Walka o miliony/Tom V-ty/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po upływie kilku minut zabrzmiały powtórne wystrzały, kilka kul świsnęło mimo uszu majtka, nie dosięgnąwszy go jednak wcale.
Z pokładu okrętu widziano błysk prochu i słyszano wystrzały.
— Skończone! — zawołał Trllby.
— Ci hultaje widocznie oczekiwali tej nocy na przemykanie się kontrabandzistów — zawołał właściciel „Mewy.“ — Przygotowali się na ich przyjęcie. Aby mi tylko nie zabili mego majtka.
Rodzaj żałosnej skargi rozległ się w przestrzeni.
— Nie! — powtórzył Dickson z radością. — Otóż jego sygnał, wraca zdrów i cały!
W rzeczy samej, za kilka minut czółno dosięgnęło okrętu i majtek wdrapał się na pokład.
— Piekielna pułapka! — wykrzyknął — zaledwiem umknął. Czatowali nędznicy i przesłali mi ołów!
— A ów młodzieniec?
— Dosłyszałem krzyk jego... widziałem jak upadł, przeszyty kulami.
— Uciekajmy co sił! Mogą polować na nas na królewskiej korwecie, a tym sposobem nie dozwolą nam przybyć przededniem w miejsce umówione.
Czółno wciągnięto na pokład, rozpięto żagle i statek mknąć począł szybko jak parowiec.
Po upływie godziny zatrzymał się.
Dickson wydał głosem hasło, podobne temu, jakie powiodło na śmierć Misticota.
Dziesięć minut upłynęło, poczem dwie wielkie barki, ukazawszy się na powierzchni, uczepiły się do boków okrętu. Czterech ludzi z pomocą majtków wnosiło na statek paki, napełniane przemycanym towarem.
— A ładunek? — zapytał Dickson, gdy barki opróżniono.
— Na dziś nie ma nic więcej — rzekł jeden z marynarzy.
— Na kiedy zatem?
— Na pojutrze, o północy. Wracajcie do Cherbourga.
Tu wsunął rulon złota w dłoń przemytnika, poczem obie barki spiesznie się oddaliły.
— No! stary towarzyszu — rzekł do Trilbego właściciel „Mewy“ — zjemy razem śniadanie w Cherbourgu, o dziesiątej.
— Kiedy odchodzi pociąg do Paryża.
— W południe.
— A przybywa do Paryża.
— O północy.
— To dobrze.
Podczas, gdy się to działo na wodach Plymouth, agent, wysłany przez nowego naczelnika policyi do hotelu Kupieckiego w Blévé, prowadził śledztwo z następującym rezultatem: Ów podróżny, z którym tak pragnął widzieć się Flogny, nazywał się Stanisław Dumay i wyjechał do Anglii.
Na mocy tegoż wyjaśnienia, rysopis Misticota przesłano agentom francuskim, przebywającym w Londynie, oraz wszystkim oddziałom policyi w Paryżu, na wypadek, gdyby podróż młodego chłopca okazana się być podstępem, ułożonym dla zamaskowania innych jego zamiarów.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Verrière, posłuszny zleceniom Arnolda, pozostawszy w Malnoue, sprowadził mularza, cieślę i malarza, rozkazując im zająć się reparacyą myśliwskiego pawilonu, ku wielkiemu zdumieniu swej córki, siostry Maryi i całej służby.
Zrana zakonnica, udawszy się do kościoła, miała po nabożeństwie długą z proboszczem rozmowę.
Ksiądz ten, owładnięty czarem uprzejmości Arnolda Desvignes, bronił go gorąco wobec siostry Maryi, dziwąc się, iż zakonnica trwa uporczywie w swej złej opinii dla tego młodego człowieka, tak dystyngowanego, bez zarzutu pod każdym względem, zarówno w przeszłości, jak i obecnie, i że oskarża go o brak miłości chrześciańskiej.
Siostra Marya jednakże przekonać się nie dała.
Wbrew wszelkim rezonowaniom, niepodobna jej było wyrwać ze swej duszy powątpiewań co do wspólnika Verrièra.
Wyszła z probostwa, kryjąc swe zapatrywania co do Arnolda Desvignes, nie śmiała bowiem otwarcie sprzeczać się z księdzem i przyznawała pozornie, iż mogła się mylić, w gruncie rzeczy wszelako inaczej była przekonaną.
Tegoż dnia wieczorem przyniesiono z poczty kilka dzienników.
Siostra Marya, pochwyciwszy je, uniosła skrycie, pragnąc dowiedzieć się wraz z panną Verrière, czy nie zawierają one jakiej wiadomości o Emilu Vandame.
Wszystkie prawie wogóle dzienniki, którym sprawa tonkińska dostarczała obfitej treści do publikowania, wymieniały nazwy okrętów na wschód odpływających, wygłaszały nazwiska oficerów, należących do specyalnych oddziałów armii, oraz rannych i zabitych podczas oblężenia i walki.
Vandame, rzecz prosta, nie mógł należeć do liczby ostatnich, ponieważ odjechał zaledwie przed sześcioma tygodniami, z których podróż zabrała mu czterdzieści dni czasu.
Jeden wszelako szczegół zaniepokoił obie kuzynki.
Dlaczego nazwisko Vandama nie zostało zamieszczonem na liście oficerów, którzy wylądowali przed trzema tygodniami w Marsyli, albo Tulonie?
Tego pytania rozwiązać nie zdołały.
Wróciwszy z probostwa do Malnoue, zakonnica, zastała, w salonie u Anieli kilka dam z sąsiedztwa, które, powiadomione o przybyciu córki bankiera, powitać ją pośpieszyły. Na inną więc chwilę odłożyć trzeba było czytanie dzienników.
Desvignes, przybywszy wczesnym rankiem do Paryża, wprost ze stacyi drogi żelaznej udał się na ulicę Paon-blanc.
Bawił dość długo u Agostiniego, któremu wydawał różne polecenia, mające być wykonanemi w jaknajkrótszym czasie. Następnie pojechał na bulwar Szpitala dla widzenia się z Will Scottem.
Irlandczyk miał się porozumieć z Włochem, dla przyśpieszenia zniknięcia rodziny Béraud.
Ztamtąd wspólnik Verrièra wrócił na ulicę Tivoli, by zmienić ubranie i napełnić walizę przedmiotami, potrzebnemu mu w Malnoue.
Po dokonaniu tych kursów udał się do swego biura, na ulicę Le Pelletier.
Wszystko tam szło pomyślnie nad wyraz. Ów nędznik zacierał ręce z zadowoleniem, a czując budzący się apetyt, poszedł pieszo do restauracyi na śniadanie.
Siadłszy przy stole, przerzucał dzienniki, między któremi jeden z nich, ogłaszający wiadomość o strasznym wypadku w lesie Amboise, zwrócił jego uwagę.
— Dobrze, jak widzę, powiadamiani bywają, ci dziennikarze prowincyonalni — wyszepnął z uśmiechem. — Skoro Trilby zgładzi owego podrostka z Montmartre, bezpieczeństwo będę miał zapewnione.
W Malnoue tenże sam artykuł wpadł w ręce obu kuzynkom.
Siostra Marya, siedząc w gabinecie Anieli, czytała głośno dzienniki.
Zrazu na wspomniony artykuł nie zwróciła wiele uwagi. Zdawało się obu kobietom, iż to jest udramatyzowany wymysł dziennikarski. Nazwisko Flognego zastanowiło obie.
— Flogny! — zawołała panna Verrière — ależ to tak nazywał się ów agent policy, który przyszedł badać cię, siostro, o Misticota i który zajmował się sprawą zniknięcia Edmunda Béraud.
— Tak... — odpowiedziała zakonnica — to on... on, niezawodnie.
— Zginął więc, pożarty przez dzikie zwierzęta!
Siostra Marya zadumała się smutno, mnąc w rękach dziennik.
— O czem myślisz? zapytała ją po chwili Aniela.
— O tem, co czytałyśmy. Katastrofa więc nastąpiła na drodze z Blévé do Amboise, ów agent policyi jechał do tego miasta, by widzieć się tam ze Stanisławem Dumay... Zkąd jednak i od kogo mógł wiedzieć, że Misticot tam się znajduje, skoro ja mu o tem nie powiedziałam? To dla mnie zagadka.
— Wszakże policya wie wszystko...
— Gdyby o wszystkiem wiedzieć mogła, znałaby i złoczyńców, którzy porwali Edmunda Béraud i zamordowali go bezwątpienia.
— Kończ dalej czytanie, kuzynko, proszę cię o to — wyrzekła panna Verrière. — Żałuję tych nieszczęśliwych, jacy zginęli tak tragiczną śmiercią, lecz nadewszystko pragnęłabym powziąć jakąś wiadomość o tvm, którego kocham.
Siostra Marya rozpoczęła czytanie, nazwisko jednak Emila Vandame nie znajdowało się w żadnym dzienniku, mimo, iż była wzmianka o okręcie, jaki przed trzema tygodniami przewiózł armię i oficerów.
— Dlaczego on do nas nie pisze? — wyszepnęła smutno Aniela.
— Mógłżeby to uczynić po tem, co nastąpiło?
— Nie zważa się na nic, jesli się kocha i jest się kochanym...
— O! nie powątpiewaj o jego przywiązaniu, jest ono niewzruszonem, niezłomnem!...
— A mimo to, ja jestem tak nieszczęśliwą!...
Tu biedne dziewczę wybuchnęło łkaniem.
Siostra Marya, ująwszy ją w objęcia, przytuliła do swych piersi, ocierając łzy, płynące po twarzy nieszczęśliwej, daremnie jednak pocieszyć ją usiłowała.
Tegoż samego dnia, około dziesiątej, Agostini, wyszedłszy ze swego mieszkania, udał się na ulicę des Martyrs pod numer 22-gi, pytając o pana Robert.
— Na pierwszem piętrze, nad antresolą — odpowiedziano.
Włoch wszedł tamże.