
— Wypadek niezwykle dziwny, przerażający!
— Cóż takiego?
— Został wraz z drugim podróżnym, Delvignes, pożartym przez dzikie zwierzęta, zbiegłe z menażeryi Pezona...
— Pan żartujesz... — zawołał Misticot — to nieprawda... To być nie może.
— Czytaj więc... — rzekł Trilby, wskazując artykuł w dzienniku — a zobaczysz, czy ja żartuję.
Chłopiec chciwie przebiegał dziennik oczyma, a w miarę czytania bladł coraz bardziej.
— Jakaż śmierć straszna! — wyjąknął, skończywszy czytanie.
— Widocznie śmierć tych dwóch ludzi pognębia pana — rzekł Trilby — mimo, że nie byłeś ich przyjacielem.
— Z pewnością. Podobna katastrofa najobojętniejszego przerazić jest w stanie. — To mówiąc, podrostek myślał sobie: — Śmierć Flognego prowadzi zniweczenie rozpoczętych przezeń poszukiwań. Możnaby sądzić, iż szatan wziął w swą specyalną opiekę morderców Edmunda Béraud i że ci, którzy ich śledzą, są naprzód już potępionymi. Kto wie, czy teraz na mnie kolej nie przyjdzie? Lecz mimo wszystko, dążyć będę prosto do celu. Dowiem się, dowiedzieć się muszę, czy Arnold Desvignes z ulicy des Tournelles jest tymże samym Arnoldem Desvignes z Blévé, wspólnikiem Verrièra. Przedewszystkiem jednak muszę powiadomić siostrę Maryę o wypadku, nastąpionym w lesie Amboise.
— Smutne to, bezwątpienia... — rzekł Trilby. — Wogóle jednak tak pana, jak mnie, zbliska to nie obchodzi. Ci nieszczęśliwi już zmarli... wieczny im przeto odpoczynek. Nie myśląc o nich, myślmy raczej o sobie.
— Tak... tak... — odparł Misticot z roztargnieniem.