Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Vanel był bardzo wzruszony.
Postąpił aż na środek gabinetu, kłaniając się wszystkim i wszystkiemu.
— Przychodzę... — rzekł.
Fouquet kiwnął głową.
— Jesteś punktualny, panie Vanel!... — odrzekł.
— Zdaje mi się, Jaśnie wielmożny panie, że w interesach punktualność jest cnotą.
— Tak, panie!
— Przepraszam — rzekł Aramis, wskazując palcem Vanela, a zwracając mowę do Fouqueta, — przepraszam. Nie jestże to ten pan, co chce kupić twój urząd?
— To ja — odpowiedział Vanel, zdziwiony tonem najwyższej dumy, jakim Aramis uczynił to zapytanie. — Ale jakże mam nazywać tego, który zrobił mi zaszczyt...
— Nazywaj mnie pan jaśnie wielmożnym — odrzekł sucho Aramis.
Vanel skłonił się.
— Porzućmy, panowie, te ceremonje — wyrzekł Fouquet — a przystąpmy do interesu.
— Jaśnie wielmożny pan widzi — rzekł Vanel — że czekam jego rozkazu.
— Przeciwnie, to ja oczekuję — odpowiedział Fouquet.
— Kogo Jaśnie wielmożny pan oczekuje?
— Zdawało mi się, że pan chcesz mi coś powiedzieć?
— Oh! oh! — rzekł w duchu Vanel — rozmyślił się!... jestem zgubiony!
— No, powiedz otwarcie, panie Vanel: Czy kupno nie jest trochę przytrudne dla ciebie?
— Zapewne, jaśnie wielmożny panie, 1,500,000 liwrów to wielka suma.
— Tak wielka — rzekł Fouquet — że namyśliłem się...
— Namyśliłeś się, jaśnie wielmożny panie — zawołał z żywością Vanel.
— Że może nie jesteś jeszcze w stanie kupić urzędu.
— O! jaśnie wielmożny panie!...
— Uspokój się, panie Vanel, nie będę ci miał za złe niedotrzymanie słowa, bo to prawdziwie zależy od twojej niemożności.
— Przeciwnie, jaśnie wielmożny panie, powinienbyś mieć mnie to za złe, i miałbyś słuszność, bo byłoby to nierozsądkiem, a nawet głupota, zobowiązywać się do tego, czego nie można dotrzymać; ja zaś zawsze uważałem rzecz umówioną za skończoną.
Fouquet zaczerwienił się, Aramis odchrząknął z niecierpliwości.
— Nie trzeba przesadzać podobnych wyobrażeń, mój panie — rzekł nadintendent — gdyż umysł ludzi jest zmienny i pełen drobnych dziwactw, łatwych do wymówienia, a bardzo nawet godnych pożałowania niekiedy, i niejeden, co wczoraj żądał czegoś, dziś po osiągnięciu żałuje.
Vanel uczuł zimny pot, spływający mu po twarzy.
— Jaśnie wielmożny panie — wybąknął.
Aramis, widząc nadintendenta, stającego tak zimno do walki, oparł się o marmurowy stół i bawił się małym złotym nożykiem, z machoniową rękojeścią.
Fouquet po chwili rzekł:
— Uważaj, panie Vanel, chcę ci wyjaśnić położenie.
Vanel zadrżał.
— Wczoraj chciałem sprzedać...
— Jaśnie wielmożny pan nietylko chciał sprzedać — rzekł Vanel — ale już sprzedał!
— Niech i tak będzie. Ale dziś proszę cię, jako o łaskę, ażebyś mi zwrócił słowo, które ci dałem wczoraj.
— To słowo otrzymałem wczoraj — rzekł Vanel, jak nieugięte echo.
— Wiem o tem — odrzekł Fouquet — dlatego też błagam cię, panie Vanel! czy słyszysz? błagam cię, abyś mi je zwrócił....
Vanel skłonił się.
— Niestety, pomyśl, jaśnie wielmożny panie, że przyniosłem pieniądze i to całą sumę.
I otworzył ogromny pugilares.
— Patrzaj, jaśnie wielmożny panie — rzekł — oto kontrakt sprzedaży dóbr mojej żony, których dlatego tylko się pozbyłem; weksel jest ważny, opatrzony potrzebnemi podpisami, płatny natychmiast, to gotowe pieniądze, słowem, cały interes zrobiony.
— Mój kochany panie Vanel, niema tak ważnego na świecie interesu, któryby nie można odstąpić dla zobowiązania.
— Zapewne — pomruknął Vanel.
— Dla zobowiązania człowieka, którego zrobisz swoim przyjacielem, panie Vanel.
— Zapewne, jaśnie wielmożny panie.
— A to tym większym przyjacielem, że przysługa jest wielką. No cóż panie! cóżeś postanowił?
Vanel milczał.
Podczas tego Aramis już ukończył swoje spostrzeżenia. Twarz szczupła Vanela, oczy wklęsłe, brwi okrągłe, jak łuki, odkryły biskupowi de Vannes typ skąpca, chciwego zaszczytów.
— Przepraszam — rzekł — jaśnie wielmożny panie, zapomniałeś objaśnić pana Vanel, że jego interesa są wprost przeciwne odmówieniu kupna.
Vanel patrzał ze zdziwieniem na biskupa, nie spodziewał się bowiem znaleźć w nim sprzymierzeńca. Fouquet zatrzymał się także i słuchał biskupa.
— Otóż — rzekł Aramis — pan Vanel, ażeby kupić swój urząd, sprzedał dobra żony, a więc jest to interes znaczny, bo nikt nie gromadzi tak ogromnej sumy, jak on to uczynił, bez znacznych strat i wielkich trudności.
— To prawda — rzekł Vanel, któremu Aramis przenikliwemi oczami wydzierał prawdę z serca.
— Trudności — mówił dalej Aramis — zmieniają się w wydatki, a kiedy się robi interes pieniężny, wydatki zawsze zajmują pierwsze miejsce pomiędzy trudnościami.
— Tak! tak!.. — odrzekł Fouquet, który zaczynał pojmować zamiar Aramisa.
Vanel milczał. On już zrozumiał. Aramis spostrzegł tę oziębłość i to uchylanie się od rozmowy.
— Ofiaruję natychmiast panu Vanel sto tysięcy talarów — rzekł Fouquet, uniesiony zwykłą hojnością.
Vanel ani się ruszył.
— Możeś więcej na tem stracił, kochany panie Vanel — rzekł nadintendent. — O! pieniądze mają cenę. Tak, zapewne wielką zrobiłeś ofiarę, sprzedając dobra żony. A! gdzież też ja miałem głowę? O! podpiszę ci weksel na pięćset tysięcy liwrów. I jeszcze będę ci z całego serca wdzięcznym.
Vanel nie okazał ani cienia radości lub chciwości.
Aramis rzucił okiem rozpaczy na Fouqueta, a przystępując do Vanela wziął go za kołnierz, tak, jak to czynią ludzie, pewni siebie.
— Panie Vanel — rzekł — daję ci w imieniu nadintendenta nie trzy ani pięćkroć sto tysięcy liwrów, ale miljon, miljon, słyszysz?
I silnie nim wstrząsnął.
— Niepodobna — wyjąkał Vanel.
Aramis zacisnął usta i coś nakształt białej chmury powlekło jego twarz.
— Kupiłeś urząd za miljon pięćset tysięcy, nieprawdaż? Otóż dadzą ci te miljon pięćset tysięcy liwrów, więc zyskujesz miljon pięćset tysięcy za to, żeś widział pana Fouquet i że dotknąłeś jego ręki. Zaszczyt i zysk zarazem, panie Vanelu.
— Nie mogę — rzekł Vanel ponuro.
— Dosyć tego — krzyknął Fouquet — prędzej! dawaj akt.
Vanel drżący wyciągnął z kieszeni pugilares, a kiedy podawał akt Fouquetowi, wypadł z niego jakiś papier.
Aramis pochwycił go, gdyż poznał pismo.
— Przepraszam!... — rzekł Vanel — to bruljon aktu!
— Widzę to dobrze — odrzekł Aramis z okrutniejszym uśmiechem, niżby cięcie bicza — widzę i podziwiam, bo ten projekt aktu pisany jest ręką pana Colbert. Patrzaj, Jaśnie wielmożny panie.
I podał pismo Fouquetowi, który przekonał się o prawdzie, przeglądając papier, przepełniony mazaninami i wyrazami, dopisanemi na marginesach. Akt ten był żywym dowodem knowań Colberta i odkrył wszystko jego ofierze.
— Oto!... — rzekł Aramis — gdybyś się nie nazywał Fouquetem, gdyby twój nieprzyjaciel nie nazywał się Colbertem i gdybyś miał tylko do czynienia z tak podłym, jak ten, co tu stoi złodziejem, powiedziałbym ci: zaprzecz!... Taki dowód obala dane słowo. Ale tym ludziom zdawałoby się, że się ich boisz: mniejby się lękali ciebie, niż teraz. No podpisz — rzekł, podając mu pióro.
Fouquet ścisnął rękę Aramisa, lecz zamiast aktu, który mu podano, wziął bruljon.
— To nie ten, lecz ten papier — rzekł śpiesznie Aramis. — Tamten jest zbyt drogim, abyś go nie miał zachować.
— O nie — odpowiedział Fouquet — ja podpiszę na własnoręcznem piśmie Colberta i piszę! „Poświadczam pismo“ — i podpisał.
— Weź to, panie Vanel — rzekł.
Przez chwilę, po wyjściu Vanela, minister i biskup, patrząc sobie w oczy, milczeli.
— I cóż — rzekł Aramis, przerywając pierwszy milczenie — do czego przyrównasz człowieka, który, mając się potykać z uzbrojonym przeciwnikiem, zawziętym, występuje do walki bezbronny, przesyłając uprzejmie całusy przeciwnikowi. Dobra wiara jest bronią, panie Fouquet, której często używają zbrodniarze przeciw ludziom zacnym. Ludzie zacni powinniby używać także nieszczerości przeciw łotrom. A zobaczyłbyś, jak byliby wtedy silnymi, nie przestając być uczciwymi.
— O! mój przyjacielu — rzekł Fouquet ze smutkiem — jesteś jak ów nauczyciel filozof, o którym kiedyś opowiadał nam La Fontaine, widział on, że dziecko tonie, a zaczynał do niego mowę, z trzech części złożoną.
Aramis uśmiechnął się.
— Filozof uczynił tak; ale ty zobaczysz, że to dziecię będzie uratowane. Teraz pomówmy o interesie.
Fouquet spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Od jutra, kochany przyjacielu — rzekł spokojnie Aramis — zajmiesz się bez zwłoki urządzeniem zabawy w Vaux, na którą król się zaprosił, pamiętasz? zabawy, która kiedyś powinna być wspominaną, jako najwspanialsza z twoich zabaw, wydanych za dobrych czasów.
— A wiesz, co kosztować będzie najskromniejsza w świecie zabawa w Vaux? Oto, cztery albo pięć miljonów.
— Wydasz dwadzieścia, jeżeli potrzeba — rzekł bez wzruszenia Aramis. — Pieniądze prędzej będą do twego rozporządzenia, niżeli ułożysz plan tej zabawy.
— Kawalerze! kawalerze!.... — rzekł Fouquet, któremu się w głowie kręciło — dokąd mnie ciągniesz?
— Na drugą stronę przepaści, w którą miałeś wpaść — odpowiedział biskup Vannes — uczep się mego płaszcza i nie bój się niczego.
— Czemużeś mi tego nie powiedział pierwej. Był dzień, w którym jednym miljonem mogłeś mnie zbawić, a dziś...
— Dziś wydam dwadzieścia!... — rzekł biskup. — Niech tak będzie, ale w dniu, o którym mówisz mój przyjacielu, nie miałem miljona do rozporządzenia; dziś łatwo będę miał dwadzieścia, jeżeli zechcę.