Wesołe opowiadania wesołego chłopca/Nauka chemji
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wesołe opowiadania wesołego chłopca |
Pochodzenie | Bibljoteka „Orlego Lotu“ |
Wydawca | Księgarnia Geograficzna „Orbis“ |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Tłocznia Geograficzna „Orbis“ |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mieliśmy bardzo dobrych nauczycieli, pracowali sumiennie, aby nas czegoś nauczyć, słabszym pomagali, nie dokuczali nikomu, więc też między uczniami a gronem nauczycielskiem panowały stosunki jak najlepsze.
Tylko z nauką fizyki i chemji mieliśmy zawsze kłopot niemały. W szkole było dosyć przyrządów do nauki tych przedmiotów, a szeregi szaf w gabinecie mieściły ich wiele, uszeregowane w porządku, wyczyszczone, że aż błyszczały. W klasie nie widzieliśmy żadnego, nauczyciel nie robił przy nas doświadczeń naukowych, o które ciągle dopominaliśmy się, ciągle prosili.
Później dopiero pomiarkowaliśmy, że pan profesor obawiał się, aby mu się przy doświadczeniach nie zanieczyścił jaki przyrząd, a może nawet nie popsuł i byłoby potrzeba oczyścić go, albo — co nie daj Boże — naprawić, a tu — prawdę powiedziawszy — panu profesorowi robić się nie chciało.
Przy nauce fizyki musieliśmy zadowolić się obrazkami w książce, ale cóż z chemją? Wszystko kuć na pamięć, nie rozumiejąc niczego! Więc codziennie gorąco prosiliśmy profesora, aby nam co pokazał. Wreszcie, zmiękczony naszemi prośbami, ustąpił i obiecał nam pokazać nazajutrz, jak się otrzymuje wodór. Oczekiwaliśmy z ciekawością tego nadzwyczajnego zdarzenia.
— Co to będzie? Jak to będzie? — odzywały się zewsząd głosy.
Profesor przyniósł do klasy może półlitrową flaszeczkę z dwoma szyjkami (dziwo!), wrzucił do niej kilka kawałeczków cynku, lejkiem szklanym nalał wody do połowy, potem ostrożnie po szklanej laseczce kwasu siarkowego, zatkał szyjkę szczelnie korkiem gumowym, a do drugiej szyjki wetknął też gumowy korek z rurką szklaną nie sięgającą wewnątrz flaszki do powierzchni wody, a na zewnętrznej stronie zakończonej maleńkim otworkiem.
Ukończywszy te czynności, objaśnił nam, jakie zmiany chemiczne odbywają się teraz we flaszce i powiedział, że czysty wodór będzie się palił i zmieszany z powietrzem tworzy gaz piorunujący, a ten za zbliżeniem płomienia wybucha z wielką siłą, rozsadza wszystko i robi wokoło niesłychane spustoszenia. To też tworzący się wodór we flaszce musi najpierw wypędzić znajdujące się tam powietrze a dopiero potem może być zapalony.
— Gdy chodziłem na uniwersytet w Wrocławiu, to zdarzył się taki wypadek. Obecny przy tem profesor poparzył się, uczniowie zostali pokaleczeni odłamkami szkła z flaszki, a rozlana woda z kwasem siarkowym narobiła szkody niemało.
Więc czekaliśmy, aż wodór wypędzi powietrze z flaszki a słyszeliśmy tylko, jak woda wewnątrz syczała, niby gotowała się. Może po kwadransie takiego oczekiwania, odezwaliśmy się:
— Panie profesorze, może już zapalić?
— O jeszcze nie, bo mogłaby powstać eksplozja. Jak byłem na uniwersytecie w Wrocławiu zdarzył się taki nieszczęśliwy wypadek.
Czekaliśmy dalej, bo cóż mieliśmy robić. Ale cierpliwość nasza zaczęła się wyczerpywać. Po jakimś kwadransie proponujemy znowu:
— Panie profesorze, może teraz zapalić?
— Nie można, jeszcze poczekajcie z kwadransik, aby uniknąć niebezpieczeństwa. Gdym chodził na uniwersytet w Wrocławiu... — znowu powtarzał znane nam już opowiadanie o wypadku, jaki tam miał się wydarzyć profesorowi chemji.
Byliśmy coraz niespokojniejsi i niecierpliwsi i znowu prosimy:
— Panie profesorze, może już zapalić. Godzina kończy się, a my nic nie zobaczymy.
— No, może się uda, sprobujcie, ale jeżeli się co stanie, ja nie odpowiadam za nic.
To powiedziawszy, zeszedł ze stopnia i poszedł ku tablicy, by za nią schronić się przed niebezpieczeństwem. My także w trwodze o swoją całość, uradziliśmy, że trzeba z płomieniem przystępować do tej flaszeczki na katedrze z daleka i przygotować jakąś ochronę przynajmniej na głowę. Najodważniejszy kolega wziął laskę profesora, owinął koniec papierosem, zapalił go i powoli z wyciągniętą ręką naprzód, zbliżał się do nieszczęśliwej flaszki, starając się przy tem skryć głowę pod katedrę. My zaś wszyscy wleźliśmy pod ławki, wystawiając tylko czupryny i zerkając oczyma na płomień. Profesor zaś strwożony stanął za tablicą i nieszczęśliwy oczekiwał z nami wypadku.
Ileż to było radości, gdy zobaczyliśmy, że wodór wydobywający się z rurki szklanej, zapalił się bez nieszczęścia.
Profesor wyszedł z za tablicy, my wyskoczyliśmy z pod ławek, ogólne:
— Oooo! — powitało udany eksperyment.
Profesor zadowolony nie omieszkał zaraz powtórzyć:
— Nie mówiłem, że trzeba poczekać, a eksperyment uda się. Inaczej może być nieszczęście. Jak byłem na uniwersytecie w Wrocławiu... — ale nie skończył, bo dzwonek ogłosił koniec lekcji.
To było nasze pierwsze i ostatnie doświadczenie chemiczne w szkole. Profesor, w obawie, aby się nie powtórzył u nas wypadek wrocławski, nie dał się już uprosić i nigdy żadnego doświadczenia nie robił, a my musieliśmy poza szkołą własnym przemysłem zdobywać wiedzę z chemji.