Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XLVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLVIII.
PODRÓŻ.

Już może po raz pięćdziesiąty, od czasu jakeśmy go poznali, mąż ten z sercem żelaznem i członkami ze stali, opuszczał dom, przyjaciół, wszystko wreszcie, i szedł szukać szczęścia i śmierci. Pierwsza, śmierć, jak gdyby się go obawiała, bo ciągle go unikała; drugie, szczęście, od miesiąca dopiero zdawało się być z nim w przymierzu.
Pogarda bogactw, która nasz Gaskończyk przez pierwsze trzydzieści pięć lat swego życia wyznawał, długo była przez niego uważana za pierwszy artykuł kodeksu męstwa.
Artykuł I-szy, podług niego, brzmiał:
Jesteśmy mężni, bo nie mamy nic.
Nie mamy nic, ponieważ gardzimy bogactwy.
Temi przeto zasadami, jak mówiliśmy, rządził się d‘Artagnan przez trzydzieści pięć pierwszych lat swego życia, ponieważ zaś teraz został bogatym, musiał sam siebie zapytać, czy pomimo swego bogactwa, nie przestał być mężnym.
Dla każdego innego prócz d‘Artagnana świeży wypadek na placu Greve służyłby za dostateczna odpowiedź; ale d‘Artagnan był rzeczywiście tak mężnym, że nie wahał się pytać swego sumienia, czy to męstwo było rzetelne.
I na to pytanie odpowiedział sobie:
— Zdaje mi się, że dość żwawo wywijałem szpadą i dość dzielnie nacierałem na placu Greve, nie mam zatem powodu wątpić o mojem męstwie.
Lecz zaraz sam sobie zrobił następujący zarzut:
— Bardzo dobrze, dowódco!... ale to nie jest dostateczną odpowiedzią. Prawda, że byłeś mężny tego dnia, ponieważ palono twój dom, ale możnaby założyć się o sto, a nawet o tysiąc przeciw jednemu, że gdyby tym panom wichrzycielom nie przyszła była do głowy ta fatalna myśl, plan ich byłby im się udał, a przynajmniej ty nie byłbyś im w tem przeszkadzał. Teraz zaś cóż ciebie tam czeka?... W Bretanii nie masz domu do spalenia, ani skarbu, któryby ci można zabrać. Tak!... ale masz skórę, ową drogę skórę pana d‘Artagnana, która starczy za wszystkie domy i wszystkie skarby świata. Otóż ta skóra bardzo ciebie interesuje, albowiem pokrywa ona serce, które jeszcze mocno życzy sobie żyć. A więc i ty życzysz sobie jeszcze żyć, a to tem bardziej, iż żyjesz nierównie lepiej od czasu, jak jesteś bogaty. A cóż to będzie do pioruna!... jeżeli podwoję mój majątek i zamiast tego pręcika, co trzymam w ręce, będę w niej trzymał buławę marszałkowską?... I w rzeczy samej nie jest to bynajmniej sen; któż u kata będzie sprzeciwiał się, jeżeli król zrobi mnie księciem i marszałkiem, tak jak ojciec jego Ludwik XIII-ty zrobił księciem i konnetablem Alberta de Luignes?... Czyż nie jestem równie mężnym a nierównie roztropniejszym od owego głupca de Vitry?... Ale kto wie, czy właśnie to nie sprzeciwi się memu awansowi, że mam za wiele rozumu. Chwała Bogu, jeżeli jest sprawiedliwość na tym świecie, bo ja z losem mam niektóre rachunki do załatwienia. Winien mi on wynagrodzenie za wszystko, co zrobiłem niegdyś dla Anny Austriackiej, i zwrot tego wszystkiego, co ona zaniedbała dla mnie uczynić. Jakoż w tej chwili, zdaje się, iż jestem w dobrych stosunkach z królem, i to z królem, który, zdaje się, chce rządzić.
Lecz z drugiej strony serce moje zdaje się przemawiać do mnie za panem Fouquetem. Zobaczymy, kto to jest ten pan Fouquet obok króla?... Nie więcej tylko spiskowiec, który nawet nie zadaje sobie tyle pracy, aby zataić swoje spiski; dlatego też jakże broń moja byłaby ostra przeciw niemu, gdyby jego grzeczność i rozum nie były jej cokolwiek przytępiły. Powstanie zbrojne!... Gdyż w istocie pan Fouquet zrobił powstanie zbrojne? I kiedy król ma tylko niepewne podejrzenie, że pan Fouquet knuje coś skrycie, to ja wiem, i mogę tego dowieść, że pan Fouquet kazał przelewać krew poddanych królewskich.
Teraz, widząc to wszystko, milczę, wiec chyba moje czułe serce nie może zrobić więcej wzamian za grzeczny postępek pana Fouqueta, za zaliczkę piętnastu tysięcy franków, za pierścień, wartujący tysiąc pistolów i, za uśmiech, w którym było pół goryczy i pół uprzejmości?... Ja przecież ratuję mu życie. Spodziewam się jednakże, mówił dalej muszkieter, że teraz to głupie serce zamilknie, i że już na piękne skwitowało się z panem Fouquet. A więc w tej chwili król jest mojem słońcem, a ponieważ moje serce skwitowało się już z panem Fouquet, przeto biada temu, kto wejdzie w drogę mojemu słońcu. Naprzód zatem, naprzód!... Za Jego Królewską Mość Ludwika XIV-go.
Powyższe rozumowania były jedynemi zaporami, które mogły zwolnić nieco pośpiech podróży d‘Artagnana. Teraz, gdy je ukończył, przyspieszył biegu konia. Ale chociaż koń Zefir był doskonały, nie mógł pędzić bezustannie. Nazajutrz po wyjeździe z Paryża, zostawił go d‘Artagnan w Chartres u właściciela pewnego hotelu, swego dawnego znajomego. Od tej chwili nasz muszkieter odbywał podróż na koniach pocztowych. Dzięki temu rodzajowi jazdy przebiegł spiesznie odległość od Chartres do Chateaubriand. W tem ostatniem mieście, zanadto jeszcze oddalonem od morza, aby nasuwało podejrzenie, że d‘Artagnan udaje się ku morzu, i zanadto odległem od Paryża, aby ktoś przypuścił że z niego przybywa posłaniec Jego Królewskiej Mości Ludwika XIV-go, którego d‘Artagnan nazwał swojem słońcem, nie przeczuwając, że król weźmie kiedyś tę planetę za swoje godło — zakupił nasz podróżny szkapę najbiedniejszej postaci, której żaden oficer kawalerji nie odważyłby się dosiąść z obawy, aby nie ubliżył swojej godności. Prócz maści przypominała ona bardzo d‘Artagnanowi owego konia koloru pomarańczowego, na którym niegdyś z domu wyruszył w świat. Trzeba jednakże przyznać, że od chwili, jak się usadowił na tem nowonabytem bydlęciu zupełnie zmienił swą postać; nie był to już pan d‘Artagnan lecz jakiś poczciwiec w żupanie koloru stalowego i spodniach ciemno-bronzowych, a ubiór ten przypominał nawpół duchownego, nawpół świeckiego człowieka, najbardziej zaś czyniło go podobnym do duchownej postaci to, że włożył na głowę wytarta aksamitna piuskę, a na wierzch jej wielki czarny kapelusz; zamiast szpady zawiesił sznurkiem na ramieniu tęgi kij, lecz na wszelki nieprzewidziany wypadek ukrył pod płaszczem sztylet, doskonała klingę, dziesięć cali długa. Szkapa, kupiona w Chateaubriand, zupełnie odpowiadała przebraniu.
Po drodze podróżny nasz zbierał wieści, przeglądał okolice i szukał pozoru, pod jakim miał udać się do Belle-Isle-en-mer, bez ściągania na siebie podejrzeń. Tym sposobem mógł on przekonać się o ważności miejsca, w miarę jak zbliżał się do niego.
W tym odległym kraju, w tem dawnem księstwie Bretanji, które nie było francuskiem i które dziś jeszcze niem nie jest, lud nie znał bynajmniej króla Francji. I nietylko, że go nie znał, ale nawet znać go wcale nie chciał.
Jedna tylko okoliczność dawała jego mieszkańcom jakieś mętne wyobrażenie o polityce, mianowicie, że dawni książęta nie rządzili, i że w miejsce księcia dziedzicznego, panowie rządzili samowładnie po swoich dziedzictwach. A nad tymi panami był Bóg, o którym nigdy nie zapomniano w Bretanji. Pomiędzy udzielnymi panami zamków, najbogatszym, a nadewszystko najpopularniejszym był pan Fouquet, właściciel Belle-Isle.
W całej okolicy, nawet tam skąd widać było zaledwie ową tajemniczą wyspę, opowiadano o niej legendy.
Wyspa ta nie od dziś była sławna; nazwisko jej odnosiło się do dawnej starożytności, kiedy ją nazywano Kalonese, ód dwóch wyrazów greckich, znaczących piękna wyspa.
Tym to sposobem, przed ośmiuset laty, w innym języku miała ona tę samą co dziś nazwę.
Owa posiadłość pana nadintendenta zdawała się nie mieć nic wspólnego z resztą kraju, gdyż oprócz swego położenia, które ją czyniło już niezawisłą w morskiej samotności, wyglądała nadto jak wspaniały okręt niezmiernego rozmiaru, gardzący portem i zarzucający dumnie kotwice wśród oceanu.
D‘Artagnan dowiedział się o tem wszystkiem, nie okazawszy najmniejszego zdziwienia; dowiedział się również, że, aby zebrać najpewniejsze wiadomości, wypadało udać się do la Roche-Bernard, miasteczka dość znanego przy ujściu rzeki Vilaine.
Myślał, że może tam będzie mógł dostać się na statek.
Gdyby to się nie udało, miał zamiar przebyć bagna solne i udać się do Guerande, albo do Croisie, i tam oczekiwać sposobnej pory dla przeprawienia się na Belle-Isle.
Zamierzył przeto zjeść na wieczerzę cyrankę i placek w hotelu w Roche-Bernard, i kazał przynieść z piwnicy butelkę jabłecznika dla oblania tych potraw bretańskich, jabłecznika, który, przytknąwszy do ust, poznać było można, że jeszcze bardziej od potraw był napojem rodzinnym Bretanji.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.