Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Na poruczniku owym, śpiącym, czy też pragnącym zasnąć, pomimo całego jego spokoju, ciężyła wielka odpowiedzialność. Jako porucznik muszkieterów królewskich, miał on pod rozkazami swemi całą kompanję, przybyłą z Paryża, a liczącą stu dwudziestu ludzi. Z wyjątkiem jednak dwudziestu, o których wspominaliśmy, wszyscy pozostawali na usługach królowej matki, a przedewszystkiem pana kardynała. Monsignor Giulio Mazarini oszczędzał na kosztach utrzymania swej gwardji w czasie podróży, dlatego więc korzystał z usług muszkieterów i to korzystał w całem tego słowa znaczeniu, bo wziął ich dla siebie aż pięćdziesięciu, gdy król zadawalniać się musiał dwudziestoma.
Dwudziestu ludzi pełniło służbę u królowej matki, trzydziestu zaś wypoczywało, mając nazajutrz zastąpić w służbie swych towarzyszy.
W stronie pokojów królewskich panowała ciemność, cisza i pustka. Gdy drzwi zamknęły się za Ludwikiem XIV, znikł wszelki nawet pozór królewskości. Cała służba też niknęła powoli.
O tej porze, młodzieniec, którego widzieliśmy w hotelu de Medici, śpieszył do zamku, otuliwszy się czarnym płaszczem.
Przybywszy tu, kręcił się dokoła pałacu, a widząc, że nikt nie strzeże głównej bramy, ani przedsieni, zwłaszcza, że żołnierze królewscy prędko pobratali się przy butelce wina z żołnierzami księcia pana, nieznajomy przecisnął się przez tłumy służby, przybył przed dwór i wszedł aż na schody, prowadzące do pokojów kardynała.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, ruch licznej służby i paziów oraz mnóstwo świateł, błyszczących w oknach, sprowadziły go tutaj.
Na pierwszym zaraz stopniu zatrzymał go głos muszkietera, stojącego na straży.
— Hej!... dokądże to, przyjacielu?
— Do króla — odrzekł nieznajomy dumnie i spokojnie.
Muszkieter przywołał jednego z oficerów Jego Eminencji, który tonem, używanym przez urzędników biurowych, względem ludzi, zgłaszających się z prośbami, raczył wyrzec słowa:
— Drugie schody, naprzeciwko.
I, nie zajmując się więcej nieznajomym, dalej prowadził przerwaną na chwilę pogadankę z kolegami. Nieznajomy, nie odpowiadając nic, skierował się ku wskazanym schodom. Po tej stronie nie było ani wrzawy, ani świateł. W ciemności dostrzec można było żołnierza na straży, przesuwającego się jak cień, powoli i spokojnie.
Panowała tu taka cisza, iż można było słyszeć wyraźnie jego kroki, oraz odgłos ostróg, szczekających na posadzce, ułożonej z tafli kamiennych. Żołnierzem tym był jeden z owych dwudziestu muszkieterów, pełniących służbę przy królu.
— Kto idzie?... — zawołał muszkieter.
— Przyjaciel — odrzekł nieznajomy.
— Czego żąda?...
— Widzieć się z królem.
— Król się już spać położył.
— Nic nie szkodzi, muszę z nim mówić!...
— A ja powiadam, że to niemożebne.
Muszkieter poparł słowa swoje groźnem dobyciem szpady: nieznajomy jednak nie ruszył się z miejsca, jakby mu nogi wrosły w ziemię.
— Panie muszkieterze... — rzekł — jesteś szlachcicem?...
— Mam ten zaszczyt.
— A więc... i ja nim jestem... Pomiędzy szlachtą powinny być pewne względy zachowane.
Szyldwach opuścił broń, zwyciężony godnością, z jaka słowa powyższe zostały wypowiedziane.
— Proszę.. mów pan — odrzekł — jeśli pan żądasz czegoś, co będzie w mej mocy...
— Dziękuję. Musi tu być zapewne jakiś oficer, nieprawdaż?...
— Nasz porucznik... tak, panie.
— Chciałbym z nim pomówić.
— A!... to co innego... proszę, wejdź pan.
Nieznajomy skłonił się szyldwachowi wyniośle i wszedł na schody, poprzedzony wołaniem: „poruczniku, wizyta“!... przebiegającem od straży do straży, i niedającem usnąć oficerowi, który już zamknął oczy.
Zerwawszy się z fotelu i przetarłszy oczy, porucznik postąpił trzy kroki naprzeciw nieznajomemu.
— Czem panu mogę służyć?...
— Pan jesteś oficerem służbowym, porucznikiem muszkieterów?...
— Tak, panie — odrzekł oficer.
— Panie, muszę koniecznie widzieć się z królem.
Porucznik przyjrzał się bacznie nieznajomemu, i jednym rzutem oka, chociaż bardzo krótkim, ocenił to, co chciał ocenić, a mianowicie, iż nowo-przybyły był człowiekiem niezmiernie wyróżniającym się dystynkcją i obejściem, ukrywającem się pod skromnem, zwyczajnem ubraniem.
— Nie przypuszczam, abyś pan był szalonym, a jednak podobna myśl nasunąćby mi się łatwo mogła. Czy pan nie wiesz, iż do króla nie wchodzi się, póki on na to nie zezwoli?
— Zezwoli... panie!
— Pozwoli pan, iż będę przeciwnego zdania. Król powrócił przed kwadransem i zapewne w tej chwili już się rozbiera. Zresztą otrzymałem rozkaz nie wpuszczać nikogo.
— Gdy dowie się, kto pragnie z nim mówić — rzekł nieznajomy, podnosząc głowę — odwoła ten rozkaz.
Nowoprzybyły coraz bardziej zadziwiał porucznika, lecz zarazem coraz więcej zjednywał sobie jego życzliwość.
— Jeśli przychylę się do pańskiego życzenia, czy mogę przynajmniej wiedzieć, kogo mam zaanonsować?
— Zaanonsujesz pan Jego Królewską Mość Karola II-go, króla Anglji, Szkocji i Irlandji!...
Oficer krzyknął zadziwiony, a na twarzy jego, nagie pobladłej, wyryło się wrażenie, którego nigdy nie stara się ukryć mężczyzna prawdziwie odważny.
— O!... tak... istotnie... Najjaśniejszy Panie — rzekł — powinienem był cię poznać natychmiast.
— Widziałeś więc mój portret?...
— Nie... Najjaśniejszy panie.
— A więc mnie samego widziałeś dawniej, nim mnie wygnano z Francji.
— I to jeszcze nie... Najjaśniejszy panie!...
— Jakże więc mógłbyś mnie poznać, nie widząc nigdy ani mnie samego, ani mojego portretu?
— Najjaśniejszy panie... widziałem Jego Królewską Mość Waszego ojca w chwili najstraszniejszej...
— W dniu...
— Tak...
Cień smutku zasępił wzrok nieszczęśliwego monarchy. Po chwili milczenia, ocierając czoło, jak gdyby chciał odpędzić przykrą myśl.
— I cóż — rzekł — czy jeszcze masz pan co do powiedzenia przeciwko mojemu widzeniu się z królem Ludwikiem XIV-ym?
— Najjaśniejszy panie, przebacz mi — odrzekł oficer — lecz nie mogłem odgadnąć króla pod tem skromnem przebraniem. A jednak, jak to już miałem zaszczyt powiedzieć Waszej królewskiej mości, widziałem króla Karola I-go... Lecz przepraszam... biegnę uprzedzić monarchę.
I porucznik podbiegi do drzwi, które mu otworzył pokojowiec królewski.
— Jego Królewska Mość król Anglji — zawołał oficer.
— Jego Królewska Mość król Anglji — powtórzył pokojowiec.
Na te słowa jeden z dworzan otworzył na oścież oba skrzydła drzwi, prowadzących do pokoju króla.
Ludwik XIV-ty bez kapelusza i szpady, w kaftanie rozpiętym postępował naprzeciw przybywającemu, nie ukrywając wcale zdziwienia.
— Ty?... mój bracie... ty tutaj?... w Blois?... — zawołał, dając znak dworzaninowi i pokojowcowi, aby przeszli do sąsiedniej izby.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie... jechałem do Paryża w nadziei, że cię tam zobaczę. Dowiedziawszy się jednak o przybyciu twem do Blois, zatrzymałem się tu, chcąc pomówić z tobą o rzeczach szczególnej dla mnie wagi.
— Czy możemy tu mówić, mój bracie?
— Doskonale... zdaje mi się bowiem, że nikt nie będzie nas podsłuchiwać.
— A więc, mów, mój bracie, słucham.
— Zaczynam i proszę Waszą Królewską Mość o zlitowanie się nad nieszczęściami, dotykającemi naszą rodzinę.
Król Francji poczerwieniał i przysunął swe krzesło do krzesła, na którem usiadł król angielski.
— Najjaśniejszy Panie, nie mam chyba potrzeby pytać, czy Wasza królewska mość zna szczegóły mojej smutnej historji...
Ludwik XIV-ty poczerwieniał jeszcze bardziej, niż za pierwszym razem, poczem, ujmując rękę króla Anglji, rzekł:
— Mój bracie, wstyd mi doprawdy powiedzieć, lecz pan kardynał tak rzadko rozmawia ze mną o polityce. Co więcej nawet... dawniej Laporte, mój pokojowiec, odczytywał mi wypadki historyczne, lecz pan kardynał zabronił tych wykładów i zabrał mi Laporta. A zatem, mój bracie, proszę cię, mów tak, jak gdybyś mówił do kogoś, co o tych rzeczach najmniejszego niema pojęcia.
— A więc, Najjaśniejszy panie, tem lepiej, bo zaczynając od dawniejszych nieco czasów, mogę mieć nadzieję, iż więcej wzruszę twe serce.
— Mów, mój bracie, mów!...
— Wiadomo ci, Najjaśniejszy panie, iż wezwany w roku 1650-ym do Edynburga, w czasie wyprawy Kromwela do Irlandji, zostałem koronowany w Stone. W rok później Kromwel, zraniony w jednej z prowincji, zabranych samowolnie, powrócił do Anglji. Spotkać się z nim było moim celem, opuścić Szkocję, było mojem marzeniem.
— A przecież — wtrącił Ludwik — Szkocja jest jakby rodzinnym twoim krajem, mój bracie.
— Tak... lecz Szkoci strasznymi dla mnie okazali się rodakami!... zmusili mnie do wyrzeczenia się religji ojców moich; powiesili najwierniejszego sługę mego, lorda Montrose, dlatego, że nie zgadzał się z rozkazami konwentu. Biedny męczennik!... Śmiałym marszem przebiłem się przez armję Kromwela i dostałem się do Anglji. Protektor zaczął ścigać mnie w tej dziwnej pogoni, której celem była korona. Gdybym był pierwej, niż on, przybył do Londynu, wygrana byłaby po mojej stronie. Niestety, doścignął mnie pod Worcester. Genjusz Anglji był nie przy nas, lecz przy nim. W rocznicę walki pod Dunber, tak fatalnej dla Szkotów, dnia 3-go września 1651 roku zostałem zwyciężony. Dwa tysiące ludzi padło dokoła mnie, zanim pomyślałem o odwrocie. W końcu nie było innej rady... należało uciekać. Od tej chwili historja moja zaczyna snuć się jakby w jakim romansie. Ścigany z zaciekłością, ostrzygłem włosy, przebrałem się za drwala. Jeden dzień cały spędzić musiałem na gałęziach dębu, który od tego czasu zowią dębem królewskim. Wypadki moje w hrabstwie Stafford, skąd umknąłem, niosąc na grzbiecie córkę mojego gospodarza, są obecnie treścią opowiadań wieczornych przy ogniskach rodzinnych, a kiedyś bezwątpienia przyjmą formę ballady. Opiszę to wszystko ku nauce królów, braci moich.
— Lecz powiedz mi, proszę, mój bracie — zapytał Ludwik — jakim sposobem, będąc tak okrutnie przyjmowany w Anglji, możesz jeszcze mieć jakiekolwiek nadzieje względem tego nieszczęśliwego kraju i tego ludu zbuntowanego?
— O!... Najjaśniejszy panie!... Od czasu bitwy pod Worcester wszystko się tam zmieniło. Kromwel umarł, podpisawszy traktat z Francją, w którym nazwisko swe umieścił nad twojem imieniem. Umarł 3-go września 1658 roku, w nową rocznicę bitew pod Warcester i Dunbar.
— Syn po nim nastąpił.
— Są ludzie, Najjaśniejszy panie, mający rodzinę, a nie mający wcale spadkobierców. Spadek Oliviera zbyt ciężkim był dla Ryszarda. Ryszard zrzekł się protektoratu 22-go kwietnia 1659-go roku. Rok prawie dobiega, Najjaśniejszy panie, od tego czasu. Dziś Anglja jest niby stołem, na którym każdy gra w kości o koronę ojca mojego. Najzacieklejszymi graczami są Lambert i Monk... A więc, Najjaśniejszy panie, i ja chciałbym się przyłączyć do gry, w której stawka jest rzucona na mój płaszcz królewski. Dziś potrzebuję miljona, aby przekupić któregokolwiek z graczy i zrobić sobie zeń sprzymierzeńca, lub też dwustu szlachty, na której czele wygnałbym, ich z mego pałacu White-Hall, jak Chrystus wygnał kupczących ze świątyni...
— Przychodzisz więc — przerwał Ludwik — prosić mnie...
— O pomoc... proszę o nią nietylko jako król, wzywający pomocy innego króla, ale jako chrześcijanin, szukający poparcia u chrześcijanina... Pomocy błagam w pieniądzach lub ludziach. Pomocy żebrzę, Najjaśniejszy Panie, a za miesiąc odzyskam dziedzictwo ojcowskie.
— Bracie mój — odrzekł Ludwik — prosisz mnie o miljon!... mnie!... ależ ja nie mam czwartej części tej sumy, ja nic nie mam. Jestem takim samym królem Francji, jak ty Anglji... Jestem imieniem, cyfrą monarszą, przybraną w strój aksamitny... Oto wszystko... Siedzę na tronie widzialnym... to cała różnica pomiędzy mną a Waszą Królewską Mością... Ja nic nie mam, ja nic zrobić nie mogę...
— Czyż to możebne?... — zawołał Karol II-gi.
— Słuchaj mnie, bracie — mówił Ludwik, zniżając głos — znosiłem nędzę, jakiej nie doświadczył najuboższy z mojej szlachty!... Gdyby mój biedny Laporte był tutaj, onby ci opowiedział, jak łóżko moje zaścielano prześcieradłem, w którem były takie dziury, iż nogi mi przez nie wychodziły... Powiedziałby ci, że później, kiedy zażądałem karety, sprowadzono mi powóz na pół przez szczury zjedzony... powiedziałby ci, iż, gdy prosiłem, aby mi dano co do zjedzenia, udawano się do kuchni kardynała z zapytaniem: „czy zostało tam co na obiad dla króla?“... A dziś jeszcze... dziś, gdy mam już lat dwadzieścia dwa, dziś gdy dobiegam lat pełnoletności królewskiej, dziś, gdy ode mnie powinien zależeć kierunek polityki, ostatnie słowo w sprawach wojny i pokoju, spojrzyj tylko dokoła mnie... Przypatrz się, co mi zostawiają, na co mi pozwalają... Zobacz tę pustkę, tę ciszę, tę pogardę... gdy tam... o!... spojrzyj tylko przez okno... tam ruch... tam światła... tam hołdy!... Tam... tam jest prawdziwy król Francji, mój bracie!
— Kardynał?...
— Kardynał... tak.
— A więc jestem potępiony!...
Ludwik XIV nic nie odpowiedział.
— A więc — mówił dalej król Anglji — ten biedny Karol II-gi, zarówno jak i ty, Najjaśniejszy panie, wnuk Henryka IV, ten nędzarz, nie mając parlamentu ani kardynała de Reta, umrze z głodu, jak to się omal nie stało z jego matką i siostrą.
Ludwik zmarszczył brwi i szarpnął gwałtownie koronki u rękawów kaftana.
Ta niemoc, ta pozorna nieruchomość, mająca służyć za maskę wrażeniu zbyt widocznemu, nie uszły uwagi króla Karola. Ujął za rękę monarchę Francji.
— Dziękuję ci — rzekł — bracie!.. współczujesz mej niedoli... oto wszystko, czego mógłbym wymagać od ciebie w położeniu, w jakiem się sam znajdujesz.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się nagle Ludwik XIV podnosząc dumnie głowę — więc potrzeba ci miljona lub dwustu szlachty?..
— Miljon mi wystarczy.
— Nie jest to zbyt wiele.
— Jak dla jednego człowieka to dużo. Wiem, że nieraz taniej... o wiele taniej płacono za zmianę przekonań. Ja będę miał do czynienia tylko ze sprzedajnością.
— Dwustu szlachty!.. także niewiele!.. zaledwie cokolwiek więcej niż jedna kompania.
— Najjaśniejszy panie!.. W naszym rodzie przechowuje się pewna tradycja, a mianowicie, iż czterech szlachciców francuskich, oddanych mojemu ojcu, omal go nie ocaliło, pomimo iż skazany był przez parlament, strzeżony przez armję, otoczony niechętnym narodem.
— A więc, gdybym ci dostarczył miljon liwrów lub dwustu szlachty, byłbyś zadowolony i uważałbyś mnie za dobrego brata?..
— Uważałbym cię za zbawcę!.. a jeżeli kiedykolwiek wstąpię na tron ojca mojego, Anglja będzie, przynajmniej tak długo, jak długo ja będę panował, siostrą Francji, tak jak ty mi jesteś bratem.
— A zatem, mój bracie — rzekł Ludwik, wstając z krzesła — o co ty wahasz się prosić, o to ja poproszę... tak... ja... Czego nie chciałem nigdy zrobić dla siebie, zrobię dla ciebie. Idę do króla Francji, drugiego, bogatego, potężnego, i będę prosił, błagał... tak... ja... aby mi dał albo miljon, albo dwustu szlachty. Zobaczymy!..
— O!.. — wykrzyknął Karol. — Jesteś najszlachetniejszym przyjacielem, Najjaśniejszy panie... Ty mnie uratujesz... a gdyby kiedy potrzeba było, abym życie moje oddał za ciebie, zażądaj tylko...
— Ciszej, mój bracie, ciszej — rzekł prawie szeptem Ludwik — uważaj by nas nie podsłuchano... Nie jesteśmy jeszcze u celu!.. Prosić Mazariniego o pieniądze to gorzej i trudniej, niż przejść przez zaczarowany las, w którym każde drzewo kryje przeistoczonego djabła... to trudniej, niż wybrać się na podbój całego świata. Lecz mimo to — będę się starał ubłagać go. Idę do pana kardynała. Za chwilę wrócę. Poczekaj na mnie mój bracie!