Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XLI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLI.
O KWADRANS ZAPÓŹNO.

Pomimo, że Fouquet drugi raz w tym samym dniu odbywał jednę i tę samę drogę, nie czuł bynajmniej zmęczenia.
Zwrócił się do Pellissona, który wsunięty w głąb karety, rozmyślał nad argumentami przeciw działalności Colberta.
— Kochany Pellissonie — przemówił Fouquet — jaka szkoda, że nie jesteś kobietą.
— Ja przeciwnie sądzę, że to wielkie szczęście — odparł tenże — przecież jestem okrutnie brzydki.
— Pellisson!... Pellisson!... — rzekł minister skarbu ze śmiechem, — za często mówisz o swej brzydocie, co daje do myślenia, że jest ci to bardzo przykre.
— Rzeczywiście, iż mnie to nie cieszy wcale, proszę pana; jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem: byłem kiedyś pięknym, a ospa mnie tak zeszpeciła, iż nikomu nie mogę się podobać. Jestem pierwszym pańskim sekretarzem, znam i prowadzę interesy, a gdybym w dodatku był piękną kobietą, mógłbym panu oddać ważną przysługę.
— Jakąż mianowicie?...
— Poszedłbym wprost do burgrabiego, zaczął się umizgać i zbałamucił go, bo jest to człowiek niezmiernie czuły na wdzięki kobiece, a następnie uprowadziłbym naszych więźniów.
— Mam nadzieję sam to zrobić, chociaż nie jestem piękną kobietą — odparł Fouquet.
— Wierze, panu, lecz zanadto się kompromitujesz.
— O!... — zawołał Fouquet, z tajemnem uniesieniem, jakgdyby na wspomnienie jakiegoś słodkiego wzruszenia — o!... znam ja kobietę, któraby zawróciła głowę komendantowi Conciergerie, tak, jak nam potrzeba.
— Ja znam takich pięćdziesiąt, proszę pana, pięćdziesiąt papug, które roztrąbiłyby po całym świecie o twej szlachetności i poświęceniu dla przyjaciół, i naturalnie, prędzej czy później zgubiłyby pana i siebie.
— Nie o takich kobietach mówię, Pellissonie; mówię o istocie szlachetnej i pięknej, która posiada spryt właściwy płci swojej, a jednocześnie rozum i zimną krew mężczyzny, mówię o kobiecie tak pięknej, że mury więzienia pochylą się przed nią z szacunkiem, a tak dyskretnej, iż nikt nie posądzi nawet przez kogo została przysłana.
— Skarb prawdziwy — rzekł Pellisson — zrobiłbyś pan cudowny prezent komendantowi Conciergerie. Do djabła! straciłby może głowę, ale przed śmiercią, posiadłby kochankę, jakiej przed nim żaden żywy człowiek nie posiadał.
— A ja ci powiadam — mówił Fouquet — że nie zdjętoby wcale głowy komendantowi, albowiem dałbym mu moje konie do ucieczki i pięćset tysięcy liwrów, aby żył w Anglji spokojnie i dostatnio; przez tę kobietę nicby więcej nie otrzymał, na to ci daję słowo honoru, tylko pieniądze i konie. Jedźmy do tej kobiety, Pellissonie.
Minister wyciągnął rękę do jedwabnego sznura, umieszczonego wewnątrz karety.
Pellisson go powstrzymał.
— Panie mój — powiedział — stracisz tyle czasu, szukając podobnej kobiety, ile go stracił Kolumb na odkrycie nowego świata. A dwie godziny mamy jedynie, aby spełnić nasze zadanie; dozorca pójdzie spać, jakimże więc sposobem dostaniemy się do więzienia, bez zwrócenia uwagi? W biały dzień jak ukryć nasze działania? Idź sam, zacny panie, na dzisiejszą noc nie szukaj pomocy, ani kobiety, ani anioła....
— Kochany Pellissonie, otóż jesteśmy przy drzwiach...
— Anioła?
— O tak!
— Przecież to pałac hrabiny de Beliere.
— Tak...
— O wielki Boże!... — zawołał Pellisson.
— Co masz przeciw niej do powiedzenia?... — zapytał Fouquet.
— Niestety! nic a nic... to mnie właśnie do rozpaczy doprowadza... nic, absolutnie, nic...O! czemuż nie mogę nagadać o niej tyle złego, żeby aż przeszkodzić panu ja odwiedzić!
Lecz Fouquet już rozkazał woźnicy stanąć.
— Żadna siła na świecie nie jest w stanie przeszkodzić mi — rzekł Fouquet — ale tylko... do powiedzenia paru przyjemnych słów pani Plessis-Beliere; a wreszcie, kto wie, czy nie będziemy jej potrzebowali? Idziesz ze mną?
— O nie, panie mój, nie pójdę.
— Czekaj na mnie, proszę cię — odpowiedział Fouquet serdecznie.
— Jeszcze jeden powód, abym został; wiedząc, że tu czekam, krócej pan zabawisz tam na górze... Niech pan będzie ostrożny, jakaś kareta stoi na podwórzu; nie musi być samą!...
Fouquet otworzył portjerę.
— Słówko jeszcze — zawołał Pellisson — odwiedź pan te damę, lecz wracając z Conciergerie, błagam o to!
— Co znaczy pięć minut, Pellissonie!... — odrzekł Fouquet i wbiegł na schody ganku.
Pellisson został sam w powozie, z czołem zmarszczonem, pełen złych przeczuć...
Fouquet wszedł do apartamentów margrabiny, powiedział swe nazwisko lokajowi, co poruszyło całą służbę, prześcigającą się w oznakach uszanowania, a dawało miarę, jakim szacunkiem, gospodyni otaczała osobę przybywającego.
— Pan minister skarbu!... — zawołała margrabina, wychodząc blada i zmieniona na spotkanie Fouqueta. Co za niespodziewane szczęście!... — dodała.
A potem cicho...
— Strzeż się! Magerita Vanel jest u mnie.
— Pani — odpowiedział Fauquet zmieszany — przybywam w interesie... Parę słów, pilnych...
I wszedł do salonu.
Pani Vanel podniosła się, bledsza i żółciejsza niż zawiść sama. Na próżno Fouquet witał ją serdecznie, czule, odpowiedziała jedynie zjadliwem spojrzeniem, rzuconem na margrabinę i ministra.
Wzrok kobiety zazdrosnej to sztylet, co znajdzie zawsze słabe miejsce w najmocniejszym pancerzu; Margerita Vanel przeszyła jednym ciosem dwa serca.
Skłoniła się przed przyjaciółką, następnie jeszcze niżej przed ministrem, pożegnała ich pod pozorem kilku jeszcze wizyt do oddania, zanim margrabina zmieszana i Fouquet, przejęty obawą, pomyśleli o tem, aby ją zatrzymać.
Minister został sam z margrabiną; nie wyrzekł słowa, tylko przed nią ukląkł.
— Oczekiwałam pana — rzekła ze słodkim uśmiechem.
— O!... nie — odpowiedział — gdyby tak było, nie przyjęłabyś tej kobiety.
— Przybyła przed kwadransem zaledwie, nie przypuszczałam, że odwiedzi mnie dziś wieczór.
— Kochasz mnie więc trochę, margrabino?
— Nie o to chodzi, mój panie, lecz o to, co ci grozi; jak stoją twoje interesa?
— Dziś wieczorem uwolnię moich przyjaciół z Conciergerie.
— Jakim sposobem?
— Przekupię, uwiodę komendanta.
— Należy on do moich przyjaciół; czy mogę pomóc w czemkolwiek, nie szkodząc ci mimowoli?
— O! margrabino, byłaby to pomoc znakomita, lecz, jakże użyć jej bez skompromitowania ciebie? Nigdy, przenigdy, ani władza moja, ani wolność nawet, nie będą odkupione, jeżeli na to musiałaby spłynąć jedna łza z twoich oczu, lub boleść zachmurzyć twe czoło.
— Nie mów do mnie w ten sposób, panie, słowa twoje upajają mnie... moja wina, że chcąc ci się przysłużyć, nie obrachowałam sił swoich. Kocham cię, kocham, jak tkliwa przyjaciółka; wdzięczna ci jestem za twoja delikatność i szacunek, lecz niestety!... nigdy nie znajdziesz we mnie kochanki!
— Margrabino!... krzyknął Fouquet głosem pełnym boleści — dlaczego?
— Bo zanadto cię kocham — rzekła cichutko młoda kobieta — bo zawiele ludzi cię kocha... bo blask chwały i bogactwa razi moje oczy, a tylko cicha boleść przyciąga wzrok mój; bo nakoniec; ja, która odpychałam cię, gdyś był u szczytu potęgi, i zaledwie cię widziałam, gdyś błyszczał... ja, jak kobieta, zmysłów pozbawiona, rzuciłam się prawie w twoje objęcia, gdym ujrzała nieszczęście, zawisłe nad tobą... Zrozumiałeś mnie teraz, panie mój... Bądź znów szczęśliwym i wielkim, abym i ja pozostała czysta sercem i myślą; twój upadek, stałby się i moim również...
— Pani!... rzekł Fouquet ze wzruszeniem, jakiego dotąd nigdy nie uczuwał — choćbym upadł na ostatni stopień nędzy, a usłyszał z ust twoich to słowo, jakiego mi odmawiasz; omyliłby cię wtedy szlachetny twój egoizm; sadziłabyś, że pocieszasz najnieszczęśliwszego z ludzi, a rzekłabyś: „kocham“ do najdostojniejszego, najdumniejszego i najszczęśliwszego ze śmiertelników.
Klęczał jeszcze u nóg jej, całował rączki, kiedy Pellisson wpadł do salonu, wołając gniewnie:
— Pan mój!... pani!... Przez litość, racz pani wybaczyć... panie, od pół godziny czekam cię napróżno... O! nie patrzcie na mnie z wyrzutem... Powiedz mi pani, co to za kobieta wyszła stąd, gdy pan mój się ukazał?
— Pani Vanel — rzekł Fouquet.
— Więc nie omyliło mnie przeczucie...
— Cóż to znaczy?
— To znaczy, że wskoczyła blada do karety.
— Cóż mi to może szkodzić?... — rzekł Fouquet.
— Zaszkodzić mogą słowa, jakie rzuciła woźnicy.
— Co takiego? mój Boże!... — krzyknęła margrabina.
— „Jedź do pana Colberta“ — powiedział Pellisson złamanym głosem.
— Wielki Boże! jedź pan! jedź co prędzej — wołała margrabina, popychając ministra ku drzwiom, gdy Pellisson ciągnął go za rękę.
— Doprawdy — rzekł minister skarbu — czyż jestem dzieckiem, aby mnie straszono widmami?
— Jesteś olbrzymem — rzekła margrabina, — którego pragnie ukąsić gadzina...
Pellisson ciągnął Fouqueta aż do karety.
— Do Conciergerie, co koń wyskoczy!... — krzyknął stangretowi.
Rumaki pomknęły jak błyskawica; żadna przeszkoda nie była w stanie zwolnić na chwilę ich biegu. Tylko przy arkadzie mostu Św. Jana, właśnie gdy mieli wjechać na plac Greve, długa linja konnicy zagrodziła ciasne przejście i zatrzymała karetę ministra skarbu.
Fouquet z Pellissonem o tyle zwrócili uwagę na to zdarzenie, że im zabrało chwilę drogiego czasu. W pięć minut byli już u komendanta. Urzędnik ten spacerował w pierwszym dziedzińcu. Na dźwięk nazwiska Fouqueta, szepniętego przez Pellissona, komendant podbiegł śpiesznie do karety z odkrytą głową, kłaniając się z szacunkiem.
— Jakiż to zaszczyt dla mnie, ekscelencjo!... — zawołał.
— Panie komendancie, bądź łaskaw, wejdź na chwilę do karety... Parę słów tylko powiem...
Urzędnik umieścił się na przedniem siedzeniu ciężkiego powozu.
— Żądam od pana pewnej przysługi — zaczął Fouquet.
— Słucham, ekscelencjo.
— Żądam przysługi, kompromitującej pana osobiście, lecz w zamian dającej ci na zawsze przyjaźń moją i opiekę.
— Gdyby nawet przyszło w ogień się rzucić, uczynię to z ochotą.
— Dziękuję — rzekł Fouquet — to, czego żądam, jest o wiele łatwiejsze.
— O co chodzi, ekscelencjo?
— O zaprowadzenie mnie do pokoju, gdzie się znajdują panowie Lyodot i d‘Emerys.
— Czy mogę wiedzieć, dlaczego?
— Powiem w ich obecności, panie komendancie, a jednocześnie dam ci sposób, aby zatrzeć ucieczkę...
— Ucieczkę! Więc nie chcesz, ekscelencjo?...
— O czem?
— Niema już tutaj panów Lyodot i d‘Emerys.
— Od kiedy?... — zawołał Fouquet zadrżawszy.
— Od kwadransa.
— Gdzież są obecnie?
— W wieży winseńskiej.
— Kto ich stąd zabrał?
— Rozkaz królewski.
— Nieszczęście!... — krzyknął Fouquet, bijąc się w czoło. — Nieszczęście!
Nie odezwał się więcej, siedział, jak martwy, z rozpaczą w duszy.
— Co teraz będzie?... — rzekł Pellison.
— Ha! przyjaciele moi zgubieni! Colbert zamknął ich w wieży... Ich to właśnie spotkaliśmy przy arkadach mostu św. Jana.
Pellison, jak piorunem rażony, milczał. Czuł dobrze, iż najlżejszą wymówką zabiłby swego pana.
— Dokąd jaśnie pan każe jechać?... — zapytał lokaj.
— Do Paryża, do mego pałacu. Pellisson wracaj do Saint-Mande i przywieź mi natychmiast opata. Śpiesz się!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.