Wezwanie (Marcinowska, 1911)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł Wezwanie
Pochodzenie Z głosów lądu i morza
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WEZWANIE.




Onego czasu, jako i dzisiaj, kołysało się błękitne morze Śródziemne od skalistych zębatych brzegów Krety do białawych, płaskich afrykańskich wybrzeży. Na tej przestrzeni niema już żadnej wyspy i bujny, płynny, ruchliwy żywioł rozlewa się z poczuciem nieskończonej swobody.
Właśnie przed chwilą wzeszło było złociste słońce; wstępowało pod górę na niebieski strop. Wstawał dzień młody w całem znaczeniu tego wyrazu. Świeżość biła od wód.
Wszystka ogromna, lekko zwichrzona, płaszczyzna swawoliła pogonią biało-grzywych, spienionych „baranków“, które wydęcie fali na moment stwarza, a spadek fali w momencie znowu gładzi.
Sinawość powszechnej barwy nasiąkała stopniowo żywem słonecznem złotem, aż się rozigrał najczystszy błękit, przetykany siatką promieni.
W północno-wschodnim kierunku bielały długą linją lekko omglone, strzeliste brzegi Krety.
Na wolnym obszarze znagła głośniej plusnęła nadbiegająca fala; z za wodnego przezrocza mignęła twarzą Nereidy.
Wynurzyła się głowa dziewicza, perłami strojna, liczko wiosenne, do różowego kwiatu podobne, zaczem ramiona i piersi dziewicze. Obryzgiwało ją srebro pian.
Pomknęła z przelewającym się lekkim chichotem, z kaskadą jasnego śmiechu.
Tuż za nią błysnęły nadpływające w pogoni szerokie bary Trytona.
Ktoby mógł teraz pod światło spojrzeć w igrzysko fal, dojrzałby, że to pląs istot żywych, swawolnych, zwinnych, pełnych uciechy i rozkoszy.
Koralowe gałązki czerwieniły się nad czołami Trytonów, srebrzysta łuska skrzyła się w dół od pasa na poły ludzkich, na poły rybich postaci.
Chwilami sejmowało to wszystko, zataczając perliste, spienione kręgi. Zdawałoby się, że się odbywa zajmowanie miejsc w jakiemś uciesznem kole rady. Aliści w mgnieniu oka cały krąg pierzchał dalej. W wieczystem, upojonem rozkołysaniu mieniła się tu kolej zabawy, miłości, przestrachu i pościgu. Ze wszystkiego, nawet z chwilowej trwogi wstawała blaskiem szczęśliwość bytu.
Zdarzały się i łzy.
Czasami.
Jednak świeciły w słońcu roztapiały się chyżo, jak krople pian.
Tak było na powierzchni.
Inaczej w głębi.
Ztamtąd wznosiły się niejednokrotnie westchnienia takie ogromne, że gwoli nasyceniu tych chęci nie starczyłby cały świat.
Tam w nieskończonych mrokach przemieszkiwała tęsknota.
Wyzwalała się od czasu do czasu przeraźliwem zjawiskiem burz. Aliści po przejściu burzy była znów taka sama.
Nieukojona.
Dlatego ucieszna ludność nie lubiła głębiny. Ilekroć wypadło się w nią zanurzyć, rwano się z powrotem, mając pierś uciśnioną ogromem rozełkanego bólu.
Do słońca! do słońca!
Co noc czekano z upragnieniem poranka.
Co wieczór spadał smutek spółczesny z mrokiem. Jasne głowy Nereid pierzchały gdzieś w otchłanie.
A kto z owego ludku utrzymał się na powierzchni, ten żalił się w wieczornym przypływie, wstawał rosnącymi wzgórkami szumnych bałwanów, przylewał głos swój do bezmiernego szlochu.
Albowiem w nocy jest morze bardzo smutne.
Zacierają się wtedy różnice usposobienia pomiędzy wnętrzem a wierzchem, wszystko staje się jedną tęsknotą.
Całe szczęście, że wraca złote rano.
Więc tak codziennie owa krasa mórz rozigranych bywała podobna do wsławionej pogody helleńskiej, utrzymującej się nad otchłanią helleńskiego tragizmu.
Ile potęgi woli do takiego czynu potrzeba, o tem wie tylko geniusz Hellady.
Owóż pewnego dnia w młodem świetle weseliło się zwinne grono. Raz po raz zrywały się okrzyki i rozmowy, któreby się uszom naszym wydawały graniem i pluskiem wód.
Nagle zatrzymało się wszystko; Trytony opuściły muszle, właśnie do ust przykładane, muszle, które są jakby trąbki na godach w fantastycznym orszaku. Nereida zsunęła się z potwornego grzbietu delfina.
Gościńcem morskim przyszła wiadomość, raczej poczucie, że ktoś idzie.
Kto?
Czyżby ze wschodnio-północnej strony, z domostwa swego, którem jest szumne Egejskie morze, Posejdon w cwał wypuszczał swe złotogrzywe rumaki?
Nie, to nie on jest, zbyt cicho na jasnej drodze; zgoła zefir nic dyszy.
Czy Amfitryta wieziona w świetności konchy perłowej? Aliści przed Amfitryty orszakiem zwykły polatywać amorki blado-różowe, tu zaś nikt nie zwiastuje, jeno cisza spotęgowała się jeszcze i Zefir zamknięte usta położył na gładkiej fali.
Za chwilę zaczęło się dziać coś dziwnego. Oto ukośne jeszcze promienie ścieliły się coraz wyraźniej w jedną drgającą smugę, jakoby kładąc szlak powitalny pod jakieś dostojne stopy.
Wreszcie na błękitnej, lekko nabrzmiałej linji morskiego widnokręgu ukazał się, zarysował...
Nie leciał...
Nadchodził bardzo cicho, szybko, spokojnie; stopami zaledwie muskał wodę.
Nie leciał, ale w tym ślicznym sposobie nadchodzenia była cała powiewność lotu.
Wydawał się zadumany i zapatrzony, śpieszący wprost przed siebie, jak goniec z rozkazem jakiemś lub wezwaniem.
Skrzydła miał ku przodowi przegięte i na piersiach złożone. Smukły był, wszystek biały...
Anioł...
W oczach morskiego ludku odmalowało się wielkie zdziwienie: takiego zjawiska nie oglądano bo jeszcze nigdy. Więc mnóstwo oczu błyszczących iskrami słońca na toni mówiło doń zapytaniem...
Ale on nie spostrzegał.
Przemijał.
Szedł ku dalekim, płaskim, afrykańskim wybrzeżom.
Nie żaden bóg, albo pół-bóg, nie przyjaciel, albo wróg Posejdona. Był to poprostu anioł do Egiptu posłany z wezwaniem Józefowi:„Wstań, a weźmij dziecię i matkę jego, a idź do ziemie izraelskiej“.
Bo — działo się to dawno, w zaraniu ery, „onego czasu“.

Szedł dziwnym krajem, złotymi obszarami piasku, kędy pobrzeżne nilowe okolice wyglądały jak czarodziejskie oazy na wielkiem łonie pustyni. Szedł dziwnym krajem, o którymby można powiedzieć: zamyślony.
Kto wie, czy droga nie wypadła mu ową stroną, gdzie na tle głębokiego nieba odcina się niemal niepodobne do wiary zjawisko piramid, zaś bliżej z żółtego piasku wyrasta olbrzymia, kamienna, ludzka głowa. Może cień jego smukły przesunął się wzdłuż podstawy Sfinksa?
Niezbadane oczy mogły to widzieć, ale tajemnicy nie zdradzą, tak jak nie zdradziły jeszcze nigdy nic w ciągu wieków.
Oto masa prawie potworna, niekształtność olbrzymiego oblicza; narazie tylko to. Ale jeśli doczeka się chwili i takiego stosunku oświetlenia, że od górnych części cień pada na dolną twarzy połowę...
Wieczyście zamknięte usta wyjawiły — niewysłowioną linię uśmiechu. W łączności z uśmiechem tym oczy patrzą. Ten ledwo zarysowany nieśmiertelny uśmiech jest tego rodzaju, że chciałbyś, człowiecze, nagle zatopić ręce we włosach i rzucić się na ziemię i jak robak wić się, poprostu jako robak pod uciskiem niemiłosiernego poczucia, że nic nie pomoże, nic cię nie wesprze, ani ci ulży, ani cię osłoni; co więcej, że jest jakowyś olbrzymi, głuchy obszar, na którym wszystko topnieje i nic nie znaczy.
Czy Sfinks oglądał przechodzącego anioła? Jeśli tak, ułożyła się tajemnica owa z wielu innemi w niewysłowionej linii uśmiechu.
Sfinks jest wyrazem pierwszego wewnętrznego objawienia przepaści bytu, więc kamienny uśmiech rozwiązany będzie dopiero przy końcu ludzkiej ery, wtedy roztworzą się usta zagadki.

Prawdopodobnie była to nizka lepianka z ubitej wyschłej ziemi z jedynym na drzwi otworem; taka, jak zwykle w Egipcie mieszkanie ubogich, wiejskich ludzi.
W pobliżu wznosiła się kępa wspaniałych strzelistych palm; pióropusze ich rysowały się na błękicie powietrznym; za muśnięciem wietrzyka powstawał osobliwy szelest przejmujący, choć krótki.
Świetne, olśniewające, już niemal prostopadłe promienie słońca; okólna cisza południa; poprzez otwór dojrzane ciemnawe wnętrze lepianki z pościelą palmowych liści — spoczynek ubogich ludzi.
Wtedy na progu stanął bez szmeru anioł, przynoszący wezwanie.

Na morzu odbywały się dziwne rzeczy.
Jeszcze nie znikła świetlana smuga znacząca ślad przechodnia, gdy ludek wodny zaczął doznawać niepojętego uczucia. Łagodnie, bez żadnego wstrząśnienia rozpływał się i roztapiał. Było to bezwolne, a świadomością stwierdzone rozdziewanie się z kształtu. Zupełnie jakby ciche przejście nieznanego wysłańca gasiło dotychczasową możliwość bytu tych pląsających i fantastycznych, twórczem pragnieniem i wolą utrzymywanych na powierzchni tragicznego odmętu.
Rozdziewanie się z kształtu nie jest nigdy bez bólu; ten ból to właśnie protest dotychczasowej formy. A więc i ludek morski protestował cierpieniem.
Jednak z głębin przeczucia szedł dreszcz, wstawał z przepaści tęsknoty. Przyroda poznaje nadchodzące rzeczy i, gdy są uwielbienia godne, uwielbia, wyprzedzając w tem o wiele pychę człowieka.
Jak się to stało? Czy na powietrzu wykwitła tęcza, znak, że idzie z Egiptu do „izraelskiej ziemie“ Ten, który posłuszny jest anielskiemu wezwaniu, bo już czas...
Dość, że przedwieczne morze poznało, kto idzie i co się rozpoczyna.
Żaden kształt nie zanika bez bólu, ani się bez bólu w inny przetwarza. Ztąd owa sprzeczność, że gdy stęskniona otchłań radośnie drży, na powierzchni w plusku fal protest tych, co przeminąć mają.
Jeszcze i jeszcze płacze niewolna męka spływaniem srebrnej piany.
Przez długą chwilę.
Protest zdaje się nawet przybierać w mocy; wyrasta jakoweś wielkie wątpienie...
Patrzy świat: starożytne lądy, siedzące wokoło Śródziemnego morza i samo niebieskie morze. Są to widzowie. Zaś akcya, rozegrywana przed niemi, to światłem i krwią malowane obrazy tych rzeczy, które się odbędą w Judei.
Bowiem w przyszłość pobiegło pytające spojrzenie lądów i mórz.
Starożytny świat sądzić poczyna. A więc to jest to i dlatego? Gwoli jednemu wydarzeniu?
Wzgórek Golgoty wydał się bardzo mały... Przypłynęły tłumnie wspomnienia, spiętrzyły się jak zwały zaczerwienionych chmur.
Zaliż nie bywało męczeństwa w starożytnym świecie? Każdy najazd i wojna, każdorazowy przewrót wywoływał potoki krwi.
Wszakże ludzie już nieraz śmierć ponosili na skutek przekonań swoich, miłości swej... W czemże tu nowość przetwarzająca? w czem epokowe znaczenie?
Tysiące krzyżów przeciwstawić by można temu jednemu; starożytność hojnie szafowała tym znakiem kary.
Oto są, oto jawią się strasznem półkolem: las szubienic, tysiące okropnie rozpiętych ciał.
Zaiste, mały jest pagórek Golgoty. Spójrzcie nań teraz, na ten jeden punkt w malowanym krwią widnokręgu... Jeden maleńki punkt...
Zawszc-ć tak było: przemoc zatapia świat; sprawiedliwość na krzyżu umiera.
To wszystko zewnętrzna prawda, ale zarazem to wszystko nic.
Bo znaczenie sprawy, która się rozegra w Judei, zawarte jest we słowach: „Nikt jej (duszy mojej) nie bierze odemnie, ale ja kładę ją sam od siebie i mam moc położyć ją, a mam moc zasię wziąć ją...“ (św. Jan 10).
Tego dotychczas nie było.
Nie z konieczności, nie jako wynik konfliktu, albo zwikłania losu, lecz z doskonale pełnej, świadomej, wolnej woli: „Mam moc położyć ją, a mam moc zasię wziąć ją...“
Tego dotychczas w tym stopniu i z taką wyrazistością nie słyszał świat.
„Kładę ją sam od siebie...“
I w tem to jest odnowienie świata.
To uciszyło protest przemijających form starożytnych, a dzisiaj, w chaosie kształtów obecnych, jest do odkrycia, do znalezienia, do osiągnięcia...
Wyzwalająca dostojność...
Ale taką rzecz przynieść i objawić ludzkości mógł tylko — w człowieku — pierwiastek Boski.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.