Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
CZEM BYŁ LUDWIK XIV W DWUDZIESTYM DRUGIM ROKU ŻYCIA.

Znamy już z opowiadania wjazd Ludwika XIV do miasta Blois. Wjazd ten wypadł świetnie, wspaniale. To też młody monarcha wydawał się zupełnie zadowolony.
Pod sklepieniem przedsieni król spotkał stryja swego, księcia Gastona Orleańskiego, którego postać, zawsze majestatyczna, dziś stosownie do okoliczności jeszcze bardziej była uroczysta. Księżna pani, przybrana w suknię, ceremonialną, oczekiwała swego bratanka na jednym z balkonów wewnętrznych. Wszystkie okna całego zamku, posępne i puste zazwyczaj, dziś pełne były świateł i głów ludzkich.
Król, królowa oraz kardynał Mazarini, zostali wprowadzeni do pokojów. Kolejno przedstawiono Ich królewskim mościom i panu kardynałowi zebrana szlachtę i damy.
Król zauważył, że ani on, ani matka jego, nie znali nikogo z osób przedstawionych im, gdy tymczasem kardynał wspomniał każdemu to o dobrach jego, to o przodkach, to znów o dzieciach. których nawet imiona wymieniał, tak dobrą miał pamięć. Zachwycało to poczciwą szlachtę i wpajało w nią przekonanie, że ten jest jedynym i prawdziwym królem, kto zna swoich poddanych, tak samo jak słońce nie ma rywala, bo ono jedno tylko ogrzewa i oświeca.
Podano kolację. Król, nie Śmiejąc dopytywać się o nią, oddawna już jej oczekiwał.. Tym razem nie minęły go honory, należne nie tyle jego stanowisku, ile apetytowi. Kardynał ledwie dotknął ustami buljonu, podanego w złotej filiżance; wszechmocny minister, zabrawszy królowi rządy i blask królewski nie mógł zabrać dobrego apetytu. Anna Austrjacka, cierpiąca już wówczas na raka, na którego w sześć czy osiem lat pózniej umarła, jadła prawie tyle, co i kardynał. Co do księcia pana, ten, wzburzony jeszcze niezwykłym wypadkiem, jaki go niespodzianie spotkał w tem ustroniu, nie jadł zupełnie. Jedna tylko księżna pani, jako pochodząca z Lotaryngji, dotrzymywała towarzystwa Jego Królewskiej Mości, za co też Ludwik XIV bardzo jej był wdzięcznym, inaczej musiałby jeść sam, lub też z jednym tylko panem de Saint-Remy, marszałkiem dworu, który wcale nie pogardzał jedzeniem. Po skończonej kolacji król, na znak pana kardynała, powstał od stołu, a na zaproszenie ciotki raczył uczynić przegląd zgromadzonych osób.
Ludwik XIV-sty odbył już większą część przeglądu, gdy naraz do uszu jego dobiegł wyraz, wymówiony przez Jego Eminencję pana kardynała, który na boku rozmawiał z księciem Gastonem. Wyrazem tym było imię kobiety. Usłyszawszy ów wyraz, król nie słyszał a właściwie nie słuchał już niczego więcej lecz szybko załatwił się z resztą obecnych, przechodząc tylko i witając skinieniem głowy.
Książę Gaston, doskonały i wprawny dworak, pytał Jego Eminencję o zdrowie jego siostrzenic. Rzeczywiście pięć czy sześć lat temu przybyły do kardynała z Włoch trzy jego siostrzenice. Były to panny; Hortensja, Olimpja i Marja Mancini.
— Panny Mancini — odpowiedział kardynał — muszą jeszcze ukończyć edukację i nauki. Pobyt na dworze młodym, świetnym, zanadto odrywa ich umysł od obowiązków.
— Spodziewam się jednak — mówił książę Gaston — że Wasza Eminencja nie ma zamiaru zamknąć ich w klasztorze, lub skazać na życie mieszczańskie?...
— O... bynajmniej — odrzekł kardynał wymuszonym tonem — bynajmniej!... chciałbym z całej duszy wydać je za mąż, i to jak będę mógł najlepiej.
— Sadzę, że im partyj dobrych nie zabraknie — odrzekł książę pan z dobrodusznością kupca, który życzy powodzenia swemu koledze.
— I ja mam tę błogą nadzieję, tembardziej że Bóg je obdarzył hojnie wdziękami, rozumem i pięknością.
W czasie tej rozmowy, król Ludwik w towarzystwie księżnej-ciotki, jak to już mówiliśmy, dopełniał przeglądu obecnych, nadsłuchując zresztą ciągle, co mówią pan Mazarini i książę Gaston.
— Proszę cię, ciotko — rzekł wreszcie, śmiejąc się — mój nauczyciel geografji nigdy mnie nie objaśniał, że Blois tak szalenie daleko leży od Paryża.
— Jakto. Najjaśniejszy panie?... — zapytała księżna.
— Zdaje się, iż potrzeba kilku lat, aby moda mogła przebyć tę przestrzeń. Spojrzyj, proszę, na te panny.
— Znam je dobrze...
— Niektóre z nich wcale ładne...
— O!... nie mów tego, Najjaśniejszy Panie, głośno, bo gotowe oszaleć z radości.
— Zaraz, zaraz, moja ciotko — mówił król dalej, śmiejąc się — bo druga część zdania nie będzie dla nich tak pochlebna... Otóż, moja ciotko, wyglądają jak stare lub brzydkie, a to dzięki modzie, wyszłej przed dziesięciu laty z użycia.
— A jednak Blois odległem jest od Paryża tylko o pięć dni drogi.
— A... właśnie... moda więc tu spóźnia się o dwa lata na dzień.
— Ale czy naprawdę tak sądzisz, Najjaśniejszy Panie, bo co do mnie nie zauważyłam tego...
— Przypatrz się sama, moja ciotko — mówił Ludwik XIV, zbliżając się do Mazariniego, pod pozorem, że szuka najlepszego punktu, z którego mógłby się przypatrzeć — spojrzyj, jak obok tych starych fioków, tych pretensjonalnych koafiur, wygląda owa skromna biała sukienka. Prawdopodobnie jest to któraś z panien honorowych mojej matki. Chociaż jej nie znam, a jednak poznałem odrazu. Spojrzyj, jaka naturalna postawa, jaki niewymuszony wdzięk. To rozumiem... to jest przynajmniej kobieta, gdy cała tamta reszta to tylko wystrojone lalki.
— Ależ, kochany mój siostrzeńcze, pozwól sobie powiedzieć — odrzekła księżna pani, śmiejąc się — że tym razem twoja umiejętność odgadywania znajduje się na mylnej drodze. Osoba, którą tak wychwalasz, nie jest wcale paryżanką, pochodzi ona z Blois.
— O... moja ciotko!... — rzekł król z miną powątpiewającą.
— Ludwiko!.. zbliż się — zawołała księżna pani.
Młoda dziewczyna, którą poznaliśmy już pod tem imieniem, zbliżyła się strwożona, zarumieniona, i prawie ugięta pod spojrzeniem królewskiem.
— Panna Ludwika Franciszka de la Baume-Leblanc, córka margrabiego de la Valliere — przedstawiła ceremonjalnie księżna pani.
Młoda dziewczyna skłoniła się z takim wdziękiem, pomimo bojaźliwości, jaką natchnęła ją obecność króla, że ten, spoglądając na nią, stracił kilka słów z rozmowy, prowadzonej pomiędzy księciem Gastonem a panem kardynałem.
— Wychowanica — ciągnęła dalej księżna pani — pana de Saint-Remy, marszałka mojego dworu, który prezydował przy spożyciu tej wybornej indyczki z truflami, tak wielce wychwalanej przez Waszą królewską mość.
Żaden wdzięk, piękność, młodość nie mogłyby wytrzymać podobnej prezentacji.
Król uśmiechnął się.
Czy księżna pani rzuciła owe słowa, jako żart, czy też w naiwności ducha je wypowiedziała, dość, że było to pogrzebaniem wszystkiego, co król Ludwik znalazł miłem i poetycznem w młodem dziewczęciu.
Panna de la Valliere była chwilowo dla księżnej pani, a tem samem i dla króla, niczem więcej, jak tylko wychowanicą człowieka objawiającego znakomity talent w spożywaniu indyczek z truflami.
Na szczęście, Ludwika była tak zgięta w ukłonie, że nie słyszała słów księżnej pani i nie widziała uśmiechu króla. Król zaś, mając już dosyć prezentacji, zbliżył się do kardynała i księcia pana, aby usłyszeć zakończenie interesującej go rozmowy.
— Maria tak samo jak i jej siostry, jedzie w tej chwili do Brouage. Kazałem im jechać drugą stroną Loary i, jeżeli dobrze obliczyłem wydane rozkazy, jutro zrana będą koło mostu Blois.
Słowa te wypowiedziane były z tą miarą, pewnością siebie, wyrazistością, jakie czyniły z siniora Giulio Mazarini najpierwszego komedjanta na ziemi. Zdawało się, iż po wysłuchaniu powyższych słów, serce królewskie dotknął pocisk zatruty. Nie mógł już ustać na miejscu, kręcił się tu i owdzie, rzucając spojrzenia niepewne, gasnące po całem zgromadzeniu. Zapytywał po dwadzieścia razy wzrokiem królowę matkę, czyby nie czas było udać się na spoczynek. Królowa jednak zatopiona w rozmowie z księżną panią, a zarazem powstrzymana skinieniem pana kardynała, udawała, iż nie rozumie tych błagalnych spojrzeń swego syna. Zacząwszy od tej chwili, muzyka, kwiaty, światła, piękne kobiety, wszystko to stało się dla Ludwika XIV-go przykre, prawie wstrętne.
Wysławszy raz jeszcze błagalne spojrzenie ku matce i kardynałowi i przekonawszy się, że to nic nie pomoże, zwrócił wzrok swój ku drzwiom, niby ku miejscu, gdzie była jego wolność. Wzrok monarchy padł przedewszystkiem na postać człowieka, opartego o ramę rzeźbionych drzwi.
Człowiek ten był prawdziwym typem żołnierza i to żołnierza pięknego a doświadczonego. Budowa, zdradzająca siłę, twarz smagła, wyrazista, nos orli, wzrok surowy, a błyszczący, siwiejące długie włosy, czarny wąs, prawdziwa piękność męska. Kołnierz jego munduru, złotem haftowany, błyszczał jak lustro, przyjmował promienie świateł, licznie porozrzucanych po sali, i odbijał je z powrotem. Oficer ten miał na głowie pilśniowy kapelusz, szary, z długiem czerwonem piórem. Dowód to, iż znajdował się tu na służbie a nie dla przyjemności.
Stał właśnie, jak to już mówiliśmy, oparty o rzeźbioną ramę drzwi, gdy wzrok króla, smutny i znudzony, spotkał się przypadkowo z jego spojrzeniem. Nie po raz pierwszy, jak się zdaje, oficer ów spotykał się ze spojrzeniem królewskiem, i umiał czytać w niem aż do głębi, bo, rzuciwszy tylko okiem na twarz Ludwika XIV, zrozumiał wszystko, co się dzieje w głębi jego serca, zrozumiał to znudzenie, tę chęć pożegnania obecnych, którą jednak młody monarcha bał się głośno wypowiedzieć; zrozumiał, iż należy królowi oddać przysługę, choć jej nie żądał, oddać mu ją nawet pomimo jego woli. To też, nie wahając się długo, zawołał donośnym głosem:
— Służba królewska!...
Słowa te wywarły wrażenie grzmotu, zagłuszającego dźwięki muzyczne, śpiew, gwar uliczny. Kardynał i królowa matka patrzyli z zadziwieniem na Jego Królewską Mość.
Ludwik XIV, blady, lecz zdecydowany i podtrzymywany śmiałością oficera, który tak łatwo odgadł jego myśli, powstał z fotelu, na którym w ciągu kilku ostatnich chwil siedział i postąpił ku drzwiom.
— Odchodzisz, mój synu?... — odezwała się królowa, gdy tymczasem Mazarini zadowolnił się zapytaniem, wyrażonem w spojrzeniu, które mogłoby uchodzić za łagodne, gdyby nie było przenikliwe.
— Tak jest — odrzekł król — czuję się nadzwyczaj znużonym, a chciałbym jeszcze dziś kilka listów napisać.
Król skłonił się wszystkim głową, przeszedł salę i zbliżył się do drzwi. We drzwiach podwójny szereg, utworzony z dwudziestu muszkieterów, oczekiwał na Jego Królewską Mość. Na końcu szeregu stał oficer, z obnażoną szpadą w ręce. Król przeszedł pomiędzy muszkieterami, a cały tłum dworzan i szlachty, stojący poza szeregiem, wspinał się na palce, aby raz jeszcze ujrzeć oblicze monarchy.
Książę Gaston na czele dworu odprowadził króla do jego apartamentów.
Przybywszy do pokoi, przeznaczonych na pobyt monarchy, które łączyły się z zamkiem za pomocą szerokich schodów, książę Gaston odezwał się:
— Racz, Najjaśniejszy panie, rozgościć się w tych pokojach, jakkolwiek nie są one odpowiednie dla tak dostojnego gościa.
— Dziękuje ci, stryju — odrzekł młody monarcha — za serdeczną gościnność, jaką tu spotykam.
Książę Gaston skłonił się bratankowi, który go na dobranoc uścisnął, i wyszedł.
Z dwudziestu muszkieterów, towarzyszących królowi, dziesięciu powróciło z księciem-stryjem, odprowadzając go aż do sali przyjęć, która dotychczas jeszcze się nie opróżniła, pomimo iż monarcha dawno ją opuścił.
Dziesięciu innym oficer kazał zająć stanowiska, zbadawszy w ciągu pięciu minut małą miejscowość, spojrzeniem spokojnem, zimnem, doświadczonem.
Rozstawiwszy swych ludzi, obrał dla siebie główną kwaterę w przedpokoju, w którym znalazł wygodny fotel, a na stole butelkę wina, dzbanek wody i parę sucharków.
Napełnił szklankę winem, wychylił ją do połowy, skrzywił usta w uśmiechu, pełnym znaczenia, ulokował się wygodnie w fotelu, z widocznym zamiarem spędzenia w ten sposób całej nocy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.