Walka o miliony/Tom VI-ty/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ująwszy list w ręce, przeczytała przedewszystkiem adres półgłosem, nie mogąc go zrozumieć na razie.
Adres ów brzmiał:
Joanna powtórnie przeczytała. Ogniem zapłonęło jej spojrzenie. Zadrżała febrycznie.
— Wiktoryna... — zawołała — co słyszę?... Wiktoryna u Pawła Béraud?... Ach! nikczemnica... ach! nędznica! Jakże mnie ona oszukała. Żyją więc razem oboje... mieszkają pod jednym dachem... kochają, się i są, szczęśliwi! Używają pieniędzy, jakie mi ukradł ten człowiek, wtedy gdy ja tu płaczę przy trupie mej córki, z głodu umierając: Gorączkowo rozdarła kopertę, a rozłożywszy ćwiartkę papieru, czytała co następuje:
Podpis był bardzo nieczytelnym.
— Ha! — zawołała Joanna — otóż dla niej nareszcie odmowa, upokorzenie, pogarda! Bóg za mnie mścić się poczyna! Lecz zkąd, od kogo pochodzi ten list? W jaki sposób znalazł się on tu, na moim stole? Kto go przyniósł? Ha! ten zapewne, który mi pośpieszył z pomocą. Najpewniej agent z jakiego dobroczynnego stowarzyszenia. Mając list do mnie, pomylił się i zostawił ten, który nie był do mnie adresowanym. Bóg chciał widocznie, by ta pomyłka nastąpiła. Należało mi odkryć występek tych dwojga nędzników, poznać ich schronienie, dla pomszczenia mej Liny. Ach! śpij w spokoju snem ostatnim ukochane dziecię, ty moje jedyne szczęście, jedyna miłości na ziemi, ty biedna, niewinna męczennico, spoczywaj w spokoju... Sprawiedliwość wymierzoną zostanie, przysięgam!
Ta nieszczęśliwa schowała list, adresowany do Wiktoryny wzięła banknot stufrankowy, a złożywszy pocałunek na czole zmarłej, zeszła do właścicielki mieszkań, zamknąwszy na klucz drzwi za sobą.
— Przebacz mi, pani, moje, zbyt szorstkie może, względem ciebie postąpienie... — wyrzekła, wchodząc — pojmujesz jednak mą rozpacz...
— Rozumiem to w zupełności i nie gniewam się bynajmniej — odparła gospodyni; — nie troszcz się pani o to, co mnie dotyczy, lecz pomyśl o pogrzebie biednej swej córki.
— Uczynię to i wkrótce przyniosę pani papiery, jakich potrzebujesz...
Tu odeszła, udając się do merostwa tegoż okręgu dla spisania aktu śmierci dziecka. Pogrzeb miał nastąpić nazajutrz, o czwartej godzinie, po wizycie lekarza i stwierdzeniu przezeń śmierci dziewczęcia.
Nieszczęśliwa matka, kupiwszy trumnę, zapłaciła następnie gospodyni należność za komorne, a wróciwszy do swej stancyjki, zapaliła dwie świece przy głowie zmarłej i uklęknąwszy, z płaczem modlić się zaczęła.
Chwilami jej spojrzenie dzikim ogniem błyszczało, marszczyło się jej czoło, usta poruszać się przestawały. Pragnienie zemsty, ogarniając ją wtedy, przerywało modlitwę.
Tak wieczór, jak noc, jednako biednej matce ubiegły. Równo ze świtem powstała, a czując się z sił wyczerpaną, postanowiła pożywić się czemśkolwiek. Nie zdoławszy przy strasznem osłabieniu nic sobie przygotować, spożyła część otrzymanego wczoraj chleba, przyniesionego, niestety, zapóźno.
O w pół do czwartej włożono w trumnę zmarłą dziecinę, przybraną ręką matki w białą sukienkę. Owe przygotowania do zabrania umarłej były najcięższą torturą dla Joanny. Załamywała ręce, stojąc jak skamieniała, płakać już bowiem nie mogła; tyle łez w przeddzień wylała, iż ich już zbrakło w jej sercu.
Niedosyć, że śmierć zabrała jej ukochaną Linę, nikczemni ludzie jeszcze teraz i szczątki jej zabierają!
Po ukochanem dziecku pozostanie jej tylko wspomnienie, krwawiąca się, wiecznie niezagojona rana...
O godzinie czwartej dwóch owych ponurych ludzi, których gmin w swoim języku nazywa „żałobnikami,“ przyszli zabrać trumienkę i karawan odjechał z nią na cmentarz.
Joanna ze spuszczoną głową, załzawionemi oczyma, gardłem ściśniętem łkaniem, szła za tym wozem ubogich.
Nie sama jednak towarzyszyła temu pogrzebowi, jak o tem mniemała. Od rogu ulicy Lobineau fiakr ze spuszczonemi storami postępował za karawanem w odległości kilkudziesięciu kroków.
Przed przybyciem na cmentarz d’Ivry Joanna kupiła czarny krzyż drewniany i wieniec z nieśmiertelników, pośród, którego wyryte czarnemi literami widniały słowa:
Ksiądz w towarzystwie kościelnego sługi prowadził ów orszak ubogi z chwilą wejścia jego na cmentarz.
Wkrótce przybyli wszyscy na miejsce, gdzie widzieć się dawały naprzód wykopane groby.
W jeden z nich spuszczono trumnę z dziecięciem Joanny.
Ksiądz nad trumną tą począł odmawiać modlitwy.
Klęcząca nad grobem zrozpaczona matka dusiła się prawie, wydając głuche jęki, podczas gdy ukryty po za kępami drzew ów mężczyzna z powozu przypatrywał się tej rozdzierającej scenie.
Ksiądz, pokropiwszy trumnę wodą święconą, wyrzekł ostatnie słowa modlitwy i odszedł.
Grabarze grób zarównali, wetknąwszy krzyż w świeżo poruszoną ziemię, poczem obadwa się oddalili.
Joanna ciągle klęczała.
Po kilku minutach powstawszy, zawiesiła na jednem z ramion krzyża wieniec nieśmiertelników, jaki trzymała w ręku.
Dusiły ją łkania, zdawało się jej, iż umrze z braku oddechu, że serce jej pęknie.
Kryzys ten jednak trwał krótko.
Przestraszający spokój, coś w rodzaju rozpaczy skamieniałej, nastąpił teraz.
— Dlaczego płakać? — zawołała ponuro, nie spostrzegając, że głośno mówi. — Rozłączenie nasze będzie tu krótkiem...
A wyciągając ręce w stronę grobu, wyrzekła:
— Dziś wieczorem połączę się z tobą, me dziecię, przed wieczorem zostaniesz pomszczoną...
Poczem upadłszy na kolana, modlić się zaczęła.
Mężczyzna, ukryty po za cyprysami, posłyszał wyrazy matki przesłane córce.
Dziwny uśmiech zadrgał mu na ustach i wemknąwszy się w sąsiednią aleję, wyszedł z cmentarza. Powóz oczekiwał na niego przy bramie.
— No! teraz do piwiarni pod Srebrnym Czopem — rzekł po angielsku do woźnicy. — Nie żałuj bicza, pośpieszaj, ponieważ bardzo mi pilno...
W czterdzieści minut przybyli na róg ulicy l’Ecole-de-Médicine.
Wiliam Scott w ubiorze Burgrndczyka wysiadł i wszedł do piwiarni. Spojrzawszy tam wokoło, dostrzegł samotnie siedzącego przy stole Eugeniusza Loiseau.
Introligator, z głową wspartą na ręku, zdawał się być pijanym. Wzrok utkwił bezmyślnie w wypróżniony do połowy kieliszek absyntu.
Nowoprzybyły, usiadłszy obok niego, uderzył go po ramieniu.
Loiseau spojrzał szklistemi oczyma, a podając mu rękę, rzeki chrypliwym głosem:
— A! to ty... mój stary... Jak się masz... Nie widziałem cię wczoraj...
— Nie mogłem przyjść — odparł Irlandczyk. Miałem do załatwienia interesa w okolicach Paryża. Chodziłem, do jednego z mych krewnych po odebranie pieniędzy. Niestety, znalazłem go bez grosza, niepodobna cośkolwiekbądź nawet od niego wydobyć.
— Otóż więc posucha i w twej kieszeni zarówno?
— Posucha... niezupełnie... Wszakże moja sakiewka coraz cieńszą się staje.
— To źle... Cóż my nadal poczniemy?
— No... no... nie troszcz się o to przed czasem... Miejmy nadzieję, iż okoliczności polepszą się nareszcie. Nie o to tu teraz chodzi... Przyszedłem udzielić ci wiadomość... tak! nader ważną wiadomość!