Walka o miliony/Tom V-ty/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XVII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Z jakiego względu jednak, mój ojcze, ów agent policyi mówił ci o moim wuju, Edmundzie Béraud, nieobecnym w kraju od lat trzydziestu? — pytała panna Verrière.
— Mówił o nim — rzekł bankier — ponieważ policya twierdzi, że Edmund Béraud powrócił do Paryża i znikł w dniu swego przyjazdu.
— Znikł? — powtórzyła ze zdziwieniem Aniela.
— Tak nas o tem przynajmniej zapewniał inspektor policyi.
— Nie rozumiem tego. Jakim sposobem mój wuj mógł zniknąć w dniu swego przyjazdu?
— Został porwanym przez człowieka przebranego za komisarza policyi.
— Lecz jeśli to miało miejsce — zawołało dziewczę — mój wuj natenczas stał się ofiarą strasznej jakiejś zbrodni.
— Tak przypuszczają... i obawiają się tego.
— Powracał bogatym bez wątpienia, jak nim powrócił pan Desvignes — wołała dalej ze wzruszeniem panna Verrière — i schwytano go dla okradzenia!
— No... no! uspokój się — rzekł bankier. — Skoro domyślasz się, co zaszło, opowiem ci niektóre szczegóły.
„Wzruszony nad wyraz i Zatrwożony, skorom posłyszą! z ust agenta policyi nazwisko mojego szwagra, zacząłem go badać w tym względzie. Zrazu ogólnikami zbywać mnie zaczął. Chcąc się o wszystkiem kategorycznie dowiedzieć, udałem się wczoraj do sądu, lecz i tam otrzymałem niekompletne objaśnienia. Przypuszczają spełnienie zbrodni, ale je tylko przypuszczają. Jakiś podróżny, przybyły z Indyj, zatrzymał się w hotelu przy ulicy Joubert, oświadczając, iż się nazywa Edmund Béraud. Jednocześnie mężczyzna nieznany, przeorany za komisarza, w towarzystwie dwóch, podrobionych, agentów, ukazał wyrok sądowy, na mocy którego uwiózł go z sobą. Od tej chwili zniknął ślad wszelki. Czy ów podróżny istotnie umarł, czy też został zamordowanym, nic o tem nie wiedzą. Nie wiedzą również, czyli ów nazywający się Edmundem Béraud, był rzeczywiście mym szwagrem. Aby pozyskać pewność w tym względzie, należałoby go odnaleźć i stwierdzić jego tożsamość. Dotąd nic jeszcze nie przekonywa, iżby dotknięty tym ciosem był naszym krewnym. W każdym razie, gdyby nawet kradzież była celem porwania owego podróżnego, złoczyńcom zamach się nie udał, tenże sam bowiem podróżny, przed udaniem się do hotelu, złożył cały swój majątek w jednym z pierwszorzędnych banków paryskich! Ów szczegół w śledztwie stwierdzono. Sąd liczył na pozyskanie bliskich objaśnień w tej tajemniczej zbrodni, gdy nagły zgon naczelnika policyi powiększy zapewne ciemności, otaczające tę sprawę.
— Czy powiadomią cię, ojcze, gdyby odkryli jakieś wskazówki co do tożsamości owego znikłego podróżnego?
— Obiecano mi to uczynić i jestem pewien, że tego dopełnią.
— Dlaczego, wiedząc o tem wszystkiem, ukryłeś to przedemną? — pytała panna Verrière kuzynkę tonem wymówki.
— Obawiałam się, jak mój wuj, pogorszyć tem stanu twego zdrowia — odpowiedziała siostra Marya.
Oznajmienie, iż obiad na stole, przerwało powyższą rozmowę.
Wszyscy przeszli do jadalni.
Verrière pomimowolnie i bezwiednie mistrzowsko odegrał swą rolę. Najzupełniej prawdopodobne wyjaśnienia, jakie udzielił, rozproszyły rodzące się powątpiewania w umyśle zakonnicy.
Usprawiedliwiały one zarazem i pomieszanie bankiera, tak widoczne u niego przez całą niedzielę.
Nic, ale to nic najzupełniej w tej ciemnej sprawie, wynikłej w hotelu Indyjskim, nie pozwalało najmnejszem podejrzeniem obciążyć Verrièra, albo Arnolda Desvignes.
Siostra Marya, rozmyślając nad tem wszystkiem, uczuła się zwyciężoną i żałowała wysłania w bezużyteczną podróż Misticota.
Desvignes opowiadaniem szczegółów swojego życia osiągnął cel, jaki otrzymać pragnął. W jego przeszłości wszystko było czystem, honorowem, bez skazy.
W takich warunkach, jak żądać od Verrièra, aby zaniechał projektowanego związku z podobnie godnym szacunku dżentlemenem, posiadaczem milionowego majątku, własnym wspólnikiem?
Obiad przeciągnął się do późna, dzięki zajmująco urozmaicanej rozmowie Arnolda, dla którego proboszcz z Malnoue uczuwał entuzyastyczne uwielbienie.
O dziesiątej sędziwy kapłan pożegnał obecnych, otrzymawszy obietnicę, że w nadchodzącą niedzielę Desvignes wraz z Verrièrem towarzyszyć będą obu kuzynkom do kościoła.
Wieczór był piękny, niebo pogodne, błyszczące gwiazdami.
Bankier wraz ze swym wspólnikiem odprowadzili proboszcza aż do połowy długiej kasztanowej alei, o jakiej mówiliśmy powyżej.
Mając potrzebę wzajemnego porozumienia się, obaj wspólnicy korzystali z tej sposobności, wracając.
— Winienem ci powinszować, mój przyjacielu — rzekł Arnold do Verrièra — czynisz zadziwiające postępy w mej szkole. Dzisiejszego wieczora okazałeś się zdumiewającym, no... i ja obok ciebie. Obecnie jestem pewien, iż twoja siostrzenica wyrzuca sobie, że mnie nie poznała, że sąd mylny o mnie wydała, a oprócz tego zjednaliśmy sobie sprzymierzeńca w osobie proboszcza z Malnoue. Możemy teraz śmiało i bez obawy iść naprzód, dalej... Z łatwością pokonamy trudności, gdyby się jakie okazały. Zostań tu przez jutro i przygotuj wszystko na przyjęcie leśniczego, Którego ci nadeślę. Nie wszystko jest jeszcze ukończonem z rodziną Béraud, lecz wszystko jest w ruchu, wszystko naprzód postępuje. Bądź więc spokojnym i licz na pewny skutek ostatecznie.
— Obyś mówił prawdę... i oby to jaknajrychlej nastąpiło — odpowiedział Verrière. — Nie jestem, wyznaję to, tak jak ty wytrwałym, zważ, iż nie jestem już młodym. Wszystko to mnie łamie, pognębia i zabiłoby mnie nareszcie, gdyby ów stan, niepewności i trwogi miał przeciągnąć się tak dłużej.
Podczas gdy dwaj owi tak godni siebie wspólnicy odprowadzali proboszcza, Aniela weszła z siostrą Maryą do swego pokoju.
— A teraz wyznaj mi, kuzynko, całą prawdę... — poczęła — dlaczego nic mi nie mówiłaś o bytności owego agenta u nas w sobotę na bulwarze Haussmana? Obawa przestraszenia mnie nie była powodem ukrycia przedemną tej sprawy?
— Ależ upewniam cię... — szepnęła zakonnica.
— Nie! nie zaprzeczaj daremnie, ja ci nie uwierzę... — mówiła panna Verrière. — Pomówmy z sobą otwarcie. Ów inspektor policyi przyszedł pytać się o Stanisława Dumay, nieprawdaż?
— Tak.
— Jakiż węzeł łączy Stanisława Dumay ze sprawą zniknięcia Edmunda Béraud?Zagadka dla mnie do nierozwiązania. Zrozumiałam to dobrze, iż wobec pana Desvignes niepodobna ci było przyznać, iż mały sprzedawca medalików został wysłanym przez ciebie dla poszukiwań wyjaśnień w jego przeszłości. Dlaczego wszakże wobec mnie chcesz prawdę zataić?
Siostra Marya opuściła głowę, nic nie odpowiadając.
— Ja odgaduję... — mówiła dalej panna Verrière. — Zrodziło się podejrzenie w twoim umyśle...
— Jakie? — pytała żywo zakonnica.
— Nagłe ukazanie się Arnolda Desvignes w Paryżu... jego współka z mym ojcem... ów kolosalny majątek, jaki on rzuca w opróżnione kasy bankowe Verrièra... owo posłuszeństwo dlań mego ojca... ten łańcuch, który ich obu przykuwa do siebie... We wszystkiem tem dostrzedz mogłaś powód... straszną, przerażającą do podejrzeń przyczynę. Po mojej rozmowie z Arnoldem... po jego pojedynku z Emilem Vandame, mnie samej zdawać się poczęło, iż jakaś ukryta zbrodnia łączy z mym ojcem tego człowieka. I ty, kuzynko, również to samo myślałaś... Nie zaprzeczaj, bo ja tę prawdę czytam w twojem spojrzeniu.
— A więc... odgadłaś! — odpowiedziała zakonnica. — Nie chciałam ci mówić, że wszelkie drobne szczegóły, jakie nasuwały mi się pomimowolnie pod uwagę, zdawały się dowodzić i przekonywać mnie, że mój wuj wraz z Arnoldem Desvignes znają powód zniknięcia Edmunda Béraud... znają śmierć jego... i oba z niej skorzystali!
— Och! to przerażające... to straszne! — zawołała ze drżeniem Aniela, ukrywając twarz w dłoniach.
— Tak! było to strasznem... i po bytności tego agenta przybrało tem więcej postać zatrważającej rzeczywistości... Teraz jednakże lękam się oskarżenia, jakie wydałam sama wobec siebie...
— Dlaczego?
— Wszystko się łączy, aby mi dowieść słuszności moich podejrzeń. Arnold Desvignes opowiedział nam dziś swe życie... Edmund Béraud złożył swój milionowy majątek u któregoś z paryskich bankierów. Mój wuj, gdyby należał do tej urnowy, nie miałby odwagi udawać się do sądu po objaśnienia, o czem nam dziś nadmieniał... Desvignes nie może być posądzonym, że okradł tego Edmunda Béraud, który, być może, z naszym krewnym posiada jedynie jedność nazwiska. Oto dowody, świadczące na stronę ich obu, nieprawdaż? A jednak wyrzucam sobie, iż mimo wszystko, ja jeszcze w nie wierzyć nie mogę. Zwątpićbym nawet gotowa w rzeczywistość, tak pragnę gorąco ciebie ocalić!
— Mnie ocalić, zobelżając tych, którzy nie są winnymi? — zawołała panna Verrière. — Nie! nie, kuzynko, nie przyjęłabym nabytego za taką cenę ocalenia! Mój ojciec nie jest zdolnym do popełnienia zbrodni, ręczę za niego w tym razie, jak za siebie samą! Nienawidzę Arnolda Desvignes, nienawidzę go z całych sił moich, lecz ta nienawiść nie czyni mnie dlań niesprawiedliwą. Słyszałam, jak opowiadał szczegóły swojego życia... Jego wyrazy posiadały dźwięk prawdy... On nie kłamał!
— Bronisz go?
— Czemu nie? Nienawiść, jaką dla niego uczuwam, nie zaślepia mnie bynajmniej. Misticot, jestem pewną, przyniesie nam dowód, że ten człowiek mówił prawdę, i uniknę przynajmniej wstrętu na mysi, żem wzbudziła miłość w mordercy!
— Gdyby Desvignes okazał się człowiekiem bez skazy, najlepsza twa broń skruszyłaby się w twem ręku.
— Co to znaczy? Potrafię walczyć, by zachować się dla człowieka, którego kocham.
— Czy jednak staniesz się silniejszą w tej walcę?
— Tak, nieodmiennie. Desvignes panuje absolutnie nad moim ojcem; on rządzi, rozkazuje, mój ojciec jest posłusznym, lecz gdyby nawet i oba złączyli się przeciw mnie, nie zdołają skruszyć mej woli. Ni jeden, ni drugi znaglić mnie nie zdoła do złamania raz uczynionej przysięgi. Zniosę wszelkie cierpienia, najsroższe bóle, nawet tortury, gdyby było trzeba, a nie chybię raz powziętemu postanowieniu.