Walka o miliony/Tom VI-ty/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Około ósmej zrana Wiliam Scott, wsiadłszy na pociąg winceńskiej drogi żelaznej, jechał ku Saint-Maur-les-Fossés.
Miał na celu ugodzenie kobiety gospodyni, któraby mogła poświęcić dziennie kilka godzin czasu na pielęgnowanie chorej i prowadzenie gospodarstwa w domku, wynajętym przez Pawła Béraud dla Wiktoryny.
Odnalazłszy taką kobietę, zaprowadził ją natychmiast do wspomnionego mieszkania.
Zbliżała się godzina przybycia Pawła z żoną Eugeniusza Loiseau.
Ów były urzędnik kredytowego biura lyońskiego wyczekiwał od rana przed szpitalem na przybycie doktora Richard.
Skoro się lekarz ukazał, zmierzając ku żelaznym kratom budynku, Paweł podbiegł naprzeciw niego.
— A! to pan... — rzekł lekarz, poznawszy go odrazu. — Twoja obecność przekonywa mnie, żeś widział się ze swą kuzynką, oraz żeś otrzymał jej zezwolenie. Natychmiast podpiszę dla niej uwolnienie ze szpitala, sądzę albowiem, iż bezzwłocznie będziesz ją chciał zabrać.
— Tak... radbym, panie doktorze, gdyby można...
— Czemu nie? Lecz masz pan powóz?
— Mam fiakr nader obszerny, wygodny, i ubranie dla niej.
— Weź pan to ubranie i pójdź za mną. Oddasz je infirmerce, poczem zaczekasz na mnie w mym gabinecie.
W pół godziny później Wiktoryna w ubraniu, prowadzona przez dozorczynię, ukazała się we drzwiach gabinetu.
Na widok Pawła uczuła dziwny ból w sercu, potok łez spłynął po jej twarzy.
— Dlaczego płaczesz? — wyszepnął tkliwie, biorąc jej rękę. — Nasze wspólne szczęście rozpocznie się teraz.
I zwolna, bardzo ostrożnie, z uwagi, iż bym mocno jeszcze osłabioną, zaprowadził ją do powozu, który miał ich zawieźć do Saint-Maur.
Wiliam Scott, a raczej ów mniemany Burgundczyk, oczekiwał na nich przed domkiem.
— Racz pani objąć w posiadanie swój mały raj ziemski — rzekł do Wiktoryny. — Wszystko jest już przygotowanem na twoje przyjęcie. Możemy zasiąść do stołu!...
Paweł przedstawił Irlandczyka, jako najlepszego swego przyjaciela i Wiktoryna podała mu rękę.
Czuła się szczęśliwą, widząc się na wsi, pośród pełnego światła, zieloności i kwiatów.
Po śniadaniu wyszli we troje nad brzeg Marny, gdzie zasiadłszy pod wielkiemi drzewami, rozmawiali o wielu przedmiotach, z wyjątkiem tych, jakie wszystkim trojgu głównie myśl zajmowały.
Dzień zeszedł prawie wesoło.
Około dziewiątej wieczorem Scott odjechał, pozostawiając uszczęśliwionego Pawła i Wiktorynę, mniej już troszczącą się o dalszą swą przyszłość.
We dwa dni potem znów przybył ich odwiedzić. Rekonwalescencya młodej kobiety postępowała szybko. Sine linie wokoło oczów niknęły. Wychudłe jej policzki zwolna się wypełniały. Lekkie rumieńce zastąpiły bladość. Usta poczęły przybierać barwę purpurową.
Zwykła głęboka melancholia, ogarniająca młodą kobietę, ukazywała się już tylko czasami.
Odwiedziny Will Scotta krótko trwały. Celem ich było upewnienie się, czy przez te dni kilka Paweł nie opuścił wiejskiego ustronia i nie wrócił do Paryża. Przekonał się, iż on nie oddali się od Wiktoryny.
Béraud, posiadając obecnie do sześciuset franków, postanowił nie szukać dla siebie zajęcia, dopóki nie wyda trzeciej części pomienionych pieniędzy. Irlandczyk przeto osądził, iż nadeszła chwila stanowczego działania.
W domu przy ulicy Lobineau położenie Joanny Desourdy coraz cięższem się stawało. Kilka franków, otrzymanych za sprzedaż kolczyków Liny, wyczerpały się zupełnie i znowu chleba braknąć poczęło.
Joanna czuła, iż ją ogarnia obłąkanie. Zamęt jej umysł przejmował, halucynacye następowały jedne po drugich.
Jednocześnie gorączka pożerała jej dziecię. Oczy biednej Liny zapadały coraz bardziej, policzki jej coraz więcej wklęsłemi się stawały.
— Mamo... jam głodna... — szeptała od czasu do czasu osłabionym głosem.
Ów straszny wyraz: „Jam głodna!“ odbrzmiewał jak jęk żałobnego dzwonu w duszy matki nieszczęśliwej.
A nietylko chleba im brakowało, ale i światła także. Z chwilą, gdy mrok zapadał, trzeba było przepędzać całe godziny w głębokiej ciemności.
Gdyby Joannie pozostało choć kilka sous na kupienie węgli, nie zawahałaby się zakończyć męki, przechodzące jej siły, uciekłaby się do szukania w śmierci spoczynku wraz z Liną, nieszczęściem jednak, nic nie posiadała.
Pośród tych myśli, pełnych rozpaczy, pragnienie zemsty nasuwać się jej poczęło.
— I ja sie nie zemściłam!... — powtarzała z goryczą. — Nie zgładziłam tego nędznika, który zabija nas obie!...
Słaby głos dziecka przerwał to rozmyślanie.
— Mamo... och! mamo, jam głodna!... — szeptał ów głos.
— Ach! — zawołała Joanna, zrywając się, jak pół obłąkana; — ach! gdybym mogła dać się jej napić krwi tego zbrodniarza!
I myśl kradzieży dla pożywienia dziecka przebiegła jak błyskawicą jej umysł.
— Ukraść gdzie prześcieradło, ukryć je pod spódnicą, a potem sprzedać, miałaby przynajmniej za co kupić chleba... pożywiłaby małą swą Linę.
Odepchnęła jednak ze zgrozą ową chwilową pokusę.
— Nie... nie! — szepnęła — nigdy podobnej hańby! Lepiej pójść żebrać! Duma u matki jest zbrodnią, skoro jej dziecię z głodu umiera!
Ucałowawszy Linę, która coraz ciszej powtarzała: „Jam głodna... jam głodna!“... z obłąkanym umysłem, chwiejąca się, zeszła ze schodów i udała się — wprost przed siebie ulicą Sekwany.
Jakiś przechodzeń zbliżał się ku niej.
Zakrywszy twarz jedną ręką, wyciągnęła drugą, szepcąc zcicha:
— Litości... miłosierdzia!
Przechodzień szedł dalej, nic nie odpowiedziawszy:
Joanna pobiegła na los szczęścia, wprost siebie, nie wiedząc sama, gdzie idzie, w ulice, jakich nie znała, powtarzając:
— Litości... miłosierdzia nademną i nad mojem dzieckiem, które z głodu umiera!...
Głuchy na owo rozdzierające wezwanie, tłum przechodził obojętnie. Żadna ręka grosza jej nie podała.
A jednak uczucie litości jest rozwiniętem do wysokiego stopnia w sercach paryżan, wylewających łzy w teatrach na wzruszającym dramacie. Posiadają oni istotnie w duszach miłosierdzie i chętnie biegną na pomoc nędzy.
Nieszczęściem jednak, Joanna zwracała się do ludzi, śpieszących za swemi interesami, mocno zajętych, takich, którzy gdzieindziej składali jałmużnę, lub którzy może byli tak biednymi jak ona.
Zrozpaczona i wycieńczona, czuła, iż siły opuszczać ją poczynają, Zrobiła wszelako jeszcze ostatni wysiłek.
— Moja córka z głodu umiera... panie, miej litość nad nią i nademną!... — wyjąknęła, zwracając się do zbliżającego przechodnia.
Tym razem ów mężczyzna przystanął.
— Wejdź tu, biedna kobieto — rzekł, wskazując drzwi sklepu — tam dadzą ci chleba. — I odszedł.
Nieszczęśliwa matka spojrzała w kierunku wskazanym.
Na zawieszonej po nad drzwiami tablicy wyczytała te słowa:
Wydała okrzyk radości.
Niegdyś słyszała ona o owych dobroczynnych zakładach, otwartych za pomocą prywatnego miłosierdzia, w obecnem wszakże oszołomieniu zupełnie o tem zapomniała. Tu może było dla niej zbawienie!
Wzmocniona nadzieją, weszła do przysionka, w którym stojący mężczyzna wskazał jej drzwi, mówiąc:
— Proszę wejść!
Otworzywszy drzwi, znalazła się w wielkiej sali, zapełnionej stołami i ławkami.
W głębi, pod ścianą, stał rodzaj wielkiego bufetu, po za którym siedziały trzy kobiety.
Ów bufet założony był stosami chleba.
Joanna zbliżyła się nieśmiało.
Jedna z obecnych kobiet, ukroiwszy kawał chleba, podała go jej, mówiąc:
— Spocznij pani na której z tych ławek i zjedz chleb, zdajesz się być złamaną znużeniem.