Widmo przeszłości/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Widmo przeszłości |
Wydawca | Nakładem „Kuriera Litewskiego“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Józef Zawadzki w Wilnie |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | The Mystery of Cloomber |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Trzeciego października była piękna pogoda; zrana tylko wiał lekki wietrzyk.
Po południu wyszliśmy z siostrą na wybrzeże i dotarliśmy do maleńkiej zatoki Kirck-Maden. Wiatru nie było już zupełnie, a powietrze stawało się duszne.
Usiedliśmy na brzegu, by odpocząć i zdaleka już dostrzegliśmy Jamminssona, który szedł ku nam, niosąc na plecach płaską, okrągłą sieć, używaną zazwyczaj do łowienia krewetek. Zrównawszy się z nami, przystanął i poprosił, abyśmy pozwolili mu przysłać do Brinksome trochę raków morskich.
— Przed burzą nałowię ich dużo, — rzekł.
— Czyżby zanosiło się na burzę? — zapytałem.
— Naturalnie, każdy to spostrzeże. Wszystkie łąki dokoła Cloomber zaroiły się morskiem ptactwem. Dzień taki niebezpieczny jest dla marynarzy.
— A czy w tej zatoce bywały rozbicia okrętów?
— O tak, sir! To właśnie najniebezpieczniejsze miejsce. W zatoce tej, podczas wojny hiszpańskiej zatonęły dwa najlepsze okręty króla Filippa z całą załogą. Wody te posiadają mnóstwo tajemnic.
— Ale patrz pan, — zawołał nagle Jammisson, — jakiś okręt widać na horyzoncie. Ręczę, że kapitan gorąco pragnąłby teraz być już w bezpiecznym porcie.
— Myślę, że się mylicie i burzy nie będzie.
Stary marynarz roześmiał się głośno i poszedł dalej. Po chwili i my zabraliśmy się do odwrotu.
Nad wieczorem spojrzałem na barometr; ciśnienie było bardzo niskie. Nagle zerwał się wicher i powierzchnia morza lekko zafalowała.
O godzinie dziewiątej wiatr szalał już na dobre, przed północą zaś zamienił się w straszny orkan. Zerwała się burza, jakiej oddawna w tych okolicach nie pamiętano.
O północy udaliśmy się na spoczynek. Myśl, że przyjaciele nasi przechodzą teraz najcięższe chwile, wobec zbliżającego się dnia krytycznego, spędzała mi sen z powiek. Wkrótce jednak znużenie wzięło górę i zasnąłem kamiennym snem młodości.
Nagle poczułem, że ktoś trzęsie mną i rozpoznałem głos mego ojca.
— Wstawaj John, wstawaj, — krzyczał. — W zatoce tonie wielki okręt, giną ludzie. Wstawaj, mój chłopcze; zobaczymy, co można dla nich uczynić.
Zerwałem się z łóżka i w jednej chwili byłem ubrany.
W pięć minut później staliśmy już w zatoce. Towarzyszyło nam kilkunastu mieszkańców Brinksome'u.
W ciemnościach nocy rozróżnialiśmy zaledwie ciemne chmury i biały blask spienionych fal.
Dął przerażający wicher, zasypując nam oczy piaskiem, z trudnością wpatrywaliśmy się w ciemną otchłań.
Zdawało mi się, że słyszę głosy ludzkie, nabrzmiałe błaganiem i przerażeniem wśród burzy i wichru, jednak niepodobna było dosłyszeć wyrazów.
Nagle w ciemnościach zabłysło światło; reflektor sygnału morskiego zalał jasnem światłem całą zatokę.
Wówczas dojrzeliśmy wyraźnie okręt, powalony na bok na straszliwe rafy podwodne. Był to ten sam, który dostrzegliśmy na horyzoncie dzisiaj zrana. Na środkowym maszcie powiewała flaga Stanów Zjednoczonych.
Na pokładzie okrętu widać było kilkunastu wystraszonych marynarzy, rozpacznie wyciągających do nas ręce.
Marynarze nie byli wszakże jednemi ofiarami nawałnicy. Na drugim końcu pokładu stało trzech ludzi, uderzającej powierzchowności i, jak mi się zdawało, innej rasy.
Rozmawiali spokojnie, jakby nie zdając sobie sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa.
Zauważyłem ciemne ich twarze o rysach wybitnie wschodniego typu, oraz głowy, pokryte czerwonemi fezami.
W tej chwili wsiedliśmy do łodzi i walcząc z wichrem i morzem zbliżaliśmy się zwolna do tonącego statku, gdy nagle ujrzeliśmy, jak zwaliła się nań olbrzymia fala, nieszczęsny okręt z głośnym trzaskiem rozpadł się na dwie części; jedna z nich wraz z trzema niezwykłymi pasażerami zniknęła pod powierzchnią wody; przednia zaś, na której znajdowało się kilkunastu marynarzy, utrzymywała się jeszcze jakiś czas nad wodą.
Okropny krzyk przerażenia wyrwał się z piersi nieszczęśliwych, i wtedy, wytężywszy resztę sił naszych, znaleźliśmy się na miejscu katastrofy. Umieściwszy na naszej łodzi załogę tonącego statku, zawracaliśmy już do brzegu, gdy wtem nowa, straszliwa fala zatopiła resztki „Belindy“, gasząc zarazem latarnię sygnałową.
Po kilku minutach szczęśliwie wylądowaliśmy.
Zebrani na brzegu mieszkańcy Brinksome życzliwie witali ocalonych marynarzy. Było ich trzynastu; nigdy nie widziałem ludzi równie zziębniętych i przygnębionych; jeden tylko kapitan zachował spokój i równowagę.
Kilku z pomiędzy załogi zabrali do siebie rybacy, większości wszakże ojciec mój udzielił gościnności w Brinksome.
Kapitan Midows, takie bowiem było jego nazwisko, przebrawszy się w moje ubranie, wyszedł do jadalni i przy szklance grogu jął nam szczegółowo opowiadać cały przebieg katastrofy.
— Gdyby nie pan i nie pańscy dzielni chłopcy — rzekł do mnie z uśmiechem, — znajdowalibyśmy się teraz na dnie morza. „Belinda“ już dawno ciekła. Był to stary okręt, ale doskonale zaasekurowany; jego strata nie wywoła więc żalu, ani właścicieli, ani też mojego.
— Obawiam się, — ze smutkiem zauważył mój ojciec, — że nigdy już nie zobaczymy pańskich trzech pasażerów. Na wszelki wypadek zostawiłem na brzegu kilku ludzi, którzy udzielą im pomocy, gdyby morze wyrzuciło ich na brzeg.
— Co to byli za jedni? — zapytałem. — Nigdybym nie uwierzył, aby człowiek mógł być tak spokojny wobec nieuniknionego i strasznego niebezpieczeństwa.
— Kto oni byli, — odparł kapitan, — trudno orzec. Ostatnim razem zatrzymywaliśmy się w porcie Kuraczi, na północy Indji i tam wsiedli na pokład „Belindy“, oznajmiając, że udają się do Glasgowu. Najmłodszy z nich nazywał się Rham Sing i z nim tylko rozmawiałem; wszyscy wyglądali na ludzi spokojnych i nieszkodliwych. Przypuszczam, że byli to kupcy, udający się do Europy za interesami. Nie rozumiem też, czemu bała się ich cała załoga, a nawet mój pomocnik.
— Bali się ich? — zapytałem zdziwiony.
— Tak, wszyscy uważali ich za niebezpiecznych towarzyszy podróży, i napewno obwiniają ich teraz o nieszczęście, jakie się nam przytrafiło.
W tej chwili wszedł do jadalni pomocnik kapitana; podziękowawszy nam za gościnność, zwrócił się do swego zwierzchnika:
— No, a co pan teraz powiesz, kapitanie? Czyż nie mówiłem panu, że stanie się nieszczęście, jeżeli przyjmiemy tych trzech czarnych na pokład naszego statku?
Kapitan roześmiał się na cały głos:
— Widzicie panowie? — zawołał, zwracając się ku nam.
— Wszystko to mogło się nie na śmiech dla nas skończyć, — porywczo odrzekł pomocnik. — O mało co nie zginęliśmy wszyscy.
— Chce pan powiedzieć, — zauważyłem, — że wszystkie nieszczęścia należy przypisywać tym biednym pasażerom?
— Dlaczego „biednym“, sir? — zapytał ze zdziwieniem.
— Ponieważ z pewnością utonęli, — odpowiedziałem.
Z niedowierzaniem wzruszył ramionami. Po chwili zaś dodał:
— Ludzie tego rodzaju nigdy nie toną. Opiekuje się nimi ojciec ich, djabeł. Nie widział pan chyba, jak wśród największego niebezpieczeństwa, z niewzruszonym spokojem kręcili sobie papierosy. To chyba zawiele. Nie dziwię się, że ludzie cywilni nie rozumieją, co to oznacza, ale kapitan, żeglujący po morzu od dzieciństwa, powinienby wiedzieć, że kot i duchowny — to najgorszy ładunek na świecie. No, a jeżeli chrześcijański duchowny jest niepożądanym pasażerem, to chyba duchowny pogański i bałwochwalca w dodatku jest pięćdziesiąt razy gorszy.
Zaśmieliśmy się głośno z wywodów pomocnika kapitana, ten jednak, niezrażony, myśl swoją rozwijał dalej.
— Jak tylko się zjawili, dwóch naszych marynarzy buddystów, których mieliśmy w naszej komendzie, upadło przed nimi na twarz, a gdy zapytałem ich potem, czemu to uczynili, odpowiedzieli, że nowi pasażerowie — to ludzie święci.
— I cóż z tego Hawkins? — zapytał kapitan Midows.
— A no, najświętszy z chrześcijan jest najbliższy Boga; ale zdaje mi się, że najświętszy z czarnych jest najbliższy djabła. Następnie, sam widziałem, kapitanie, że czytali jakieś książki, napisane na drzewie, nie zaś na papierze; po nocach zamykali się i długo o czemś rozmawiali. Po co wieźli ze sobą własną mapę morską i poco codziennie oznaczali na niej drogę, odbytą przez statek? Mieli przecież także własne instrumenta miernicze. A czy pan wie, jak nazywa się ta zatoka, w której okręt nasz uległ rozbiciu?
Kapitan nic nie odpowiedział.
— To zatoka Kirck-Maden, — zawołał Hawkins trjumfująco.
Midows był tem rzeczywiście zdumiony.
— Zadziwiające, — rzekł zwracając się do nas. — Pasażerowie ci od początku podróży dopytywali się wciąż, czy istnieje zatoka tej nazwy. Ja i mój pomocnik odpowiedzieliśmy, że nie znamy jej, na naszej bowiem mapie była ona włączona do głównej zatoki Mews. Rzeczywiście, zdumiewający zbieg okoliczności! Wiatr przyniósł i zniszczył nasz statek właśnie w tej zatoce.
— Jest to tak niezwykłe, że nie może być zbiegiem okoliczności, — mruknął Hawkins. — Widziałem ich wczoraj rano, gdy na morzu panowała cisza; stali na pokładzie i pokazywali sobie jakiś punkt na wodzie. Wiedzieli pewnie dobrze, że jest to właśnie port, do którego zdążają.
— Cóż więc wnioskujesz z tego, Hawkins? — zapytał kapitan, na którego twarzy znać było wzruszenie.
— Sądzę, że tym łotrom nie trudniej było wywołać burzę, aniżeli mnie wypić szklankę grogu. Chcieli koniecznie dostać się do tej nieznanej zatoki, skrócili więc sobie drogę, wywołując burzę.
Przyjęliśmy z powątpiewaniem ten szczególny pogląd Hawkinsa. Siedzieliśmy jakiś czas jeszcze w milczeniu, poczem ojciec mój wstał i dał hasło do rozejścia się na spoczynek.