Wiatronogi/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wiatronogi |
Wydawca | Księgarnia J. Czerneckiego |
Data wyd. | 1919 |
Druk | Drukarnia J. Czerneckiego |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Tłumacz | Gustaw Daniłowski |
Tytuł orygin. | Холстомер |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po powrocie z pastwiska konie znów skupiły się koło srokacza.
W sierpniu, ciągnął srokacz, zostałem odłączony od matki, nie sprawiło mi to wielkiej przykrości, gdyż wiedziałem, że matka moja jest brzemienną i ma wkrótce urodzić młodszego brata mego — sławnego Ułana; przytem moje uczucia uległy znacznej zmianie, nie byłem o jej miłość zazdrosny, stawałem się obojętny. Prócz tego wiedziałem, że po odłączeniu od niej znajdę w ogólnej zagrodzie dla źrebaków, gdzieśmy się mieścili po kilku naraz i wychodzili codzień na wspólne spacery. Tu poznałem się z Rozkosznym. Ów Rozkoszny był to koń wierzchowy, na którym później jeździł cesarz. Stąd też jego podobizny można napotkać w rzeźbie i malarstwie. Podówczas był to sobie zwykły łoszak o lśniącej i delikatnej sierści, łabędziej szyjce i równych szczupłych jak struny nogach. Zawsze wesoły, odznaczał się dobrodusznem i figlarnem usposobieniem; zawsze był gotów do zabawy i łobuzerki, lubił sobie żartować i z koni i z ludzi.
Zaprzyjaźniliśmy się bardzo, a że mieszkaliśmy wspólnie, stosunek ten trwał przez cały ciąg naszych lat młodzieńczych. Rozkoszny — szaławiła, jakich mało — bardzo wcześnie zaczął uprawiać miłostki, flirtował z klaczkami i wyśmiewał moją niewinność.
Na moje nieszczęście, powodowany ambicyą, postanowiłem go naśladować i bardzo szybko zakochałem się na zabój. Ta przedwczesna miłość stała się przyczyną niezwykłego przewrotu w mem życiu i wywarła stanowczy wpływ na koleje moich przyszłych losów.
Zulema była starsza o rok odemnie, z nią właśnie byłem w najlepszych stosunkach... wkrótce jednak zauważyłem, i to nie ja tylko jeden, że stroni ode mnie... Nie będę opowiadał drobiazgowo historyi tej pierwszej miłości — sama Zulema musi pamiętać wszystkie moje szaleństwa, które skończyły się olbrzymim przewrotem w mem życiu...
Parobcy zaczęli ją pędzać, mnie zaś bić. Pod wieczór zaprowadzono mnie do osobnej zagrody. Rżałem całą noc, jakby przeczuwając, co się stanie nazajutrz. Rano zjawił się generał, koniuszy i parobcy. Wszczął się straszny gwałt. Generał wymyślał koniuszemu, ten zaś usprawiedliwiał się, zwalając winę na parobków. Generał groził, iż każe obić wszystkich i oświadczył, że ogierków trzymać razem z klaczami nie należy. Koniuszy odpowiedział, że stanie się według rozkazu. Poczem wszyscy umilkli i rozeszli się, ja zaś, choć nie rozumiałem dokładnie o czem mowa, domyśliłem się, że tu chodzi o mnie...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Nazajutrz przestałem rżeć na zawsze i stałem się tem, czem dzisiaj jestem. Cały świat odmienił mi się w oczach, zbrzydło mi wszystko. Zacząłem się zagłębiać sam w sobie i oddawać się rozmyślaniom.
Z początku ogarnęła mnie straszna apatya, nie miałem ochoty nawet jeść, pić, poruszać się, o zabawie nie mogło być i mowy. Jeśli zaś nawet zjawiła się przelotna chęć zarżeć, pobrykać, poskakać, zjawiało się wnet okropne pytanie — po co? na co? i znikały resztki energii.
Pewnego wieczora prowadzono mnie właśnie o tej porze, kiedy stado powracało z pastwiska.
Dostrzegłem z daleka obłok kurzu, w którym majaczyły znajome kontury wszystkich naszych klaczy; usłyszałem tętent i wesołe parskanie. Zatrzymałem się, nie zważając na to, że rzemień kantarka, za który mnie prowadził parobek, wrywał mi się w szyję.
Stałem zapatrzony na zbliżający się tabun tak uporczywie, jakbym patrzał w stracone na wieki niepowrotne szczęście. Stado zbliżało się ku mnie, zacząłem rozróżniać znajome, piękne, zdrowe i dumne postacie. Niektóre konie zaczęły się za mną oglądać. Nie czułem już bólu wrywającego się w ciało rzemienia. Zapomniałem się zupełnie.
Ulegając przyzwyczajeniu puściłem się truchtem i rżałem. Smutek, a zarazem jakiś brak sensu i ogrom śmieszności odmalował się w tym rżeniu i, choć w stadzie nie zabrzmiał ani jeden głos szyderstwa, spostrzegłem wyraźnie, że wielu odwróciło odemnie głowy, że jest im jakoś głupio i przykro, że mnie się wstydzą, a co gorsza, że jestem dla nich pośmiewiskiem, że im się komiczną wydaje moja cienka, pozbawiona wyrazu szyja, wielka głowa (schudłem podówczas) długie nogi i owe głupie lansady, w których z przyzwyczajenia dreptałem wokoło parobka. W tej jednej chwili zrozumiałem, o ile stałem się dla nich obcy i daleki... Nie pamiętam, jak i kiedy znalazłem się znów w stajni. Na ogół zawsze byłem sensatem, skłonnym do rozmyślań — teraz zaś w mej duszy dokonał się przewrót ostateczny. Moja maść srokata, wzbudzająca tak dziwną pogodę wśród ludzi; to straszne nieszczęście, które tak niespodzianie spadło na mnie a przytym jakieś odrębne stanowisko w stajni, które odczuwałem, choć powodu nie mogłem na razie zrozumieć: wszystko to zmusiło mnie do zagłębienia się we własną istotę.
Rozmyślałem więc nad niesprawiedliwością ludzi, którzy mnie potępiają za to, żem srokacz, zastanawiałem się nad nietrwałością uczuć macierzyńskich i kobiecej miłości wogóle, nad jej zależnością od czysto fizycznych warunków, najwięcej zaś interesowały mnie właściwości tego dziwnego gatunku stworzeń, zwanych ludźmi, z któremi wiążą nas tak ścisłe węzły — mianowicie te cechy natury ludzkiej, dzięki którym zajmowałem niezrozumiałe dla mnie, dające się łatwo odczuć, odrębne stanowisko w całej stajni. Wyjaśnienia owej zagadki dostarczył następujący wypadek. Stało się to w zimie, podczas świąt. W ciągu całego dnia nie dostałem ani jedzenia, ani wody, z powodu tego, iż, jakem się później dowiedział, dozorujący mnie parobek był pijany.
Tegoż dnia zajrzał do mojej klatki koniuszy, spostrzegł, że nie mam jadła, i zaczął łajać wszystkich i wołać parobka. Parobka nie było. Koniuszy się oddalił. Nazajutrz zjawił się parobek wraz ze swym kolegą rzucić nam siana.
Zauważyłem, że jest bardzo blady, jakby cierpiący, zwłaszcza w postawie jego długiego krzyża było coś niezwykłego, wzbudzającego litość. Z pasyą rzucił mi siano za drabinę. Wyciągnąłem głowę ponad jego ramię, on zaś tak silnie wyrżnął mnie pięścią w chrapy, żem aż odskoczył, na dokładkę kopnął mnie w brzuch i rzekł:
— Żeby nie to rabe bydlę — nic by mi nie było.
— Abo co? zapytał towarzysz.
— Nie bój się, do hrabskich koni to się nie dowie, a do swego źrebaka kilka razy na dzień lata.
— Darowali mu srokacza?
— Darowali, czy sprzedali — czort ich wie. Hrabskie niechby z głodu pozdychały — a jemu co do tego, ale jak jego własny nie żarł, kładnij się — peda — i dalej walić! Niema Boga w sercu... Człowiekowi gorzej, jak bydlęciu. Luter, psia jego nędza, sam liczył. Gienerał tak nigdy nie prał. Cały krzyż w pasach. Boga w sercu nie ma...
To co mówili o biciu zrozumiałem odrazu, nie mogłem tylko zrozumieć co znaczy jego, swój, własny, choć wiedziałem, że na zasadzie tych słów ludzie przypuszczają istnienie jakiegoś związku pomiędzy mną a koniuszym. Na czym polegał ten związek, nie mogłem się ani rusz domyślić. Dopiero znacznie później, gdy mnie odosobniono od reszty koni, zrozumiałem znaczenie tych słów, wtenczas jednak nie wiedziałem, co mają na myśli, nazywając mnie własnością człowieka. Słowa mój koń — stosowano do mnie, żywej istoty; wydawało mi się to równie dziwne, jak wyrażenia — moja ziemia, moje powietrze, moja woda. Słowa te uderzyły mnie niezmiernie. Bezustanku myślałem o nich i dopiero później, gdym miał sposobność wejść w najróżnorodniejsze stosunki z ludźmi, zrozumiałem nareszcie, jakie znaczenie przypisują ludzie owym dziwnym wyrazom. Cała rzecz polega na tym, że ludzie kierują się w życiu nie według czynów, treści — a według słów, formy. Nie tyle ich nęci możność czynienia lub nieczynienia czegokolwiek, ile możliwość rozprawiania o rozmaitych przedmiotach za pomocą pewnych umówionych wyrazów. Do szeregu słów, mających niezwykłą wagę wśród ludzi, należą wyrazy mój, moja, moje, które ludzie stosują do rozmaitych rzeczy, przedmiotów i istot, nawet do ziemi, ludzi i koni. Ludzie się umawiają, że o pewnej rzeczy tylko jeden z nich ma prawo powiedzieć moje. I ten, komu w tej oryginalnej zabawie wypadnie o największej ilości przedmiotów powiedzieć moje, używany jest za najsilniejszego pod słońcem. Dlaczego tak jest — nie wiem; ale tak jest! Nieraz próbowałem sobie objaśnić tę zagadkę z punktu widzenia bezpośredniej korzyści, ale przekonałem się, że takie tłumaczenie nie ma racyi bytu. Naprzykład, wielu z tych ludzi, którzy mnie nazywali swoim koniem, nie korzystali z moich usług zupełnie, natomiast dosiadł mnie kto inny. Również nie oni mnie karmili; świadczyli mi dobrodziejstwa także nie ci, którzy mnie uważali za swego, ale furmani, weterynarze, wogóle obcy ludzie. Później, gdym rozszerzył zakres moich spostrzeżeń, przekonałem się, że nietylko w stosunku do nas koni pojęcie moje nie ma żadnej racyonalnej podstawy, prócz nizkiego, bydlęcego, właściwego rodzajowi ludzkiemu instynktu, który oni zowią poczuciem lub prawem własności. Człowiek bowiem powiada, naprzykład, mój dom, a nigdy w nim nie mieszka, pomimo to interesuje go budowa i utrzymanie w całości tego domu. Kupiec powiada: mój sklep, mój skład sukna, naprzykład, a jednak nie nosi ubrania z najlepszego sukna, jakie posiada na składzie. Są ludzie, którzy nazywają ziemię swoją, chociaż nietylko jej nie dotknęli stopą, ale nawet nigdy nie widzieli. Zdarzają się nawet tacy, którzy innych ludzi uważają za swoich, chociaż nie widzieli ich na oczy, cały zaś ich stosunek do tych ludzi wyraża się w wyrządzaniu im krzywdy.
Bywają też tacy, którzy o kobietach mówią — moja kobieta, moja żona, gdy tymczasem ta ostatnia nieraz wchodzi w stosunki miłosne z jakimś innym mężczyzną. Jednem słowem, ludzie nie dążą do tego, by módz w swym życiu czynić to, co uważają za dobre, lecz do tego, by zdobyć prawo nazywania możliwie wielkiej ilości rzeczy wyrazem moje. Jestem przekonany, że tu właśnie tkwi istotna różnica pomiędzy nami a ludźmi. I dlatego nie mówiąc już o innych naszych zaletach, z tego jedynie względu możemy śmiało twierdzić, że na drabinie żywych istot znajdujemy się o kilka szczebli wyżej od ludzi. W ich życiu, przynajmniej w życiu tych, z którymi ja miałem do czynienia, główną rolę grają słowa — w naszem życiu czyny.
Otóż prawo nazywania mnie swoim koniem otrzymał koniuszy i dlatego sprał parobka. To odkrycie wywarło na mnie silne wrażenie. Ono, oraz srokata maść, ludzkie uwagi z tego powodu, strata matczynego uczucia, przejścia w młodości — oto warunki, dzięki którym stałem się takim poważnym wałachem, jakim mnie widzicie obecnie.
Byłem potrójnie nieszczęśliwy: byłem srokaty, byłem wałachem, a prócz tego ludziom się ubzdurało, że nie należę do siebie i Boga, jak to jest właściwe wszelkim żywym istotom, lecz że jestem własnością koniuszego. To ludzkie mniemanie obfitowało w skutki. Więc po pierwsze, trzymano mnie oddzielnie, karmiono lepiej, częściej też pędzano na lince i wcześniej zaczęto zaprzęgać. Po raz pierwszy stanąłem w zaprzęgu w trzecim roku życia. Pamiętam, jak koniuszy, który się uważał za mego właściciela, z całą bandą parobków zaczął mnie zaprzęgać, oczekując, że się będę sprzeciwiał i brykał. Wprowadzono mnie w hołoble, owinięto całego sznurami, włożono mi na krzyż szeroki rzemienny pas i przywiązano go do drążków, żebym nie mógł walić zadem, ja zaś oczekiwałem tylko sposobności, by módz okazać swą ochotę i zamiłowanie do pracy; to też dziwiono się, że idę jak stary koń. Zacząłem się wprawiać w bieganie kłusem. Z dniem każdym robiłem coraz większe postępy, tak, że w parę miesięcy sam generał i wielu innych chwaliło mój chód. Ale rzecz dziwna, właśnie dlatego, że im się ubzdurało, iż nie należę do siebie, lecz do koniuszego, chód mój przedstawiał się ich oczom w zupełnie odmiennym świetle. Ogierów, braci moich, puszczano wyciągniętym kłusem, obliczano szybkość ich biegu, ubierano w pyszne zaprzęgi, nakładano na nich drogie kapy, ja zaś w najzwyklejszej linijce woziłem koniuszego do Czesminki i innych futorów, a wszystko dlatego, że byłem srokaty, a głównie, że według ich mniemania władał mną nie hrabia, lecz koniuszy. Jutro, jeżeli dożyjemy opowiem wam o najważniejszym ze skutków, jaki sprowadziło owo prawo własności, które sobie wykoncypował koniuszy.
Przez resztę dnia konie okazywały wiele szacunku dla Wiatronogiego — tylko Fedź obchodził się z nim jak zwykle w sposób brutalny. Chłopska szkapina, podchodząc ku stadninie, zarżała tego dnia pierwsza, a bura klaczka kokietowała ją znowu.