Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XLI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo, że Fouquet drugi raz w tym samym dniu odbywał jednę i tę samę drogę, nie czuł bynajmniej zmęczenia.
Zwrócił się do Pellissona, który wsunięty w głąb karety, rozmyślał nad argumentami przeciw działalności Colberta.
— Kochany Pellissonie — przemówił Fouquet — jaka szkoda, że nie jesteś kobietą.
— Ja przeciwnie sądzę, że to wielkie szczęście — odparł tenże — przecież jestem okrutnie brzydki.
— Pellisson!... Pellisson!... — rzekł minister skarbu ze śmiechem, — za często mówisz o swej brzydocie, co daje do myślenia, że jest ci to bardzo przykre.
— Rzeczywiście, iż mnie to nie cieszy wcale, proszę pana; jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem: byłem kiedyś pięknym, a ospa mnie tak zeszpeciła, iż nikomu nie mogę się podobać. Jestem pierwszym pańskim sekretarzem, znam i prowadzę interesy, a gdybym w dodatku był piękną kobietą, mógłbym panu oddać ważną przysługę.
— Jakąż mianowicie?...
— Poszedłbym wprost do burgrabiego, zaczął się umizgać i zbałamucił go, bo jest to człowiek niezmiernie czuły na wdzięki kobiece, a następnie uprowadziłbym naszych więźniów.
— Mam nadzieję sam to zrobić, chociaż nie jestem piękną kobietą — odparł Fouquet.
— Wierze, panu, lecz zanadto się kompromitujesz.
— O!... — zawołał Fouquet, z tajemnem uniesieniem, jakgdyby na wspomnienie jakiegoś słodkiego wzruszenia — o!... znam ja kobietę, któraby zawróciła głowę komendantowi Conciergerie, tak, jak nam potrzeba.
— Ja znam takich pięćdziesiąt, proszę pana, pięćdziesiąt papug, które roztrąbiłyby po całym świecie o twej szlachetności i poświęceniu dla przyjaciół, i naturalnie, prędzej czy później zgubiłyby pana i siebie.
— Nie o takich kobietach mówię, Pellissonie; mówię o istocie szlachetnej i pięknej, która posiada spryt właściwy płci swojej, a jednocześnie rozum i zimną krew mężczyzny, mówię o kobiecie tak pięknej, że mury więzienia pochylą się przed nią z szacunkiem, a tak dyskretnej, iż nikt nie posądzi nawet przez kogo została przysłana.
— Skarb prawdziwy — rzekł Pellisson — zrobiłbyś pan cudowny prezent komendantowi Conciergerie. Do djabła! straciłby może głowę, ale przed śmiercią, posiadłby kochankę, jakiej przed nim żaden żywy człowiek nie posiadał.
— A ja ci powiadam — mówił Fouquet — że nie zdjętoby wcale głowy komendantowi, albowiem dałbym mu moje konie do ucieczki i pięćset tysięcy liwrów, aby żył w Anglji spokojnie i dostatnio; przez tę kobietę nicby więcej nie otrzymał, na to ci daję słowo honoru, tylko pieniądze i konie. Jedźmy do tej kobiety, Pellissonie.
Minister wyciągnął rękę do jedwabnego sznura, umieszczonego wewnątrz karety.
Pellisson go powstrzymał.
— Panie mój — powiedział — stracisz tyle czasu, szukając podobnej kobiety, ile go stracił Kolumb na odkrycie nowego świata. A dwie godziny mamy jedynie, aby spełnić nasze zadanie; dozorca pójdzie spać, jakimże więc sposobem dostaniemy się do więzienia, bez zwrócenia uwagi? W biały dzień jak ukryć nasze działania? Idź sam, zacny panie, na dzisiejszą noc nie szukaj pomocy, ani kobiety, ani anioła....
— Kochany Pellissonie, otóż jesteśmy przy drzwiach...
— Anioła?
— O tak!
— Przecież to pałac hrabiny de Beliere.
— Tak...
— O wielki Boże!... — zawołał Pellisson.
— Co masz przeciw niej do powiedzenia?... — zapytał Fouquet.
— Niestety! nic a nic... to mnie właśnie do rozpaczy doprowadza... nic, absolutnie, nic...O! czemuż nie mogę nagadać o niej tyle złego, żeby aż przeszkodzić panu ja odwiedzić!
Lecz Fouquet już rozkazał woźnicy stanąć.
— Żadna siła na świecie nie jest w stanie przeszkodzić mi — rzekł Fouquet — ale tylko... do powiedzenia paru przyjemnych słów pani Plessis-Beliere; a wreszcie, kto wie, czy nie będziemy jej potrzebowali? Idziesz ze mną?
— O nie, panie mój, nie pójdę.
— Czekaj na mnie, proszę cię — odpowiedział Fouquet serdecznie.
— Jeszcze jeden powód, abym został; wiedząc, że tu czekam, krócej pan zabawisz tam na górze... Niech pan będzie ostrożny, jakaś kareta stoi na podwórzu; nie musi być samą!...
Fouquet otworzył portjerę.
— Słówko jeszcze — zawołał Pellisson — odwiedź pan te damę, lecz wracając z Conciergerie, błagam o to!
— Co znaczy pięć minut, Pellissonie!... — odrzekł Fouquet i wbiegł na schody ganku.
Pellisson został sam w powozie, z czołem zmarszczonem, pełen złych przeczuć...
Fouquet wszedł do apartamentów margrabiny, powiedział swe nazwisko lokajowi, co poruszyło całą służbę, prześcigającą się w oznakach uszanowania, a dawało miarę, jakim szacunkiem, gospodyni otaczała osobę przybywającego.
— Pan minister skarbu!... — zawołała margrabina, wychodząc blada i zmieniona na spotkanie Fouqueta. Co za niespodziewane szczęście!... — dodała.
A potem cicho...
— Strzeż się! Magerita Vanel jest u mnie.
— Pani — odpowiedział Fauquet zmieszany — przybywam w interesie... Parę słów, pilnych...
I wszedł do salonu.
Pani Vanel podniosła się, bledsza i żółciejsza niż zawiść sama. Na próżno Fouquet witał ją serdecznie, czule, odpowiedziała jedynie zjadliwem spojrzeniem, rzuconem na margrabinę i ministra.
Wzrok kobiety zazdrosnej to sztylet, co znajdzie zawsze słabe miejsce w najmocniejszym pancerzu; Margerita Vanel przeszyła jednym ciosem dwa serca.
Skłoniła się przed przyjaciółką, następnie jeszcze niżej przed ministrem, pożegnała ich pod pozorem kilku jeszcze wizyt do oddania, zanim margrabina zmieszana i Fouquet, przejęty obawą, pomyśleli o tem, aby ją zatrzymać.
Minister został sam z margrabiną; nie wyrzekł słowa, tylko przed nią ukląkł.
— Oczekiwałam pana — rzekła ze słodkim uśmiechem.
— O!... nie — odpowiedział — gdyby tak było, nie przyjęłabyś tej kobiety.
— Przybyła przed kwadransem zaledwie, nie przypuszczałam, że odwiedzi mnie dziś wieczór.
— Kochasz mnie więc trochę, margrabino?
— Nie o to chodzi, mój panie, lecz o to, co ci grozi; jak stoją twoje interesa?
— Dziś wieczorem uwolnię moich przyjaciół z Conciergerie.
— Jakim sposobem?
— Przekupię, uwiodę komendanta.
— Należy on do moich przyjaciół; czy mogę pomóc w czemkolwiek, nie szkodząc ci mimowoli?
— O! margrabino, byłaby to pomoc znakomita, lecz, jakże użyć jej bez skompromitowania ciebie? Nigdy, przenigdy, ani władza moja, ani wolność nawet, nie będą odkupione, jeżeli na to musiałaby spłynąć jedna łza z twoich oczu, lub boleść zachmurzyć twe czoło.
— Nie mów do mnie w ten sposób, panie, słowa twoje upajają mnie... moja wina, że chcąc ci się przysłużyć, nie obrachowałam sił swoich. Kocham cię, kocham, jak tkliwa przyjaciółka; wdzięczna ci jestem za twoja delikatność i szacunek, lecz niestety!... nigdy nie znajdziesz we mnie kochanki!
— Margrabino!... krzyknął Fouquet głosem pełnym boleści — dlaczego?
— Bo zanadto cię kocham — rzekła cichutko młoda kobieta — bo zawiele ludzi cię kocha... bo blask chwały i bogactwa razi moje oczy, a tylko cicha boleść przyciąga wzrok mój; bo nakoniec; ja, która odpychałam cię, gdyś był u szczytu potęgi, i zaledwie cię widziałam, gdyś błyszczał... ja, jak kobieta, zmysłów pozbawiona, rzuciłam się prawie w twoje objęcia, gdym ujrzała nieszczęście, zawisłe nad tobą... Zrozumiałeś mnie teraz, panie mój... Bądź znów szczęśliwym i wielkim, abym i ja pozostała czysta sercem i myślą; twój upadek, stałby się i moim również...
— Pani!... rzekł Fouquet ze wzruszeniem, jakiego dotąd nigdy nie uczuwał — choćbym upadł na ostatni stopień nędzy, a usłyszał z ust twoich to słowo, jakiego mi odmawiasz; omyliłby cię wtedy szlachetny twój egoizm; sadziłabyś, że pocieszasz najnieszczęśliwszego z ludzi, a rzekłabyś: „kocham“ do najdostojniejszego, najdumniejszego i najszczęśliwszego ze śmiertelników.
Klęczał jeszcze u nóg jej, całował rączki, kiedy Pellisson wpadł do salonu, wołając gniewnie:
— Pan mój!... pani!... Przez litość, racz pani wybaczyć... panie, od pół godziny czekam cię napróżno... O! nie patrzcie na mnie z wyrzutem... Powiedz mi pani, co to za kobieta wyszła stąd, gdy pan mój się ukazał?
— Pani Vanel — rzekł Fouquet.
— Więc nie omyliło mnie przeczucie...
— Cóż to znaczy?
— To znaczy, że wskoczyła blada do karety.
— Cóż mi to może szkodzić?... — rzekł Fouquet.
— Zaszkodzić mogą słowa, jakie rzuciła woźnicy.
— Co takiego? mój Boże!... — krzyknęła margrabina.
— „Jedź do pana Colberta“ — powiedział Pellisson złamanym głosem.
— Wielki Boże! jedź pan! jedź co prędzej — wołała margrabina, popychając ministra ku drzwiom, gdy Pellisson ciągnął go za rękę.
— Doprawdy — rzekł minister skarbu — czyż jestem dzieckiem, aby mnie straszono widmami?
— Jesteś olbrzymem — rzekła margrabina, — którego pragnie ukąsić gadzina...
Pellisson ciągnął Fouqueta aż do karety.
— Do Conciergerie, co koń wyskoczy!... — krzyknął stangretowi.
Rumaki pomknęły jak błyskawica; żadna przeszkoda nie była w stanie zwolnić na chwilę ich biegu. Tylko przy arkadzie mostu Św. Jana, właśnie gdy mieli wjechać na plac Greve, długa linja konnicy zagrodziła ciasne przejście i zatrzymała karetę ministra skarbu.
Fouquet z Pellissonem o tyle zwrócili uwagę na to zdarzenie, że im zabrało chwilę drogiego czasu. W pięć minut byli już u komendanta. Urzędnik ten spacerował w pierwszym dziedzińcu. Na dźwięk nazwiska Fouqueta, szepniętego przez Pellissona, komendant podbiegł śpiesznie do karety z odkrytą głową, kłaniając się z szacunkiem.
— Jakiż to zaszczyt dla mnie, ekscelencjo!... — zawołał.
— Panie komendancie, bądź łaskaw, wejdź na chwilę do karety... Parę słów tylko powiem...
Urzędnik umieścił się na przedniem siedzeniu ciężkiego powozu.
— Żądam od pana pewnej przysługi — zaczął Fouquet.
— Słucham, ekscelencjo.
— Żądam przysługi, kompromitującej pana osobiście, lecz w zamian dającej ci na zawsze przyjaźń moją i opiekę.
— Gdyby nawet przyszło w ogień się rzucić, uczynię to z ochotą.
— Dziękuję — rzekł Fouquet — to, czego żądam, jest o wiele łatwiejsze.
— O co chodzi, ekscelencjo?
— O zaprowadzenie mnie do pokoju, gdzie się znajdują panowie Lyodot i d‘Emerys.
— Czy mogę wiedzieć, dlaczego?
— Powiem w ich obecności, panie komendancie, a jednocześnie dam ci sposób, aby zatrzeć ucieczkę...
— Ucieczkę! Więc nie chcesz, ekscelencjo?...
— O czem?
— Niema już tutaj panów Lyodot i d‘Emerys.
— Od kiedy?... — zawołał Fouquet zadrżawszy.
— Od kwadransa.
— Gdzież są obecnie?
— W wieży winseńskiej.
— Kto ich stąd zabrał?
— Rozkaz królewski.
— Nieszczęście!... — krzyknął Fouquet, bijąc się w czoło. — Nieszczęście!
Nie odezwał się więcej, siedział, jak martwy, z rozpaczą w duszy.
— Co teraz będzie?... — rzekł Pellison.
— Ha! przyjaciele moi zgubieni! Colbert zamknął ich w wieży... Ich to właśnie spotkaliśmy przy arkadach mostu św. Jana.
Pellison, jak piorunem rażony, milczał. Czuł dobrze, iż najlżejszą wymówką zabiłby swego pana.
— Dokąd jaśnie pan każe jechać?... — zapytał lokaj.
— Do Paryża, do mego pałacu. Pellisson wracaj do Saint-Mande i przywieź mi natychmiast opata. Śpiesz się!...