Walka o miliony/Tom V-ty/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O godzinie czwartej oba towarzysze podróży udali się do fotografa.
Trzy egzemplarze reprodukcyi były gotowemi, doskonale odrobionemi.
Misticot dopłacił dziesięć luidorów, włożył w kopertę obok listu oryginał, wsunął kopię do swego portfelu, a zakleiwszy kopertę, rzekł do Trilbego:
— No! teraz idźmy na pocztę.
W pięć minut później list podrostka z Montmartre do siostry Maryi i list Irlandczyka do Arnolda Desvignes, spadły jednocześnie w głąb skrzynki pocztowej w Cherbourgu.
Był czas, ażeby pójść na obiad do hotelu, a potem na wybrzeże.
— Pozwól uczynić sobie jedną uwagę — począł Trilby, skoro zasiedli przy stole. — Oto nic łatwiejszego podczas morskiej podróży, zwłaszcza gdy fala jest nieco niespokojną, jak stracić przedmioty, które się ma przy sobie. Włóż więc swoje papiery, pieniądze i portfel do walizy. Ja, ilekroć razy płynę, nigdy nie zaniedbuję tej przezorności.
— Rada jest dobrą... Posłucham jej — rzekł chłopiec.
Jakoż, włożywszy wszystko do skórzanego kuferka, Misticot zachował przy sobie tylko portmonetkę, zawierającą dwieście franków w złocie, i nieco drobnej monety.
O trzy kwadranse na szóstą czółno wiozło go wraz z Trilbym na pokład „Mewy.”
— Wejdźcie do kabiny — rzekł Dickson — i nie wychodźcie na pokład dopóki was nie zawołam. Przeszkadzalibyście w manewrowaniu statkiem.
Irlandczyk wraz z Misticotem uczynili zadość poleceniu.
— Podnieść czółno! — zakomenderował Dickson dwóm majtkom.
Czółno zostało podniesionem i umieszczonem na tyle statku, a w jego miejsce miniaturowa ławka, mogąca pomieścić zaledwie dwie osoby, uczepioną została do brzegu okrętu w ten sposób, że w każdej chwili mogła być spuszczoną na morze.
Podniesiono kotwicę, Dickson pochwycił za ster, a majtkowie rozpięli żagiel. Statek płynął zrazu zwolna za ruchem bałwanów, a skoro żagle wydęty się pod działaniem wiatru, począł szybko mknąć dalej.
W kwadrans był więcej niż o milę od wybrzeża.
— Pasażerowie mogą wejść na statek, jeżeli się im podoba! — zawołał Dickson.
Misticot z Trilbym wyszli z kabiny.
Dla Irlandczyka pełne morze starą było znajomością, dla naszego jednak podrostka był to widok zupełnie nowy, podniośle wzruszający, wspaniały.
Statek, mając wiatr po za sobą, mknął z szybkością strzały, zostawiając za sobą długą smugę piany, którą promienie słoneczne barwiły pryzmatycznemi blaskami.
Chłopiec stał w ekstazie do chwili, w której zapadająca noc zaczęła pokrywać fale rodzajem zasłony, jaką spuszczają na dekoracye czarodziejskiej sztuki teatralnej.
— Otóż wiatr twardym się staje... — rzekł kontrabandzista. — Idźcie się przespać do kabiny, obudzę was, skoro nadejdzie czas wylądowania.
Skoro tylko odeszli, Dickson, przywoławszy dwóch majtków, rzekł do nich zcicha:
— Będziemy płynęli wprost na skały Plymouth.
— Na skały? — powtórzył jeden z majtków — ależ tam znajduje się główny posterunek komory celnej! — Być posłusznym bez zapytywani — huknął gniewliwie przemytnik. — Na dwieście metrów przed zatoką zwiniecie żagiel, ażeby okręt przystanął na morzu. Spuścicie łódkę na fale i jeden z was wysadzi pod skałami tego młodzieńca, znajdującego się w kabinie. Zrozumieliście?
— Tak, kapitanie — rzekł jeden z majtków — lecz ów młody człowiek może tam otrzymać kilka kul w głowę od celników.
— To już rzecz jego, nie nasza.
— Lecz jak potem odnaleźć okręt po wysadzeniu tego podróżnego?
— Zawieszę na drągu latarnię. Każdy z was otrzyma po sto franków, nie licząc tego, co wam da ów chłopiec. Oto, o czem was miałem powiadomić. A teraz odejdźcie!
Dwaj majtkowie wrócili na swe stanowiska.
Statek mknął coraz szybciej. Wicher się wzmagał. Niebo poczerniało zupełnie.
— Zapalić latarnię! — rozkazał Dickson — spojrzeć na busolę.
Światło natychmiast zabłysło na przodzie statku.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał kontrabandzista.
— Płyniemy na wschód... — ozwał się głos majtka, stojącego przy busoli.
Dickson nacisnął ster, zmieniając kierunek statku, i nic więcej słychać nie było, jak tylko świszczenie wichru przez liny i plusk fal wokoło okrętu.
W kabinie Misticot z Trilbym położyli się na dwuch hamakach; kajutę oświetlała lampka wisząca, której światło nie przenikało na zewnątrz.
Okienka kabiny szczelnie były zamknięte.
Trilby zdawał się spać. Misticot, leżąc z otwartemi oczyma, wsłuchiwał się w harmonijny szum wichru i fal.
— Chciałbym być marynarzem... — myślał sobie. I wyobraźnia wiodła chłopca w fantastyczne podróże marzeń.
Nagle wyrwanym został ze swych dumań gwałtownem zwolnieniem biegu statku. Przyśpieszone kroki dały się słyszeć na pokładzie.
Trilby zerwał się, udając ze snu przebudzonego.
— Która godzina? — zapytał.
— Północ... — odrzekł Misticot, spojrzawszy na zegarek.
— Znajdujemy się na morzu od szóstej. Wkrótce przybędziemy.
Otwarto drzwi kabiny. Majtek w nich się ukazał.
— Możecie panowie wyjść na pokład — zawołał — wszak-że proszę nie czynić hałasu i mówić cicho. Wpływamy do zatoki Plymouth.
Irlandczyk wyszedł z Misticotem.
Dickson przy sterze posadził jednego z majtków w swojem następstwie.
— Zgasić latarnię! — zawołał, spojrzawszy na busolę i kartę żeglugi. — W ciągu godziny będziemy na pięćset metrów od skalistego wybrzeża.
Na pokładzie zapanowało milczenie.
Upłynęły rak trzy kwadranse, poczem ozwał się Dickson:
— Baczność! przybijamy do miejsca.
Stanął przy sterze; majtkowie ściągnęli żagiel.
Statek, będąc teraz pchanym jedynie swą własną siłą, zwolnił nieco biegu, a wreszcie zatrzymał się nieruchomy.
— Spuścić łódkę na morze: — zakomenderował właściciel „Mewy.”
Rozkaz natychmiast wykonano, a jeden z majtków wskoczył w ową wątłą łupinę z dwojgiem wioseł.
— Nie możecie panowie płynąć razem — rzekł kontrabandzista do Misticota i Trilbego. Łódka pomieścić może tylko wioślarza i jednego pasażera. Obróci przeto dwa razy. No! wsiadaj pierwszy, młodzieńcze.
— Jestem gotowy... — odrzekł podrostek z Montmartre.
— Podam ci twoją walizę — ozwał się Trilby, znikając na schodach kabiny.
— Oto dla twoich majtków, kapitanie — wyrzekł Misticot, podając sto franków Dicksonowi.
— Schodź pan ostrożnie po uczepionej drabinie — rzekł tenże, chowając pieniądze do kieszeni. Majtek na dole czeka tam na ciebie. Podamy ci twoją walizę. Płynąc na tem czółnie, ust nie otwieraj, nie przemów słowa! Gdy zaś wysiądziesz, zwróć się plecami do morza i wejdź po prawej na ścieżkę, mknącą między skałami. Dosiągnąwszy wierzchołka, zatrzymaj się, oczekując na swego towarzysza. Gdybyś posłyszał, że ktoś nadchodzi, rozmawiając, nie trwóż się. Będzie to straż, chodząca wokoło komory celnej. Nie niosąc z sobą kontrabandy, nie masz się czego obawiać. No! dalej w drogę!
Misticot, uczepiwszy się rękoma i nogami sznurowej drabiny, zsuwał się po niej lekko, aż wreszcie dosięgnął dna czółna.
— Siądź pan... — rzekł doń zcicha majtek.
— A moja waliza?
— Oto jest.
Tu Trilby, wychyliwszy się ze statku, rzucił w czółno swą własną walzę, w czasie czego panująca ciemność nie dozwoliła Misticotowi poznać zamiany.
Majtek, uderzywszy w fale wiosłami, zaczął płynąć całą siłą. Czółno, lekkie jak łupina, mknęło po powierzchni wód cez ^mniejszego szelestu. Misticot doświadczał radości pacholęcej, czując się niesionym po falach lekkim podmuchem wiatru.
Po upływie kwadransa rozeznawać począł wysoką, ciemną masę, Której wierzchołka, jak mu się zdawało, mógł był dosięgnąć rękoma. Były to skaliste wybrzeża Plymouth.
Majtek poruszał ciągle wiosłami.
Nagle czółno zatrzymało się, dosięgnąwszy dna piaszczystego.
— Wysiadaj pan! — szepnął majtek zcicha.
Mały sprzedawca medalików wyskoczył lekko z walizką w ręku. Zaledwie jednak nogi jego dotknęły gruntu, zabrzmiało hasło w angielskim języku, a nie odbierając, rzecz naturalna, odpowiedzi, dwanaście wystrzałów naraz wybuchnęło w powietrze, wraz z rozdzierającym krzykiem młodzieńczym.
Przy świetle prochu można było dostrzedz upadającego Misticota, z wzniesionemi w górę rękoma, i majtka, uciekającego z całych sił na czółnie po wierzchołkach fal.