Była to jesień. Pogoda wątpliwa: To wicher liść zmiata z drzewa, To słońce chmury rozrywa, To znowu szumi ulewa, Słowem, w tym czasie, jak wiecie, Skwar letni igra ze słotą. Wtedy to (wątpię, czy z wielką ochotą) Człek jakiś w podróż wybrał się po świecie;
A doświadczeniem, zda się, nauczony, Burkę przywdział dla ochrony, Opiętą rzemiennym pasem I podbitą muzułbasem.
«Patrz, bracie, rzekł do Słońca Boreasz pyzaty, Jak się ten człowiek opatrzył na drogę; Nie wie, że gdy zechcę, mogę Burkę poszarpać na szmaty: Pękną pętlice i pas nie pomoże Gdy tylko dmuchnę. — A ja się założę, Odpowie Słońce, że snadniej od ciebie Siłą mojego promienia Zrzucę mu burkę z ramienia. — Zgoda, Wiatr rzecze, Złotowłosy Febie, Ujrzysz niebawem, czyja większa władza.» I wnet burzliwe oddechy zgromadza,
Nadyma się jak bania, świszcze, dmucha, wieje, Wznosi tumany kurzawy,
Rwie dachy, topi łodzie, po lasach szaleje, A źródłem tej całej wrzawy Jedna tylko burka była. Nie zmogła jej Wiatru siła: Im srożej podmuchy krzepi, Człek otula się tem lepiej I wytęża baczność całą, Aby zdradzieckie tchnienie Boreasza Fałdów burki nie porwało.
Wiatr zadyszał się, ustał; a Słońce, w tęż chwilę,
Ziębiące chmury rozprasza, Rzeźwi człowieka, ogrzewa go mile, Coraz silniejszy blask szerzy, Nawskroś przez burkę przenika I zroszonego potem podróżnika Zmusza do zdjęcia odzieży.
«I cóż, rzecze do Wiatru, czyja większa władza?
Wiedz, że gwałt, do najdalszych posunięty granic, Zwykle nie przyda się na nic,
A łagodność do celu zawsze doprowadza.»