Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział XL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Mnóstwo osób, któreśmy wprowadzili do tej długiej powieści, jest powodem, że każda z nich pokazuje się na scenie o tyle tylko, o ile tego wymaga opowiadanie. Wynika stąd, że czytelnicy nie mieli sposobności być w towarzystwie naszego przyjaciela Porthosa, od czasu powrotu jego z Fontainebleau.
Porthos skończył właśnie obiad i rozmyślał o pięknym dniu wieczerzy u króla, gdy kamerdyner oznajmił pana de Bragelonne. Porthos przeszedł natychmiast do drugiego pokoju, gdzie zastał młodego swego przyjaciela. Raul ścisnął rękę Porthosa, a ten, zdziwiony jego poważną miną, podsunął mu krzesło.
— Kochany panie du Vallon — rzekł Raul — chce cię prosić o jedne przysługę.
— Słucham cię. Ale pozwól tylko, niech się czego napije. W Paryżu tak słono wszystko robią!
I kazał przynieść butelkę szampana, a nalawszy dwie szklanki, dobrze pociągnął, poczem, zadowolony, rzekł:
— Koniecznie potrzeba mi było tego, ażebym cię mógł słuchać z uwagą. Teraz jestem zupełnie gotów. No, kochany Raulu, czego żądasz? Czem ci mogę służyć?
— Powiedz mi swoje zdanie co do sprzeczek, kochany przyjacielu?
— Moje zdanie... Dobrze, ale objaśnij mi trochę myśl twoją — odpowiedział Porthos.
— Chciałem powiedzieć, co robisz, kiedy zajdzie jaka sprzeczka między twymi przyjaciółmi i obcymi.
— Jak tylko moi przyjaciele mają sprzeczkę, ja wyznaję zawsze jednakową zasadę!
— Jaką?
— Że czas stracony nigdy nie jest powetowany, i że nigdy żadna sprawa tak dobrze się nie załatwia, jak wtenczas, kiedy się jest jeszcze w samym ogniu sprzeczki.
— Więc jakże to przeprowadzasz?
— Idę więc do przeciwnika i powiadam mu: „Panie! niepodobna, abyś nie pojmował, do jakiego stopnia obraziłeś mego przyjaciela“.
Raul zmarszczył brwi.
— Niekiedy, a nawet często, przyjaciel mój nie był nawet obrażony, lecz sam pierwszy obraził, osądź więc, czy mowa moja nie jest zręczną.
I Porthos zaśmiał się na całe gardło.
— O! — rzekł Raul zniecierpliwiony.
— Panie — mówię doń tedy — skoro wiesz, że jest obraza, jesteśmy pewni zadośćuczynienia. Odtąd między moim przyjacielem i panem będzie uprzedzanie się w grzecznościach. Jestem zatem upoważniony dać ci miarę długości szpady mojego przyjaciela.
— Co? co? — rzekł Raul.
— Czekajże!... długości szpady mego przyjaciela. Konie są przed gankiem, mój przyjaciel jest tam i czeka z niecierpliwością pańskiego uprzejmego przybycia, i zabieram pana z sobą; po drodze wstępujemy po jego sekundanta i sprawa jest ułożona.
— I! — rzekł Raul, blady ze złości — godzisz pan przeciwników na placu?
— Co? co? — rzekł Porthos — godzić? a to na co?
— A przecież mówisz, że sprawa jest ułożona.
— Bez wątpienia, gdyż mój przyjaciel czeka.
— Dlaczego czeka, żeby sobie wyprostować nogi. Gdy przeciwnie tamten jest jeszcze sztywny od konnej jazdy; stają naprzeciw siebie i mój przyjaciel zabija przeciwnika. Ot i skończyło się.
— O! mój kochany baronie — wykrzyknął Raul, w uniesieniu radości ściskając Porthosa.
— A zatem podoba ci się moja metoda? — spytał olbrzym.
— Tak dalece, że dziś odwołuję się do niej, bez zwłoki, natychmiast. Jesteś właśnie człowiekiem, jakiego mi było potrzeba.
— Dobrze, jestem na twe usługi, chcesz się więc bić? A z kim?
— Z panem de Saint-Agnan!
— A! znam go... bardzo miły chłopiec i był bardzo grzeczny dla mnie, kiedym miał zaszczyt jeść obiad u króla. O! oddam mu teraz grzeczność za grzeczność, chociażby to nie było moim zwyczajem. A więc to on cię obraził?
— Śmiertelnie!
— Do djabła. Będę mu więc mógł powiedzieć: Śmiertelnie!
— No, to interes już ułożony, nieprawdaż? — rzekł Raul, śmiejąc się.
— Ma się rozumieć...
— Doskonale — rzekł młodzieniec, śmiejąc się. — Pozostaje nam tylko obmyślić powody dla pana de Saint-Agnan.
— Jakie powody?
— No, obrazy.
— Zdaje mi się, żeśmy już o tem dość mówili?
— Nie, mój kochany du Vallon, zwyczaj, przyjęty u nas, ludzi dzisiejszych, jak mówisz, wymaga, ażeby jeszcze wyłożone były powody obrazy.
— To wasza nowa metoda, ha! więc opowiedz mi twoją sprawę.
— Otóż, potrzeba oznaczyć dokładnie, a znowu z drugiej strony sprawa pełną jest trudności i wymaga największej tajemnicy...
— Ho! ho!
— Będziesz pan łaskaw powiedzieć tylko panu de Saint-Agnan, a on pewno rozumie, że mnie obraził: najprzód, zmieniając mieszkanie.
— Zmieniając mieszkanie? Dobrze — rzekł Porthos, i zaczął liczyć na palcach. — Cóż potem?...
— Potem, urządzając klapę w swojem nowem mieszkaniu.
— Rozumiem — rzekł Porthos — klapę. Oho, to ważne. Wierzę bardzo, że musisz wściekle się gniewać za to. Jakże śmiał ten hultaj kazać urządzać klapę, nie radząc się ciebie?
— Dodasz pan jeszcze — rzekł Raul — jako ostatni powód mojej urazy: portret, o którym wie Saint-Agnan.
— I jeszcze portret. Co, zmiana mieszkania, klapa, portret. Ależ, mój przyjacielu — rzekł Porthos — już jeden z tych powodów jest dostateczny, aby cała szlachta Francji i Hiszpanji pozabijała się nawzajem. A to zdaje się znaczy niemało.
— A więc, kochany przyjacielu, jesteś już dostatecznie przygotowany.
— Biorę z sobą luźnego konia. Ty wybierz miejsce schadzki, a czekając na nas, machaj sobie szpadą, to nadaje szczególną giętkość.
— Dobrze! czekać będę w Vincennes, obok klasztoru Reformatów.
Raul wyszedł, myśląc z radością:
— O!... osoba króla jest święta i nietykalna. Ale jego przyjaciel, jego powiernik, jego wspólnik, ten nikczemnik zapłaci mi. Zabiję go w imieniu króla, a potem pomyślimy o Ludwice.