Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
ROZPACZ.

Po wyjściu króla, La Valliere powstała, wyciągnąwszy ręce, jakby chciała biec za nim albo go zatrzymać; potem, kiedy odgłos kroków jego zamilkł w oddaleniu, opuściły ją siły i upadła na kolana przed krzyżem. Złamana, zgnębiona, pogrążona w swej boleści, nie mogąc myśleć o niczem, prócz swego cierpienia, klęczała ze złożonemi rękami. Wtem usłyszała otwierające się drzwi i obróciła się, mniemając, że to król powraca. Omyliła się, była to księżna, wzruszona, rozgniewana.
— Mościa panno — wyrzekła, zatrzymując się przed La Valliere — przyznaję, że to bardzo pięknie klęczeć, modlić się i udawać pobożną, ale, chociaż tak oddaną jesteś królowi nieba, wypada abyś choć cokolwiek wypełniała i wolę książąt tej ziemi.
La Valliere podniosła głowę, na znak uszanowania.
— Niedawno, panno — mówiła księżna — dano ci, o ile mi się zdaje, przestrogę?
Błędne oczy La Valliere świadczyły, iż nie rozumie, co do niej mówi księżna.
— Królowa rozkazała ci — ciągnęła dalej księżna — aby postępowanie twoje nie zasługiwało na pogłoski, jakie o tobie krążą.
Wzrok La Valliere stał się pytającym.
— Pomimo to ktoś wyszedł od ciebie, a obecność jego jest niezaprzeczanem oskarżeniem przeciw tobie.
La Valliere milczała.
— Nie chcę — mówiła księżna — aby dom mój, który jest domem pierwszej księżniczki krwi, dawał zły przykład dworowi, a ty, abyś była tego przyczyną. Oświadczam ci więc, moja panno, bez świadków, bo nie chcę cię poniżać, że od tej chwili jesteś wolna i możesz się udać do swej matki w Blois.
La Valliere nie mogła już być więcej poniżona, niż teraz.
Nie mogła więcej cierpieć, niż cierpiała. Postawa jej nie zmieniła się, ręce miała złożone, jak przedtem.
— Słyszałaś? — rzekła księżna.
Ogólne wstrząśnienie całego ciała było odpowiedzią La Valliere. A ponieważ ofiara nie dawała innego znaku życia, księżna wyszła.
Wtenczas La Valliere w sercu, prawie nie bijącem, i w żyłach, w których krew prawie ścięła się, uczuła mocne uderzenia. Uderzenia te powiększone sprawiły zawrót głowy, z czego wywiązana gorączka przedstawiła jej umysłowi przyjaciół i nieprzyjaciół, walczących z sobą.
Nagle promień nadziei wcisnął się do serca, jak promień światła do więzienia. Myślą przeniosła się na drogę do Fontainebleau, widziała tam króla, jadącego konno przy jej karecie, mówiącego, że ją kocha i odbierającego podobnąż odpowiedź, przysięgającego i odbierającego przysięgę, że po każdej sprzeczce, nim wieczór upłynie, będzie miała jakiś znak, list, lub odwiedziny, zapowiadające spokojną noc po burzliwym wieczorze. Król sam podał ten projekt; król żądał zaprzysięgania go i sam przysiągł.
Czekała więc biedna, zdawało jej się, że niepodobieństwem było, aby król nie przyszedł. Zegar wskazywał wpół do jedenastej. Król powinien był albo przyjść, albo napisać, albo przysłać słowo pociechy przez pana de Saint-Agnan.
Wszystko więc, serce i wzrok, ciało i dusza biednej La Valliere, przeszły w oczekiwanie. Postanowiła jeszcze godzinę czekać, sądząc, że do północy król może przyjść, napisać lub przysłać. Najmniejszy ruch w pałacu czynił jej nadzieję, każdy przechodzący przez dziedziniec wydawał się jej posłańcem królewskim, do niej śpieszącym. Wybiła jedenasta, potem kwadrans, potem wpół do dwunastej. Północ!... północ!.. ostatnia nadzieja nadeszła. Z ostatniem uderzeniem zegara, ostatnie światło w pałacu zgasło, zgasła w jej sercu nadzieja. Tak więc król pierwszy nie dotrzymał przysięgi, wykonanej tego poranka. Dwanaście tylko godzin upłynęło od przysięgi do czasu jej złamania!... Niedługo trwało złudzenie!... A więc król nietylko nie kochał, ale i pogardzał tą, którą wszyscy winili, a pogardzał do tego stopnia, że dozwolił ją haniebnie wygnać z pałacu.
Po królu? cóż jej zostawało na świecie?... Nic. Tylko Bóg w niebie. Pomyślała o Bogu.
— Mój Boże!... — rzekła — wskazałeś mi, co mam czynić, od ciebie więc oczekuję wszystkiego.
I spojrzała na krzyż, który ucałowała z pobożną religijnością.
— Oto jest pan!.. — rzekła — który nigdy nie zapomina i nie opuszcza tych, co go nie opuszczają i nie zapominają. Jemu więc trzeba się poświęcić.
Gdyby ją kto był teraz widział, dojrzałby z jej oczu, że biedna znękana ułożyła plan, do jakiego tylko jej umysł był zdolny. Plan poświęcenia się Bogu. Potem, nie mogąc się utrzymać na nogach, padła na kolana, a głową, oparta o drzewo krzyża, okiem natężonem, oddechem przyśpieszonym, oczekując jutrzenki. Godzina druga zrana zastała ją w tem samem obłąkaniu, a raczej uniesieniu. Skoro tylko ujrzała różowe światło poranku, odbijające się na dachach i niepewne wyobrażenie krzyża na ścianie, który objęła rękami, powstała z mocą, ucałowała nogi Boga męczennika i zeszła ze schodów, okrywszy się płaszczykiem. Przybyła do kraty zamkowej właśnie wtenczas, kiedy patrol otwierał ją dla wpuszczenia warty Szwajcarów, a przesunąwszy się poza żołnierzami, wypadła na ulicę gdy dozorca jeszcze rozmyślał, coby to za kobieta wymykała się tak rano, z zamku.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.