Walka o miliony/Tom VI-ty/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XIV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

— Ważną wiadomość... mnie? — zapytał zdumiony Loiseau.
— Tak.
— Cóż takiego?
— Posłuchaj. Mój kuzyn, do którego chodziłem, mieszka w Boissy-Saint-Léger. Przyszła mi myśl wybrać się do niego pieszo, spacerem. Wyszedłszy z Creteuil, szedłem nad brzegiem Marny i w drodze najniespodziewaniej odkryłem coś, co ciebie zbliska dotyczy...
— Mnie?
— Tak jest... na honor!
— Lecz cóż takiego?
— Wiadomo ci, że twój kuzyn, Paweł Béraud, nie jest wart wiele...
— Ba! nie mów wiele, ale raczej nic zupełnie, ten łotr! — wykrzyknął z uniesieniem Loiseau. — Dowiódł tego, wydzierając mi pieniądze w ciągu pięciu minut. W ten sposób nie postępuje się z przyjaciółmi, z krewnymi.
— W rzeczy samej... i ja się przekonałem, że on dyabelnie sobie zadrwił z ciebie — odrzekł, śmiejąc się, Will Scott. — Zgadnij, dlaczego on ci odebrał te pożyczone dwieście franków?
— Aby mi przykrość wyrządzić, bez grosza mnie pozostawić.
— Gorzej niż to... Jak dawno go nie widziałeś?
— Od chwili, gdym mu zapłacił. Wiem, iż tego samego dnia wyprowadził się z hotelu.
— Nie wiesz, gdzie mieszka, co się z nim dzieje?
— Posłuchaj mnie, Loiseau... Nie lubię mięszać się w obce sprawy, lecz tam, gdzie chodzi o prawdziwego przyjaciela, jakim ty dla mnie jesteś, skoro widzę, iż ktoś drwi sobie z życzliwego dla mnie człowieka, to mnie oburza, znieść tego nie mogę. Mówiłeś mi, że twoja żona nie cierpiała Pawła Béraud, prawda?
— Nie mów mi o mojej żonie!... — przerwał introligator, uderzając z gniewem nogą o podłogę.
— A jednak trzeba, ażebym ci o niej mówił...
— Z jej to przyczyny znajduję obecnie w takiem położenia — mówił pijak z akcentem nienawiści. — Gdyby nie wstrętne te sceny, jakie mi o byle co wyprawiała, nie byłbym sobie obrzydził domu i nie byłbym opuścił warsztatu, a tym sposobem nie pozostał jak teraz na bruku bez roboty, bez chleba!
— Miała być może powody, pragnąc obrzydzić ci dom...
— Jakie powody... jakie powody?
— A być może, twój kuzyn Béraud miał także swoje, zachęcając cię do zaślubienia Wiktoryny, co go zbliżyło ku niej. Zdaje mi się, iż oni oboje doskonale się rozumieli i wspólnie działali dla sprowadzenia separacyi pomiędzy nią a tobą, ta bowiem separacya pozwalała im urzeczywistnić niektóre zamiary...
Loiseau spojrzał groźnie na mówiącego.
— Co chcesz przez to rozumieć? — zapytał.
— Hi... rzecz najprostszą w świecie, iż w chwili obecnej twa żona wraz z twoim kuzynem, być może, znajdują się razem...
— Mów jasno! — wrzasnął introligator przerywanym głosom. — Co chcesz powiedzieć o mojej żonie? Prowadziła ona zemną kłótnie i sprzeczki, prawda, alem ja temu byt winien. Chciała mną rządzić, zawojować mnie, to prawda, była to jednak uczciwa kobieta, którą gdym opuścił, zabrano do szpitala. To wszystko jest winą z mej strony... Tak... moją własną winą, nie czyją.
Pod wpływem absyntu myśli w mózgu introligatora mięszać się widocznie zaczęły.
— Ha! ha! — zaśmiał się Irlandczyk, wzruszając ramionami. — Śmiesznym jesteś zaprawdę, przypisując sobie winę i szpi-

  • tal. Żartowano sobie z ciebie i dotąd jeszcze żartują. Paweł Béraud i twoja żona żyją z sobą razem.

— Na imię nieba... coś ty powiedział? — krzyknął Loiseau, chwytając za kołnierz Will Scotta i trzęsąc nim silnie.
— Powiedziałem tylko prawdę...
— Więc Paweł miałby mieszkać z moją żoną?
— Tak.
— Wiktoryna więc wyszła ze szpitala?
— Tak się zdaje... ponieważ oboje na wsi mieszkają w prawdziwem gniazdku miłości.
— Widziałeś ich?
— Jak ciebie teraz przed sobą.
— To kłamstwo... fałsz! Nadto byłoby nikczemnem, gdyby miało być prawdą! Ach! gdyby się sprawdziło to, co mówisz, zabiłbym na miejscu oboje... Tak, przysięgam na Boga, zabiłbym ich... Lecz nie... to niepodobna
— I ja sądziłem, że to być nie może, dopókim ich nie ujrzał siedzących obok siebie pod drzewami. Przypuszczałem, iż się mylę... że łudzi mnie podobieństwo... Zbliżywszy się jednak poznałem, że wszelka wątpliwość nie istnieje w tym względzie. Wątpiąc jednakże do ostatniej chwili, począłem wypytywać sąsiadów. „Ten pan — odpowiedziano mi — który tam mieszka, nazywa się Paweł Béraud... Wynajął ten domek na całe lato.“
— I Wiktoryna była z nim... u niego?
— Powtarzam ci to już po raz dwudziesty, a ty spoglądasz na mnie, jak gdybyś chciał mnie zabić...
— Zaprowadzisz mnie więc do tego domku... słyszysz... zaprowadzisz... jeżeli jesteś mym przyjacielem. A jeżeliś się nie omylił, no! będzie dziś wieczorem widowisko, jakie nie często się zdarza.
— Zaprowadzę cię gdzie zechcesz, do czarta, byś się przekonał własnemi oczyma. Cóż chcesz jednakże uczynić? Co zrobić zamierzasz?
— Co zrobię? — powtórzył introligator, zaciskając pięści — zobaczysz. Powiedz mi, czy masz rewolwer?
— Mam.
— Przy sobie?
— Tak... noszę go zawsze przez nawyknienie, od czasu moich podróży.
— Dobrze więc... Daj mi swój rewolwer, a będziesz widział, co zrobię. Ha! ona mnie więc porzuciła, ta nędznica, a z tamtym żyje... To nadto!... Muszę ich schwytać na gorącym uczynku...
— A wtedy? — pytał Irlandczyk.
— Wtedy... zabiję ich razem oboje... słyszałeś? Mam wszelkie prawo ku temu... Sądy mnie uniewinnią, jestem tego pewny...
Od kilku chwil Loiseau w uniesieniu głos podniósł, wskutek czego poczęto na nich obu zwracać uwagę w piwiarni.
Scott spostrzegł to.
— Uspokój się... — rzekł zcicha. — Na co wtajemniczać obcych ludzi w domowe swe sprawy? Skończ swój kieliszek absyntu i umykajmy. Zaprowadzę cię tam, dokąd chcesz iść...
Loiseau jednym tchem wypróżniwszy kieliszek, podniósł się, a rzuciwszy na stół pieniądze, wyszedł z Irlandczykiem.
— Gdzie idziemy? — zapytał, skoro znaleźli się na ulicy.
— Na stacyę winceńskiej drogi żelaznej. Lecz ty nie zajdziesz... nogi drżą pod tobą...
— To z gniewu, ze wzburzenia...
— Wsiądźmy do fiakra... Oto właśnie jest jeden.
Tu pomocnik Arnolda Desvignes wskazał powóz, kierowany przez angielskiego woźnicę, który oczekiwał już przy trotuarze.
Wsiadłszy weń wraz z Eugeniuszem Loiseau, zawołał:
— Bastylia... droga żelazna!
Fiakr ruszył z miejsca.
Introligator, rzuciwszy się w głąb powozu, wymawiał zdania przerywane, gestykulując jak człowiek obłąkany.
— Dlaczego sobie zaprzątasz tem mózg daremnie? — rzekł Scott. — Potrzeba ci teraz zimnej krwi, rozwagi...
— Będę ją miał, nie lękaj się... skoro nadejdzie stosowna chwila, zabiję oboje... Będę spokojnym, zobaczysz. Daj mi swój rewolwer...
— Dam ci go we właściwym czasie.
Wysiedli na stacyi, gdzie Scott kupił dwa bilety powrotne do Saint-Maur-les-Fossés
W kilka chwil później jechali obaj.
Wieczór zapadał, noc nadchodziła, a po dniu nadzwyczaj gorącym, zmierzch nie przynosił upragnionego chłodu.
Wielkie ołowiane chmary, przerzynane od czasu do czasu cichemi błyskawicami, zbierały się na horyzoncie.
Ciężkość atmosfery, przesyconej elektrycznością, oznajmiała burzę.
Paweł z Wiktoryną obiadowali razem w ogrodzie.
Rekonwalescentka odżywała widocznie.
Gospodyni, ugodzona przez Scotta, od pół godziny wyszła z Saint-Maur. Wiktoryną wraz z Pawłem, siedząc pod wielkiemi drzewami, rozmawiali.
Zdawało się młodej kobiecie, iż jakieś nieznane horyzonty, światy czarowne, otwierają się przed jej zdumionemi oczyma. Oswajała się z myślą, że Paweł Béraud mógł kiedykolwiek stać się dla niej czemś więcej niż krewnym, a myśl ta nie zawierała w sobie nic występnego, gdyby się dała urzeczywistnić po uzyskaniu rozwodu z Eugeniuszem Loiseau, jaki łatwo było otrzymać.
Dlaczegóżby ona zostać nie mogła panią Béraud?
Mgła powstająca nad rzeką skutkiem całodziennego upału, nie pozwoliła obojgu dłużej pozostać nad brzegiem wody.
Wiktoryną czuła się dziwnie osłabioną i zdenerwowaną.
— Wracajmy... — rzekł Paweł — udasz się na spoczynek.
— Radabym jeszcze posiedzieć, a nie chodzić spać tak wcześnie — odpowiedziała. — Inaczej źle spać będę, a obawiam się nocy bezsennych... smutne myśli natenczas mnie ogarniają.
— Będziemy rozmawiali dopóki zechcesz... lecz wracać potrzeba. Doktór najmocniej zabronił ci pozostawać na rosie wieczornej.
Tu podniósłszy się, szli razem w stronę domu wiejskiego. Wszedłszy tam, Wiktoryna usiadła na fotelu.
— Zamknąłeś na klucz furtkę w sztachetach, od ogrodu? — zapytała.
— Nie jeszcze... zamknę ją, skoro spać się położysz.
— Dlaczego nie teraz?
— Nie obawiaj-że się... wszak ja tu jestem.
— Wiem o tem, a jednak, mimo wszystko dziwna, niepojęta ogarnia mnie trwoga!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.