Walka o miliony/Tom V-ty/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Otóż, według mego przewidywania — ciągnął dalej Irlandczyk — otrzymałem list od dyrektora naszego towarzystwa.
— I jedziesz pan do Anglii? — pytał Misticot.
— Tak... co mnie niezmiernie cieszy. Odebrałem rozkaz udania się do Plymouth, dokąd właśnie pan Jedziesz, i gdziebym mógł przedstawić cię panom Paterson... Lecz...
— Lecz co? — pytał podrostek.
— Sądziłem zrazu, iż niepodobna nam będzie jutro zrana wylądować z Plymouth, ponieważ kursujący tamże parowiec wypływa pojutrze dopiero. Traf jednak dozwolił mi spotkać jednego z moich przyjaciół, żeglarza, właściciela statku, na którym przewozi towary między Cherbourgiem a wschodniemi wybrzeżami Anglii. Odpływa on dziś wieczorem o szóstej godzinie i przystaje w zatoce Plymouth. Przyobiecał zabrać mnie, którą to propozycyę chętnie przyjąłem. Możebyś i pan korzystał z tej sposobności?
— Korzystałbym najchętniej, czy jednak pański przyjaciel zechce zabrać o jednego pasażera więcej?
— Skoro ja o to prosić go będę, zabierze pana.
— A kiedy przybylibyśmy do Plymouth?
— Jutro, równo z brzaskiem dnia.
— To pozwoliłoby mi zyskać czterdzieści osiem godzin, obecnie, gdy czas jest dla mnie tak drogim. Proś więc pan swojego przyjaciela, niech mnie zabierze.
— Dobrze... wszakże muszę pana uprzedzić o pewnej okoliczności.
— O czem takiem?
— Mój przyjaciel trudni się nieco kontrabandą.
— Co mnie to obchodzi?
— Z tej przyczyny będziemy musieli przedsiębrać wiele ostrożności przy wylądowywaniu... a nawet znajdą się do zwalczenia i trudności, być może...
— Nie uważam na to, gdzie chodzi o zyskanie na czasie.
— Dobrze... po śniadaniu więc pójdziemy spotkać się z moim kolegą w Morskiej restauracyi, gdzie ustanowił swą główną kwaterę i tam bliżej z nim porozumiemy się o wszystkiem.
— Jedzmy więc prędko śniadanie — wyrzekł Misticot — ponieważ mam jeszcze coś palnego do załatwienia.
— Jakto... do załatwienia? tutaj, w Cherbourgu, dokąd przybywasz pan po raz pierwszy w życiu, gdzie nie znasz nikogo? Wyznam, że to podnieca moją ciekawość!... — zawołał Trilby.
— Łatwo mi ją będzie zaspokoić — odrzekł podrostek. — Przed wyjazdem z Plymouth chcę kazać odbić drugi egzemplarz fotografii, który radbym dziś wysłać do Paryża.
— Reprodukcyę... — powierzył nie bez obawy Irlandczyk. — Niepodobna, aby to panu zrobiono w tak krótkim czasie.
— Zapłacę, ile będą żądali.
— Jest to więc rzecz tak bardzo pilna?
— Tak... skoro tylko zjemy śniadanie, pobiegnę w tym celu do fotografa.
— Pragnąłbym panu towarzyszyć, gdyby to nie było niedyskrecyą z mej strony.
— Owszem... pójdź pan zemną. Wprost ztamtąd udamy się do Morskiej restauracyi.
Po ukończonem śniadaniu obaj udali się za poszukiwaniem fotograficznego zakładu, który też wkrótce odnaleźli.
Za szklanną wystawą sklepu leżały próby nader starannie odrobione.
— Wejdźmy tu... — rzekł Misticot.
Trilby, wciąż mocno zaniepokojony, pytał sam siebie, czy fotografia, o której odbicie chodziło, nie była czasem portretem prawdziwego Arnolda Desvignes, portretem znalezionym przez podrostka w sklepie antykwaryusza w Blévé.
Jego przypuszczenia zamieniły się w pewność, gdy Misticot, wyjąwszy wspomniony portret z portfelu, zwrócił się do fotografa z zapytaniem:
— Czy mogę otrzymać dokładną reprodukcyę tego portretu?
— Z wszelką łatwością, panie.
— Lecz radbym, aby odfotografowano również i dedykacyę, jaka się znajduje na odwrotnej stronie tej karty.
— Dobrze... Ile pan życzysz sobie mieć egzemplarzy?
— Trzy, po które przyjdę o czwartej godzinie.
— Jutro o czwartej?...
— Nie, dziś, panie.
— Fotograf uśmiechnął się.
— Ależ to niepodobna! — zawołał.
— Zapłacę panu trzysta franków za tę reprodukcyę... Zgadzasz się pan, albo nie zgadzasz? Jeżeli nie, pójdę do innego zakładu.
— Będziesz pan miał trzy egzemplarze na czwartą godzinę, z niesłychanym moim wysiłkiem pracy.
Misticot położył na stole trzy luidory.
— Resztę dopłacę — rzekł — przy odebraniu. — Poczem wyszedł wraz z Trilbym, przejętym niewysłowioną trwogą.
Jedna z tych fotografij, przesłana do Paryża, niechybną zgubę Arnoldowi Desyignes przynieśćby mogła.
W jaki sposób powstrzymać ową przesyłkę?
Były klown z cyrku Fernando miał chęć niepohamowaną zaprowadzić podrostka w jaki ustronny kąt miasta i tam go zdusić na miejscu, w biały dzień jednakże dokonać tego było niepodobna.
Co więc począć?
Jedno mu tylko pozostawało. Uprzedzić Arnolda o grożącem mu niebezpieczeństwie, skoro usunąć takowego niepodobna było, jak to uczynił z listem w Blévé.
Misticot został teraz nieodwołalnie na śmierć skazanym, a wykonanie wyroku tego miało być już wkrótce dopełnionem, gdyż podczas nadchodzącej nocy. Mniej więc obchodziło Irlandczyka, czyli on prześle lub nie pomienioną fotografię zakonnicy. Desvignes, mając się na baczności, nie dozwoli dojść tej przesyłce według adresu.
— Wiele więc panu zależeć musi na przesłaniu tej fotografii? — pytał Trilby chłopca z pozorną obojętnością.
— Bardzo wiele! — odrzekł Misticot. — Od tej przesyłki zależy szczęście i spokój rodziny. Więcej nie mogę pana objaśnić w tym względzie, ponieważ tu chodzi o powierzoną mi tajemnicę. Wejdźmy do kawiarni, chcę list napisać obok tej przesyłki.
— Ja również napiszę kilka słów do dyrektora życiowych ubezpieczeń — rzekł były klown — powiadomię go, że odpływam do Plymouth.
Tu siadłszy przy stoliku, Trilby nakreślił na ćwiartce papieru następujące wyrazy po angielsku:
Wsunąwszy ów list bez podpisu w kopertę, Trilby położył na niej adres Arnolda Desvignes.
Misticot jednocześnie pisał, co następuje:
„Śpieszę, by odszukać tego, który sam tylko ma prawo nosić pomienione nazwisko. Jeżeli Bóg pozwoli mi go odnaleźć, lub wykryć przynajmniej, w jaki sposób wspólnik pana Verrière wcielił się w tę obcą sobie postać, panna Aniela uniknie najsroższego ze wszystkich nieszczęść.
Misticot wsunął list w kopertę, której nie zapieczętował, mając tam włożyć fotografię, poczem napisał adres umówiony do proboszcza w Malnoue.
— No! teraz — rzekł Trilby — możemy pójść, jeżeli zechcesz, porozumieć się z moim przyjacielem o miejsce dla nas aa jego okręcie.
— Idźmy.
Morska restauracya, ów zakład, w którym jakakolwiekbądź okazałość, a nawet i czystość, były rzeczą zupełnie nieznaną, położona na parterze domu, zajmowała obszerną salę, zawieszoną malowidłami, przedstawiającemi sceny z życia marynarzy.
Rzędy stolików, obstawionych krzesłami, wielki kontuar i półki napełnione szklankami i butelkami, dopełniały umeblowania.
Tłum hałaśliwy, przeważnie z majtków złożony, zawierający typy różnych stref i krajów, tworzył liczną klientelę tej karczmy.
Trilby zatrzymał się w progu i pośród tej atmosfery, zgęszczoną dymem z fajek, stal przez kilka minut, zanim spostrzegł Dicksona, siedzącego w rogu sali z jakimś mężczyzną, który mu wyliczał pieniądze.
— Otóż — rzekł do Misticota, wskazując mu ręką — właściciel „Mewy,” lecz widzę, iż obecnie jest zatrudnionym. Zaczekajmy chwilę, aż skończy interes.
Niedługo to trwało.
Dickson, rozstawszy się ze swym towarzyszem, spojrzał w stronę drzwi, a dostrzegłszy Trilbego, skinął nań ręką.
Irlandczyk podszedł z Misticotem.
— Mój przyjacielu — rzekł do przemytnika, podając mu rękę — przyobiecałem temu młodzieńcowi, dla którego uczuwam prawdziwą życzliwość, że zabrawszy go wraz zemną, wysadzisz nas w Plymouth, dokąd obadwa jedziemy. Mam nadzieję, że dotrzymasz swej obietnicy?
— Nie cofam danego przyrzeczenia — odpowiedział Dickson. — Zabiorę na mój statek tego młodego człowieka, skoro prosisz mnie o to. Wypłyniemy dziś wieczorem o szóstej godzinie. O pierwszej po północy zatrzymamy się nawprost skalistych wybrzeży Plymouth, gdzie wysadzę was obu, sam bowiem popłynę dalej ku wschodowi. Jako zapłatę za przejazd, dacie wynagrodzenie mym ludziom. Otóż i ułożone. A teraz zapraszam was obu na kieliszek „wiskey.”