<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś mojej matki
Podtytuł Opowieść
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

DYGRESJA.

Mama strasznie bała się burzy.
Pamiętam, kiedyś, gdy jeszcze Ojciec nasz był lekarzem w Rzeszowie — Lolek był wtedy maleńki — mieliśmy pokój stołowy z wielkiem oknem i balkonem, z którego było bardzo daleko widać tamtejszą falistą, pagórkowatą okolicę i przecinającą ją drogę. Tym gościńcem Ojciec często jeździł do okolicznych wiosek furą chłopską lub wózkiem żydowskim. Punktem obserwacyjnym Mamy był wówczas obszerny fotel, ustawiony za stołem tak, aby można było widzieć z niego okolicę i gościniec wieczorem. Mama zwykle czytała, robiąc machinalnie pończochę, a ja wierciłem się jej za plecami na fotelu. Tam, za plecami Mamy, pobierałem pierwsze lekcje francuskiego.
— La lampe — lampa! — mówiła Mama.
— La lampe — lampa! — powtarzałem.
— La table — stół!
— La table —
— Nie wierć mi się tak wciąż za plecami! Więc — la porte — drzwi.
— Laporte — drzwi. A czemuż na psa woła się aport!, jak ma przynieść kijek? Mamo, czemu?
— Nie nudź mnie. Powtórz jeszcze raz: La porte —
Aż tu naraz jak coś zielonego nie błyśnie w powietrzu — rzekłbyś, skrzydło zielonego ognia — a potem — grrrom!
— Jezus Marja! — krzyknęła Mama.
Czyśmy nie zauważyli, czy też burza tak zdradziecko się podkradła — dość, że wybuchła nagle z niesłychaną siłą.
— Boże! A on tam na wózku, tatuś, jedzie!
Nigdy nie zapomnę tego strasznego wieczora.
Mama podczas burzy dostawała zwykle okropnego bólu głowy — mam wrażenie, że przyczyną tego były bardzo bujne i długie włosy — a prócz tego nerwowo burzy się bała. Przy każdej nowej błyskawicy zasłaniała głowę ramionami. A tu w dodatku, prócz małego chłopca, w domu nikogo, mąż zaś w tym strasznym czasie w drodze, na gościńcu, na furze chłopskiej lub trzęsącym wózku żydowskim, zaprzężonym w nędzne chabety, które mogą się spłoszyć, wywrócić wózek... Bóg wie, co się może stać!
Klękaliśmy oboje z Mamą przed kanapą, nad którą wisiał święty obraz, i zaczynaliśmy się modlić za Tatusia. A za każdą nową błyskawicą, za każdym nowym piorunem Mama chowała głowę w kanapę i żegnała się.
Och, ile ja z Mamą przeżyłem sam na sam takich wieczorów, i ile lat to trwało, zanim wreszcie Lolek podrósł tak, że było nas troje.
I czy wszyscy ludzie rozumieją, ile się nieraz namęczą żony doktorów, niosących pomoc bliźniemu swemu!

Ale my jedziemy do Grobli!
Jedziemy przez puszczę Niepołomicką.
Mama, „arystokratycznie“ mrużąc swe krótkowidzące oczy, pełnem miłości spojrzeniem wita tylekroć już widziane lasy i z rozkoszą oddycha leśnem powietrzem, mnie jednak ta puszcza zupełnie nie pociągała i nie bawiła. I do dziś jestem zdania, że jako pejzaż las „kulturalny“ jest monotonny i nudny. Za wiele w nim drzew. Wogóle — równinnego lasu nie czuję.
Nagle:
— Janie! Niech Jan na chwilę stanie.
Jan posłusznie zatrzymuje konie.
— Iziu, dać ci nóżkę kurczęcia? — pyta Mama.
— Dać.
— To chodź tu.
— Niech mama da, ja zjem na koźle.
— Nie, my wszyscy jemy tu, masz jeść z nami.
— To ja wolę nie jeść.
— Ja ci się tu będę pytała, co ty wolisz!
— Nieraz się mama pyta. Jeszcze dziś rano w wagonie.
— Złazisz mi natychmiast z kozła?
— Oho!
Złażę, bo inaczej może być źle. Las mnie nudzi, jedyna przyjemność patrzeć na kiwanie głową biegnących koni, ich uszy, zady i ogony, a tu naraz i tego nie wolno.
— Masz kozioł! — mściwie mówi Lolek.
Nie odpowiadam. Jem kurczę, a potem z nudów zasypiam.
Budzę się.
Mama mnie trąca:
— Iziu, Grobla.
— Już?
W tej chwili odzyskuję przytomność i staję w powozie.
Już widać parkany dworskie, za niemi gąszcz drzew w ogrodzie, zabudowania gospodarcze, szeroko otwartą bramę, a przed nią po lewej stronie drogi nieco pochylony krzyż. Słońce zachodzi. Przebłyskuje przez las tak właśnie, jak Mickiewicz to w „Panu Tadeuszu“ opisuje. Cały dwór, drzewa w ogrodzie, białe ściany stajni i obory — wszystko jest różowe, ujęte w złotoczerwoną wstęgę parkanów.
Przed dworkiem czekają na nas najbliżsi i stara, stała służba, pamiętająca Mamę, gdy była jeszcze panienką. Na czele tej gromady stoi chuda Kostka, żona Cabaja, „nadworna“ praczka, poza tem protegowana zawsze pomocnica. Wszyscy witają Mamę bardzo serdecznie, wynoszą nas z powozu, znoszą rzeczy. Zmęczeni całodzienną podróżą, z nogami zmartwiałemi od tylugodzinnego siedzenia w powozie, stajemy wreszcie na ziemi czyli raczej na miłym, miękkim nadwiślańskim piaseczku. Zgiełk wzrasta, bo oto ze wszystkich stron zbiegły się psiska, wyżły, kłapouche legawce z zaślinionemi mordami, łaciata, kudłata Norma nowofundlandzka i inne jakieś radośnie szczekające potwory. Wszystkie rzucają się nam w objęcia i całują nas, to znaczy, opierają nam łapska na ramionach i liżą nas po twarzy. Zazdrosny o te fawory pies łańcuchowy szarpie się przed swą budą i, pobrzękując łańcuchem, ujada jak na parobków, wynoszących nocą owies do żyda, a przestraszony tą wrzawą niebywałą paw wzleciał na dach stodoły i wrzeszczy stamtąd przeraźliwie na alarm.
I otóż znowu jesteśmy w niskiej, niezbyt obszernej jadalni o dwóch oknach, przez które wpada czerwony odblask słońca. Każą nam coś jeść, pić, ale my na nic już nie mamy ochoty. Robi się nam ciemno przed oczami. Po chwili znowu otwieramy oczy, czując, że dzieje się z nami coś nadzwyczajnego. Nie, nic nadzwyczajnego. Mama nas rozbiera i kładzie spać. Mrużymy oczy przed rażącem światłem świecy, a po chwili — ciemności, coś jakgdyby kołysanie się w aksamitnem przestworzu i nicość.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.