Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XLII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLII.
PLAN BITWY.

Późno już w nocy opat Fouquet przybył do brata.
Gourville mu towarzyszył.
Trzech tych ludzi, bladych na myśl o tem, co miało nastąpić, podobniejszych było do spiskowców, układających akt jakiegoś gwałtu, niż do posiadających władzę i znaczenie.
Fouquet przechadzał się ze wzrokiem utkwionym w ziemię, łamiąc ręce, aż palce trzeszczały.
Nakoniec, zebrawszy całą odwagę, westchnął głęboko i zaczął:
— Mówiłeś mi, bracie, dziś właśnie, o jakichś ludziach na twoim żołdzie...
— Tak, panie — odpowiedział opat.
— Powiedz mi prawdę, co to są za jedni?...
Opat się zawahał.
— Nie obawiaj się, proszę, nie myślę gderać wcale; ale bez fanfaronady, bo to nie są żarty.
— Więc powiem wszystko, skoro pan wymagasz: mam stu dwudziestu przyjaciół, lub towarzyszy hulanki, oddanych mi duszą i ciałem, i przywiązanych, jak wisielcy do szubienicy.
— Możesz na nich rachować?...
— Zawsze i wszędzie.
— A sam się nie skompromitujesz?...
— Nie będzie o mnie nawet mowy.
— Czy to ludzie odważni?...
— Puszczą z dymem Paryż cały, gdy przyrzeknę im bezkarność.
— Żądam od ciebie, opacie — rzekł Fouquet, ocierając pot z czoła — żądam, abyś pchnął tych stu dwudziestu swoich na ludzi, których ci wskażę w pewnej danej chwili... Czy to możliwe?...
— Nie pierwszy raz podobna gratka im się przytrafia.
— Wierzę; lecz ci bandyci rzucą się... na siłę zbrojną?...
— Zatem, zwołaj wszystkich stu dwudziestu, opacie.[1]
— Zatem, zawołaj wszystkich stu dwudziestu, opacie.
— Dobrze!... a gdzie?...
— Na drodze do Vincennes, jutro, punkt o drugiej.
— Dla odbicia Lyodota i d‘Emerysa?... Lecz tam można dostać po skórze.
— I jak jeszcze. Czy boisz się?...
— O siebie, nie, lecz o pana...
— Czy twoi ludzie będą wtajemniczeni?...
— Zanadto są sprytni, ażeby nie odgadnąć. Minister, podnoszący broń przeciw swojemu królowi... naraża się bardzo.
— Co ci to szkodzi, przecież ja płacę?... W każdym razie mój upadek pociągnie i ciebie.
— Roztropniej byłoby siedzieć cicho, i pozwolić królowi na tę małą satysfakcję.
— Rozważ to dobrze, opacie, że zamknięcie Lyodota i d‘Emerysa w Vincennes, to początek ruiny całej mojej familji. Powtarzam ci, że gdy mnie zaaresztują, ciebie wsadzą do więzienia; a jeżeli mnie uwiężą, to ty niezawodne pojedziesz na wygnanie.
— Dosyć, panie. Czy masz mi jeszcze co rozkazać?...
— Mówiłem już: chcę, aby dwaj poborcy, których wydają na ofiarę, gdy tylu zbrodniarzom wszystko uchodzi bezkarnie, chcę, aby zostali wydarci z rąk wrogów moich... Przygotuj się i rozważ następstwa. Podejmujesz się tego?...
— Podejmuję.
— Przedstaw mi swój plan.
— Bardzo jest prosty. Skazanych otacza zwykle dwunastu łuczników.
— Jutro stu ich będzie.
— Tak myślę... A nawet z pewnością dwustu.
— Zatem to za mało twoich stu dwudziestu zuchów?...
— Przepraszam. W tłumie, złożonym ze stu tysięcy widzów, znajdzie się zawsze dziesięć tysięcy bandytów, lub złodziei kieszonkowych; ci tylko obawiają się zacząć...
— Cóż z tego?...
— Na placu Greve, jaki obieram za punkt działania, będzie dziesięć tysięcy pomocników dla moich stu dwudziestu. Moi rozpoczną napad, a tamci dokończą.
— Dobrze!... lecz co uczynicie z więźniami na placu Greve?...
— Wprowadzimy ich do pierwszego lepszego domu; musianoby chyba oblegać nas, ażeby ich odebrać... A jeszcze lepiej będzie się tak urządzić: niektóre domy mają dwa wyjścia, jedno na plac, drugie na ulicę Mortellerie, Vannerie, lub Fixeranderie. Wpuścimy więźniów jedną stroną, a uciekną drugą...
— Powiedzże przecie coś stanowczego.
— Szukam właśnie...
— A ja znalazłem — zawołał Fouquet. — Uważaj dobrze, co mi w tej chwili przyszło do głowy.
— Słucham.
Fouquet dał znak Gourvillowi, który zrozumiał odrazu, o co chodzi.
— Jeden z moich przyjaciół pożycza mi niekiedy kluczy od domu, wynajmowanego przy ulicy Boudoyer, z ogrodem przepysznym, ciągnącym się aż do jednego z domów przy placu Greve.
— Tego nam właśnie trzeba — rzekł opat. — Cóż to za dom?...
— Winiarnia, dosyć uczęszczana, mająca na szyldzie wizerunek Matki Boskiej.
— Znam ją doskonale — rzekł opat.
— Winiarnia, o jakiej mowa, stoi frontem do placu, ma także wyjście na dziedziniec i furtkę do ogrodu mojego znajomego.
— Wybornie!...
— Wejdziemy wraz z więźniami do winiarni, wy zatarasujecie drzwi i brońcie ich, a przez ten czas uciekną przez ogród i plac Baudoyer.
— To prawda, panie; byłby z ciebie znakomity dowódca, równy samemu księciu panu.
— Czy zrozumiałeś?...
— Doskonale.
— Ile potrzebujesz na upicie twoich bandytów winem i zadowolenie złotem?...
— O!... panie, cóż to za wyrażenie!... gdyby cię słyszeli!... Niektórzy z nich są nad wyraz podejrzliwi.
— Chcę powiedzieć, że potrzeba ich doprowadzić do takiego stanu, aby nie mogli odróżnić nieba od ziemi, ponieważ jutro wydaję walkę królowi i chcę zwyciężyć, słyszysz?...
— Zwyciężymy, panie... Co więcej rozkażesz?...
— Reszta do ciebie należy.
— Zatem, proszę o pieniądze.
— Gourvillu, wylicz opatowi sto tysięcy liwrów.
— Dobrze... wszak nie trzeba oszczędzać?...
— Nie trzeba.
— Kiedy tak, zwycięstwo pewne.
— Jaśnie panie — perswadował Gourville — gdy się to odkryje, nałożymy głową.
— E!... Gourvillu, — odparł Fouquet, czerwony z gniewu; — lituję się nad tobą; mów o sobie samym, poczciwcze. Moja głowa mocno siedzi na karku, chwała Bogu... No cóż, opacie, postanowione?...
— Tak, panie.
— Jutro o dwunastej?...
— O dwunastej; idę teraz uprzedzić w tajemnicy naszych pomocników.
— Nie oszczędzaj zapasów oberżysty.
— Nie będę oszczędzał ani jego wina, ani domu, — odparł ksiądz drwiąco. — Mam ja także swój plan; pozwólcie zabrać mi się do dzieła, a zobaczycie!...
— Gdzież się zbierzecie?...
— Wszędzie i nigdzie.
— W jakiż sposób zostanę zawiadomiony?...
— Przez umyślnego kurjera, dla którego koń stać będzie gotowy w ogrodzie pańskiego przyjaciela. Ale, ale, jak się nazywa ten przyjaciel?...
Fouquet spojrzał na Gourvilla, a ten, chcąc wybawić z kłopotu swego pana, odezwał się:
— Trzeba towarzyszyć panu opatowi, proszę pana; dom ten można poznać po znaku Panny Marji na froncie i dużym ogrodzie, jedynym w tej dzielnicy.
— Dobrze, dobrze, idę uprzedzić moich żołnierzy.
— Gourvillu, a ty idź z opatem, — rzekł Fouquet — wyliczysz mu zaraz potrzebną sumę. Zatrzymaj się chwilkę, opacie... Jaki pozór nadasz temu porwaniu?...
— Bardzo prosty... zaburzenie uliczne.
— Zaburzenie?... z jakiego powodu?... Nigdy chyba lud paryski nie jest skłonniejszym do uwielbienia monarchy, niż w chwili, gdy mają wieszać poborców podatkowych.
— Lecz ja to urządzę... — rzekł opat.
— Tak, lecz urządzisz w ten sposób, że wszyscy odgadną prawdę...
— Nie, nie... mam jeszcze jedną myśl...
— Jakąż?...
— Ludzie moi, z okrzykiem: „Niech żyje Colbert!...“ rzucą się na skazanych, wołając, iż szubienica za lekką jest karą dla takich zbrodniarzy i że, szarpiąc ich na kawały, sami wymierzą sprawiedliwość.
— O, rzeczywiście, to doskonała myśl — odezwał się Gourville.
— Do licha!... panie opacie, co za bujna fantazja!...
— Panie, to familijne — odparł wyniośle opat.
— Hultaj!... — mruknął Fouquet.
Następnie dodał:
— Dowcipnie pomyślane!... Zrób, jak mówiłeś, tylko pamiętaj, bez rozlewu krwi!...
Gourville i opat wyszli razem.
Minister skarbu wyciągnął się na sofie; rozmyślał o złowrogich zamiarach na dzień jutrzejszy, a jednocześnie marzył i o miłości.






  1. Przypis własny Wikiźródeł prawdopodobnie błąd składu; powinien być w tym miejscu inny tekst





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.