Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
UCIECZKA.

Zamiar już był powzięty; chciała udać się do klasztoru Karmelitanek w Chaillot, którego przełożona słynęła z surowości, dreszczem przejmującej panie światowe. La Valliere nie znała Paryża, nigdy nie chodziła pieszo po ulicach i z pewnością zbłądziłaby w spokojniejszym stanie umysłu. Łatwo więc wytłumaczyć, dlaczego poszła w stronę wprost przeciwną.
La Valliere szła tak bez wytchnienia aż do placu Greve, zatrzymując się tylko kiedy niekiedy dla nabrania tchu, poczem biegła jeszcze prędzej. Przybywszy na plac Greve, spotkała trzech ludzi podpitych, wysiadających z łodzi, przywiązanej do brzegu. Łódka napełniona była baryłkami z winem, i widać było, że ci ludzie nieźle ją napoczęli. Śpiewali niezgodnemi głosami, a przychodząc do barjery, zasłaniającej brzeg rzeki, stali się zaporą dla dalszej podróży La Valliere. La Valliere zatrzymała się. Ci ze swej strony uczynili toż samo, a widząc wytwornie ubraną kobietę, jednozgodnie prawie otoczyli ją, wzięli za ręce i jęli wyśpiewywać.
„Kiedy nudzisz się sama, chodźże bawić się z nami, i t. d.“
La Valliere zrozumiała wówczas, że ludzie ci chcą ją zatrzymać, spróbowała się więc im wymknąć, lecz siły ją opuściły i krzyknęła przeraźliwie: Ale w tejże chwili gromada, która ją otaczała, rozwarła się, jeden z napastników upadł na lewo, drugi na prawo, trzeci zachwiał się na nogach. Oficer muszkieterów stanął przed nią, ze zmarszczonemi brwiami, groźbą na ustach i ręką, wzniesioną do wykonania tej groźby. Pijacy na widok munduru, a bardziej jeszcze przekonani dowodem siły tego, co go nosił, uciekli.
— A! miljon djabłów!... — rzekł oficer — wszak to panna La Valliere.
La Valliere, odurzona tem, co się stało, zmieszana wymienieniem swego nazwiska, podniosła oczy i poznała d‘Artagnana.
— Tak, panie, to ja — i chwyciła go za rękę — Pan będziesz moim obrońcą, nieprawdaż, panie d‘Artagnan? — dodała błagalnym głosem.
— Niezawodnie, że będę pani bronił, ale, mój Boże, dokąd pani idzie o tej godzinie?
— Idę do Chaillot.
— Idziesz pani do Chaillot, tędy? ależ to zupełnie w innej stronie.
— O! to bądź pan tak dobry wskazać mi drogę i towarzyszyć mi choć kilka kroków.
— Bardzo chętnie.
— Ale jakże się to stało, że pana tu spotkałam? Jakimże cudem znalazłeś się tu pan na moją obronę? Zdaje mi się, doprawdy, że albo marzę, albo mi się zmysły pomieszały.
— Znalazłem się tu dlatego, że mam dom na placu Greve, oto ten, na którym jest figura Najświętszej Panny, i że, odbierając tam pieniądze od lokatorów, nocowałem w nim, i dziś raniutko wyszedłem do pałacu, aby obejrzeć warty.
I podał jej rękę. La Valliere szła prędko. Jednakże pośpiech nie zdołał ukryć mocnego osłabienia, d‘Artagnan spostrzegł to i radził spocząć; La Vailliere odmówiła.
— Zapewne pani nie wiesz, gdzie jest Chaillot?
— Nie wiem.
— To bardzo daleko.
— Mniejsza o to.
— Przynajmniej mila.
— Pójdę i milę.
D‘Artagnan nic nie odpowiedział.
Nakoniec spostrzegli Chaillot.
— Do którego domu pani idzie?... — spytał d‘Artagnan.
— Do Karmelitanek, panie.
— Do Karmelitanek?.. — powtórzył d‘Artagnan zdziwiony.
— Tak! a ponieważ Bóg zesłał mi pana na towarzysza podróży, przyjm moje podziękowanie i pożegnanie.
— Do Karmelitanek? pożegnanie? to chyba pani wstępujesz do klasztoru? — zawołał d‘Artagnan.
— Tak, panie.
— Pani!!!
Był w tym wyrazie pani!!!, do któregośmy dodali trzy wykrzykniki, aby go o ile można uczynić wyrazistym, był w nim cały poemat. Przypomniał jej i miłość w Blois i nowsze wspomnienia z Fontainebleau. Wyraz ten zdawał się oznaczać: pani! co mogłaś być szczęśliwa z Raulem, a możną z Ludwikiem, chcesz wstąpić do klasztoru?
— Tak, panie! poświęciłam się na służbę Boską i zrzekam się świata.
— Ale czy pewna pani jesteś swego powołania i czy nie mylnie tłumaczysz wolę Boską?
— Nie! skoro Bóg pozwolił, ażebym spotkała pana. Bez ciebie uległabym zmęczeniu, a ponieważ Bóg zesłał mi pana na mojej drodze pokazuje się, że Jego jest to wolą, abym dosięgła celu, jaki sobie zamierzyłam.
— Tak!... — rzekł d‘Artagnan, powątpiewając — ale wydaje mi się to za zbyt wyszukane.
— Bądź cobądź — rzekła młoda dziewica — objaśniłam pana o majem postanowieniu. Teraz chcę jeszcze prosić o jednę łaskę.
— O jakąż?
— Król nie wie o mojej ucieczce z pałacu Królewskiego.
D‘Artagnan uczynił poruszenie.
— Król — mówiła dalej La Valliere — nie wie o moich zamiarach.
— Król nie wie!... — krzyknął d‘Artagnan. — Ależ pani! zastanów się nad następstwami twego kroku. Nikt z osób, należących do dworu, nie powinien nic podobnego przedsiębrać bez wiedzy królewskiej.
— Ja już nie należę do dworu.
D‘Artagnan patrzył na młodą dziewczynę z wzrastającem zdziwieniem.
— O! bądź pan spokojny; wszystko było przewidziane, a choćby nie było, to już za późno zmienić moje postanowienie, gdyż już się to stało.
— A więc czegóż jeszcze pani żądasz?
— Panie, na litość, jaka się należy nieszczęściu, na szlachetność twej duszy, na honor szlachcica, zaklinam cię, abyś złożył przysięgę.
— Jaką?
— Przysięgnij, panie d‘Artagnan, że nie powiesz królowi, żeś mię widział i że jestem u Karmelitanek.
D‘Artagnan pokiwał głową.
— Nie!... — rzekł — na to nie przysięgnę.
— A dlaczegóż?
— Bo znam króla, bo znam ciebie, pani, bo znam dobrze i siebie, bo znam ludzi. Nie, na to nie przysięgnę.
— A więc — krzyknęła La Valliere z odwagą, do jakiej wydała się niezdolną — jabym cię była błogosławiła do końca dni moich, a teraz bądź przeklęty, ponieważ przez to uczynisz mnie najnikczemniejszą ze wszystkich istot na świecie.
Powiedzieliśmy, że d‘Artagnan znał się dobrze na wyrazach, pochodzących z serca, nie mógł się więc tym oprzeć.
— Ha, niechże już tak będzie, skoro pani chcesz!... — odrzekł. — Bądź spokojną, nie powiem nic królowi.
— O, dziękuję ci! dziękuję, panie — zawołała La Valliere — jesteś najszlachetniejszym z ludzi.
I w uniesieniu radości schwyciła rękę d‘Artagnana i mocno ją ścisnęła.
D‘Artagnan był rozrzewniony.
— Do djabla — rzekł do siebie — ona od tego zaczyna, na czem inne kończą, to bardzo rozczulające.
Wówczas La Valliere, która z osłabienia usiadła na kamieniu, powstała i udała się ku klasztorowi Karmelitanek, oświeconemu promieniami wschodzącego słońca. D‘Artagnan postępował za nią zdaleka. Drzwi klasztoru były nawpół otwarte; uczyniwszy znak pożegnania ręką, wślizgnęła się przez nie jak cień i znikła mu z oczu.
D‘Artagnan, pozostawszy sam, zamyślił się głęboko nad tem, co zaszło.
— Na honor, jestem teraz, jak to mówią, w fałszywem położeniu; zachować podobną tajemnicę jest to samo, co mieć żarzący się węgiel w kieszeni i zawsze spodziewać się ognia. Nie zamilczeć zaś tego, na co się przysięgło, to także nieszlachetnie. Lecz zwykle dobre myśli przychodzą mi wtenczas, kiedy biegnę, ale tym razem bodajbym się mylił, zdaje mi się, że dobrze się nalatam, nim znajdę rozwiązanie dla tego zagadnienia.
— Dokąd biec? Ha, najlepiej będzie ku Paryżowi, tylko biegnijmy prędko.
Piąta uderzyła na zegarze zamkowym, gdy d‘Artagnan zapytał o króla, lecz ten, pracując wczoraj długo z panem Colbertem, spał jeszcze.
— Ha — rzekł d‘Artagnan do siebie — La Valliere prawdę mi powiedziała, że król nie wie o niczem. Gdyby tylko połowę tego wiedział, co się stało, cały Pałac Królewski byłby o tej godzinie przewrócony niezawodnie do góry nogami.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.