Walka o miliony/Tom VI-ty/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Trwoga? — powtórzył Paweł, zapalając świecę; — lecz czegóż się obawiasz, ukochana?
— Gdyby „on“ się dowiedział, że ja tu mieszkam wraz z tobą, mógłby przyjść... Ma wszelkie prawo ku temu...
— Lecz zkąd mógłby się dowiedzieć, że mieszkamy razem. Zresztą przyrzekłaś mi, iż nigdy o nim wspominać nie będziesz...
— To prawda... — szepnęła z bladym uśmiechem — wybacz mi, kuzynie. Nie jestem w stanie zwalczyć ogarniającego mnie smutnego nad wyraz uczucia...
— Przeczucie to jest kłamliwem w tym razie. Jak możesz sądzić, aby ten człowiek jeszcze myślał o tobie?... On nie wie nawet, czy żyjesz... Dla niego jedna tylko istnieje namiętność, pijaństwo... Nie myśl o nim, proszę... Rozmawiajmy raczej o naszej przyszłości...
I wziąwszy krzesło, usiadł obok Wiktoryny, ująwszy jej ręce.
Niebo coraz czarniejszem się stawało. Wiatr wschodni dął gwałtownie, pędząc ciemne chmury, po za któremi huczał grzmot w oddaleniu.
W owej to chwili kobieta blada, osłabiona, zaledwie iść mogąca, wysiadła z pociągu, nadeszłego z Paryża do Saint-Maur. Szła obok linii drogi żelaznej aż do mostu, znajdującego się przy gościńcu, wiodącym do Créteuil.
Druga kobieta, idąc prędko po za nią, wkrótce ją doścignęła i właśnie chciała przeminąć.
— Wybacz pani... — rzekła podróżna, lecz czy nie mogłabyś mi wskazać, gdzie się tu znajduje Domek pod Wierzbami?
— Najchętniej... znam dobrze to miejsce. Pójdź pani zemną, a wskażę ci drogę, inaczej bowiem nie trafiłabyś pośród ciemności.
Joanna Desourdy, którą zapewne poznali czytelnicy, szepnąwszy kilka słów podziękowania, dążyła za swą przewodniczką.
Po dziesięciu minutach drogi, odbytej w milczeniu, towarzyszka Joanny zatrzymała się.
— Uważaj pani... — wyrzekła — idź prosto tą ścieżką, zaprowadzi cię ona na mały most nad odnogą Marny. Przeszedłszy ów most, zwrócisz się na lewo. Domek pod Wierzbami jest pierwszym, jaki spotkasz na drodze. Omylić się nie możesz. Otacza ją żelazne osztachetowanie i wielkie płaczące wierzby, jakie widać zdaleka. Ja idę na prawo. Śpiesz się pani, bo za chwilę nie będzie bezpiecznie znajdować się na zewnątrz. Deszcz zaczyna padać wielkiemi kroplami. Dobrej nocy pani!
— Dziękuję za życzliwą pomoc — odpowiedziała Joanna, wchodząc na wskazaną ścieżkę, prowadzącą do mostu, jaki przebyła w oka mgnieniu.
Szła śpieszniej, jakoby odzyskawszy siły i wkrótce spostrzegła żelazne sztachety ogrodu. Nad temi żelaznemi sztachetami wielkie płaczące wierzby spuszczały swe giętkie gałęzie nakształt rozwiniętych warkoczów.
Przystanąwszy chwilę, patrzyła wewnątrz przez kraty.
W końcu alei na prawo wznosił się domek.
Światło błyszczało w jednem z okien parterowych, lecz białe zapuszczone firanki nie dały nic wewnątrz rozeznać.
— To tu... — szepnęła Joanna, powstrzymując gwałtowne uderzenia serca. Tu to ukryli się oni... W jaki sposób ich podejść?
Ręka jej machinalnie dotknęła zamku, a za poruszeniem drzwi, które nie były zamknięte, zcicha się otwarły.
Joanna weszła do ogrodu, z nadmiaru jednak wzruszenia nogi gięły się pod nią, musiała zatrzymać się na kilka, sekund, dla pochwycenia oddechu.
Nakoniec zwolna i lekko, tłumiąc odgłos kroków, zbliżyła się ku domkowi, a stanąwszy przy oświetlonem oknie, wsparła twarz o szybę.
Szpara pomiędzy dwiema źle złączonemi firankami patrzeć jej dozwoliła. Zadrżała nieszczęśliwa i w tył cofnęła się nagle na widok Pawła Béraud z Wiktoryną.
Dobywszy natenczas rewolwer, kupiony przy wyjeździe z Paryża, odciągnęła kurek. Pozostawało jej tylko nacisnąć cyngiel, by śmierć w piorunujący sposób wybiegła z tej rury żelaznej.
Schowawszy rewolwer do kieszeni, pochyliła się powtórnie nad szybą i nasłuchiwać bacznie poczęła.
Zdawało się jej, że słyszy i rozpoznaje głos Pawła, w czem nie myliła się bynajmniej.
— Tak, moja najdroższa... — mówił on do Wiktoryny. — Odzyskałaś już swe siły, a jeśli dręczą cię, jak mówisz, jakieś smutne przeczucia, możemy opuścić Paryż, wyjechać z Francyi, gdyby było potrzeba. Wyjedziemy do kraju, gdzie nieznani nikomu, będziemy mogli kochać się bez obawy.
Joanna nie słuchała już więcej.
Skoczywszy do drzwi domku, otwarła je silnem pchnięciem ręki i stanęła na środku pokoju.
Podwójny krzyk powitał jej wejście: krzyk osłupienia Pawła i okrzyk przerażenia Wiktoryny.
W owej chwili postać tej kobiety mścicielki była w rzeczy samej przerażającą.
Blada i nieruchoma, jak statua marmurowa, utkwiła w swego dawnego kochanka i rywalkę spojrzenie, pełne pogardy.
Z ust jej wybiegło jedyne słowo: „Nędznicy.“
Następnie, przystąpiwszy do Pawła, rzekła ponuro:
— Twa córka umarła!
— Umarła... — powtórzył bezwiednie — Lina umarła?...
— Umarła z głodu, zabita przez ciebie!
Wiktoryna ukryła twarz w dłoniach. Joanna mówiła dalej:
— I na jej grobie poprzysięgłam zemstę. Jesteście nikczemni oboje, zostawiam wszakże innym prawo ukarania wiarołomnej żony. Sama ukarzę człowieka, który mnie uwiódł, oszukał; tego nędznika, który mnie rzucił na bruk uliczny bez dachu i chleba, tego potwora, który zabił mą córkę. Jego ukarać poprzysięgłam i spełnię moją, klątwę!
Tu, wsunąwszy rękę do kieszeni, wyjęła ją uzbrojoną rewolwerem, a wycelowawszy w Pawia Béraud, nacisnęła cyngiel. Jednocześnie wraz z hukiem wystrzału, rozległ się jęk głuchy, wybiegły z piersi śmiertelnie ranionej Wiktoryny.
Paweł, spostrzegłszy grożące jej niebezpieczeństwo, wyciągnął rękę dla odwrócenia kierunku kuli. Nie ocaliło to jednak nikczemnika.
Joanna strzeliła powtórnie, poczem zachwiawszy się, padła na kolana.
W chwili tej wyszedł Eugeniusz Loiseau i skoczył na Pawła.
Obryzgana krwią dwóch ofiar dzika wykonawczyni sprawiedliwości, w zupełnem obłąkaniu, rzuciła broń i poczęła biedź przez ogród, nie wiedząc sama, gdzie i dokąd idzie.
Nagle zabrakło jej gruntu pod nogami.
Usłyszano straszny krzyk, potem upadek ciała, pod ciężarem którego trysnęły w górę wody Marny, bardzo głębokiej w tem miejscu, następnie nic... nic... prócz huku grzmotów, jęczących w oddaleniu.
W ogrodzie, po za płaczącemi wierzbami, stał, śledząc to wszystko, jakiś mężczyzna.
Był to Wiliam Scott.
Dosłyszał on krzyk i widział upadek w rzekę Joanny.
Szatański uśmiech wykrzywił mu usta, gdy zbliżywszy się do domku wiejskiego, patrzał wewnątrz przez drzwi uchylone, ukrywszy się w cieniu.
Loiseau pochwycił za włosy Pawła zranionego. Wsparłszy na jego czole otwór rewolweru, nacisnął kurek.
Głowa w oka mgnieniu roztrzaskaną została, a ciało runęło na podłogę, podczas gdy introligator, oszołomiony trunkiem i wściekłością, ryczał z przerażającym tryumfem:
— Ha! chciałeś mnie zdradzić, jak głupca... otóż głupiec pomścił się... Ha!... widzisz?!
Następnie pobiegł do Wiktoryny, leżącej bezwładnie, z twarzą zwróconą ku ziemi.
Brutalnym ruchem chwyciwszy ją za szyję, odwrócił.
Na środku czoła nieszczęśliwej ukazała się zakrwawiona rana, przez którą dostawszy się kula, wymierzona przez Joannę, dosięgnęła mózgu.
— Ha! widzę, że ktoś inny dokonał tego, co ja sam chciałem uczynić — wyszepnął, opuszczając ciało na podłogę. — A szkoda! Zresztą, skończone... Gdy szydzą ze mnie jak z błazna, zabijam! Niech śmieją się teraz!
I zwrócił się ku drzwiom, ale przejść przez nie nie zdołał.
Strzał, wybiegły z po za drzwi, w serce go uderzył i Loiseau padł nieżywy obok trupów Pawła i Wiktoryny. Zabił go Wiliam Scott, wykonawca szatańskich dzieł Arnolda Desvignes.
— Obfite wiadomości do jutrzejszych dzienników... — rzekł ów łotr z zadowoleniem. Sprawa o kobietę... Żona zazdrosna... mąż pomszczony... i wreszcie zabity!... Sprawiedliwość uważać będzie to wszystko za rzecz bardzo naturalną. Otóż i czworo za jedną razą zniknęło... Pryncypał mój, do pioruna, będzie zadowolonym!
Nie zważając na deszcz padający ulewnie, Irlandczyk opuścił spokojnie Domek pod Wierzbami, udając się drogą do Paryża.