Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Późno już w nocy opat Fouquet przybył do brata.
Gourville mu towarzyszył.
Trzech tych ludzi, bladych na myśl o tem, co miało nastąpić, podobniejszych było do spiskowców, układających akt jakiegoś gwałtu, niż do posiadających władzę i znaczenie.
Fouquet przechadzał się ze wzrokiem utkwionym w ziemię, łamiąc ręce, aż palce trzeszczały.
Nakoniec, zebrawszy całą odwagę, westchnął głęboko i zaczął:
— Mówiłeś mi, bracie, dziś właśnie, o jakichś ludziach na twoim żołdzie...
— Tak, panie — odpowiedział opat.
— Powiedz mi prawdę, co to są za jedni?...
Opat się zawahał.
— Nie obawiaj się, proszę, nie myślę gderać wcale; ale bez fanfaronady, bo to nie są żarty.
— Więc powiem wszystko, skoro pan wymagasz: mam stu dwudziestu przyjaciół, lub towarzyszy hulanki, oddanych mi duszą i ciałem, i przywiązanych, jak wisielcy do szubienicy.
— Możesz na nich rachować?...
— Zawsze i wszędzie.
— A sam się nie skompromitujesz?...
— Nie będzie o mnie nawet mowy.
— Czy to ludzie odważni?...
— Puszczą z dymem Paryż cały, gdy przyrzeknę im bezkarność.
— Żądam od ciebie, opacie — rzekł Fouquet, ocierając pot z czoła — żądam, abyś pchnął tych stu dwudziestu swoich na ludzi, których ci wskażę w pewnej danej chwili... Czy to możliwe?...
— Nie pierwszy raz podobna gratka im się przytrafia.
— Wierzę; lecz ci bandyci rzucą się... na siłę zbrojną?...
— Zatem, zwołaj wszystkich stu dwudziestu, opacie.[1]
— Zatem, zawołaj wszystkich stu dwudziestu, opacie.
— Dobrze!... a gdzie?...
— Na drodze do Vincennes, jutro, punkt o drugiej.
— Dla odbicia Lyodota i d‘Emerysa?... Lecz tam można dostać po skórze.
— I jak jeszcze. Czy boisz się?...
— O siebie, nie, lecz o pana...
— Czy twoi ludzie będą wtajemniczeni?...
— Zanadto są sprytni, ażeby nie odgadnąć. Minister, podnoszący broń przeciw swojemu królowi... naraża się bardzo.
— Co ci to szkodzi, przecież ja płacę?... W każdym razie mój upadek pociągnie i ciebie.
— Roztropniej byłoby siedzieć cicho, i pozwolić królowi na tę małą satysfakcję.
— Rozważ to dobrze, opacie, że zamknięcie Lyodota i d‘Emerysa w Vincennes, to początek ruiny całej mojej familji. Powtarzam ci, że gdy mnie zaaresztują, ciebie wsadzą do więzienia; a jeżeli mnie uwiężą, to ty niezawodne pojedziesz na wygnanie.
— Dosyć, panie. Czy masz mi jeszcze co rozkazać?...
— Mówiłem już: chcę, aby dwaj poborcy, których wydają na ofiarę, gdy tylu zbrodniarzom wszystko uchodzi bezkarnie, chcę, aby zostali wydarci z rąk wrogów moich... Przygotuj się i rozważ następstwa. Podejmujesz się tego?...
— Podejmuję.
— Przedstaw mi swój plan.
— Bardzo jest prosty. Skazanych otacza zwykle dwunastu łuczników.
— Jutro stu ich będzie.
— Tak myślę... A nawet z pewnością dwustu.
— Zatem to za mało twoich stu dwudziestu zuchów?...
— Przepraszam. W tłumie, złożonym ze stu tysięcy widzów, znajdzie się zawsze dziesięć tysięcy bandytów, lub złodziei kieszonkowych; ci tylko obawiają się zacząć...
— Cóż z tego?...
— Na placu Greve, jaki obieram za punkt działania, będzie dziesięć tysięcy pomocników dla moich stu dwudziestu. Moi rozpoczną napad, a tamci dokończą.
— Dobrze!... lecz co uczynicie z więźniami na placu Greve?...
— Wprowadzimy ich do pierwszego lepszego domu; musianoby chyba oblegać nas, ażeby ich odebrać... A jeszcze lepiej będzie się tak urządzić: niektóre domy mają dwa wyjścia, jedno na plac, drugie na ulicę Mortellerie, Vannerie, lub Fixeranderie. Wpuścimy więźniów jedną stroną, a uciekną drugą...
— Powiedzże przecie coś stanowczego.
— Szukam właśnie...
— A ja znalazłem — zawołał Fouquet. — Uważaj dobrze, co mi w tej chwili przyszło do głowy.
— Słucham.
Fouquet dał znak Gourvillowi, który zrozumiał odrazu, o co chodzi.
— Jeden z moich przyjaciół pożycza mi niekiedy kluczy od domu, wynajmowanego przy ulicy Boudoyer, z ogrodem przepysznym, ciągnącym się aż do jednego z domów przy placu Greve.
— Tego nam właśnie trzeba — rzekł opat. — Cóż to za dom?...
— Winiarnia, dosyć uczęszczana, mająca na szyldzie wizerunek Matki Boskiej.
— Znam ją doskonale — rzekł opat.
— Winiarnia, o jakiej mowa, stoi frontem do placu, ma także wyjście na dziedziniec i furtkę do ogrodu mojego znajomego.
— Wybornie!...
— Wejdziemy wraz z więźniami do winiarni, wy zatarasujecie drzwi i brońcie ich, a przez ten czas uciekną przez ogród i plac Baudoyer.
— To prawda, panie; byłby z ciebie znakomity dowódca, równy samemu księciu panu.
— Czy zrozumiałeś?...
— Doskonale.
— Ile potrzebujesz na upicie twoich bandytów winem i zadowolenie złotem?...
— O!... panie, cóż to za wyrażenie!... gdyby cię słyszeli!... Niektórzy z nich są nad wyraz podejrzliwi.
— Chcę powiedzieć, że potrzeba ich doprowadzić do takiego stanu, aby nie mogli odróżnić nieba od ziemi, ponieważ jutro wydaję walkę królowi i chcę zwyciężyć, słyszysz?...
— Zwyciężymy, panie... Co więcej rozkażesz?...
— Reszta do ciebie należy.
— Zatem, proszę o pieniądze.
— Gourvillu, wylicz opatowi sto tysięcy liwrów.
— Dobrze... wszak nie trzeba oszczędzać?...
— Nie trzeba.
— Kiedy tak, zwycięstwo pewne.
— Jaśnie panie — perswadował Gourville — gdy się to odkryje, nałożymy głową.
— E!... Gourvillu, — odparł Fouquet, czerwony z gniewu; — lituję się nad tobą; mów o sobie samym, poczciwcze. Moja głowa mocno siedzi na karku, chwała Bogu... No cóż, opacie, postanowione?...
— Tak, panie.
— Jutro o dwunastej?...
— O dwunastej; idę teraz uprzedzić w tajemnicy naszych pomocników.
— Nie oszczędzaj zapasów oberżysty.
— Nie będę oszczędzał ani jego wina, ani domu, — odparł ksiądz drwiąco. — Mam ja także swój plan; pozwólcie zabrać mi się do dzieła, a zobaczycie!...
— Gdzież się zbierzecie?...
— Wszędzie i nigdzie.
— W jakiż sposób zostanę zawiadomiony?...
— Przez umyślnego kurjera, dla którego koń stać będzie gotowy w ogrodzie pańskiego przyjaciela. Ale, ale, jak się nazywa ten przyjaciel?...
Fouquet spojrzał na Gourvilla, a ten, chcąc wybawić z kłopotu swego pana, odezwał się:
— Trzeba towarzyszyć panu opatowi, proszę pana; dom ten można poznać po znaku Panny Marji na froncie i dużym ogrodzie, jedynym w tej dzielnicy.
— Dobrze, dobrze, idę uprzedzić moich żołnierzy.
— Gourvillu, a ty idź z opatem, — rzekł Fouquet — wyliczysz mu zaraz potrzebną sumę. Zatrzymaj się chwilkę, opacie... Jaki pozór nadasz temu porwaniu?...
— Bardzo prosty... zaburzenie uliczne.
— Zaburzenie?... z jakiego powodu?... Nigdy chyba lud paryski nie jest skłonniejszym do uwielbienia monarchy, niż w chwili, gdy mają wieszać poborców podatkowych.
— Lecz ja to urządzę... — rzekł opat.
— Tak, lecz urządzisz w ten sposób, że wszyscy odgadną prawdę...
— Nie, nie... mam jeszcze jedną myśl...
— Jakąż?...
— Ludzie moi, z okrzykiem: „Niech żyje Colbert!...“ rzucą się na skazanych, wołając, iż szubienica za lekką jest karą dla takich zbrodniarzy i że, szarpiąc ich na kawały, sami wymierzą sprawiedliwość.
— O, rzeczywiście, to doskonała myśl — odezwał się Gourville.
— Do licha!... panie opacie, co za bujna fantazja!...
— Panie, to familijne — odparł wyniośle opat.
— Hultaj!... — mruknął Fouquet.
Następnie dodał:
— Dowcipnie pomyślane!... Zrób, jak mówiłeś, tylko pamiętaj, bez rozlewu krwi!...
Gourville i opat wyszli razem.
Minister skarbu wyciągnął się na sofie; rozmyślał o złowrogich zamiarach na dzień jutrzejszy, a jednocześnie marzył i o miłości.