<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś mojej matki
Podtytuł Opowieść
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

PORANEK.

Gdzie jestem?
W pierwszej chwili rozglądam się zdumiony. To przecie nie nasza „dzieciarnia“ w Krakowie!
Pokój dość duży, wąski, ale długi. Po jednej stronie okna, przez które widać zieleń drzew w ogrodzie. Przez te drzewa sączy się do mego pokoju światło słoneczne. W oknie brzęczą muchy, zwłaszcza głośno wygrywa coś na szybie jakaś wielka mucha, bębniąc czasem o szkło całem swojem ciałem... Naprzeciw tego okna leżę ja, na miękkiej, wygodnej otomanie, której sprężyny są tak już osłabione, że uginają się nawet pod mojem chudem, małem ciałkiem. Pod oknem stoi biurko, tanie i bez żadnych pretensyj do piękności. Niema też na niem ani śladu jakichkolwiek przyborów do pisania, natomiast dostrzegam mnóstwo gilz do naboi, maszynkę do robienia naboi, tak dobrze znane pudełeczka z pistonami, i domyślam się, że na biurku pełno jest rozsypanego prochu. W tej chwili przypomina mi się jego zapach, który strasznie lubię, ostry, upajający.
Teraz już wszystko wiem. Jestem w Grobli, w byłym pokoju nieboszczyka dziadzia. Wiem wszystko do tego stopnia, że mógłbym powiedzieć, co się znajduje w każdej szufladzie biurka. Tu blaszane puszki z prochem, tam torby śrutu kaczego, zajęczego, sarniego, dalej przybitki do naboi i różne inne takie bardzo zajmujące rzeczy, których mi nigdy nie wolno było ruszać, ale które naturalnie zawsze ruszałem. Wiem, że nad moją głową powinien na ścianie wisieć stary zniszczony dywan, zawieszony myśliwską bronią. W tym zbiorze znajdowały się dwie rzeczy bardzo mi drogie: kordelas i róg myśliwski z mosiężnym munsztukiem. Czy też wiszą jeszcze wciąż na swojem miejscu? Czy może zniknęły przez ten czas, gdy nas nie było?
Z niepokojem zerkam ku ścianie. Broń wisi na swojem miejscu. Widzę też koniuszki sarnich rogów. No, więc chyba...
Zrywam się i staję na kanapie. Jest i kordelas i róg. Z radości podskakuję na kanapie, aż sprężyny jęczą. Czem prędzej zdejmuję róg ze ściany i, przyłożywszy go do ust, dmę weń z całej siły. O, niema obawy, abym kogo zbudził — ten róg oddawna już nie gra. Ale ja i tak dmucham weń, aż mi w uszach szumi, szczęśliwy, że znowu mam na wargach jego dziwny posmak czy zapach — metalu połączonego z wonią prochu.
Wieszam róg i ostrożnie zdejmuję kordelas. Powoli wyjmuję jasną, szeroką, ostrą klingę. Błysnęła cudnie w słońcu i światłości dnia. Oczu od niej oderwać nie mogę, palcem delikatnie wodzę po ostrzu, to znów chucham na klingę i ścieram z niej lekką mgiełkę rękawem długiej na wyrost nocnej koszuli. Wywijam kordelasem wojowniczo nad głową. Dla mnie to nie kordelas, lecz poprostu miecz. Tak, jak stoję na tej starej kanapie, w biednym pokoju przesyconym zapachem prochu, w tej swej nocnej koszuli, jestem niezwyciężonym rycerzem i całemu światu wygrażam swym błyszczącym mieczem.
W ciszy słychać jakieś głosy, stuk, skrzypienie drzwi. Spłoszony, drżącemi rękami wkładam kordelas do pochwy. W połowie zaciął mi się. Mocuję się z nim — i teraz ani naprzód, ani wtył. Stoję na tej swej otomanie, rycerz bez zmazy i trwogi, oniemiały z przerażenia. Co teraz będzie? Kordelas tak łatwo zawsze wychodził i wchodził do pochwy, a dziś, jak na złość, zaciął mi się. Takie to moje szczęście. Pierwszy dzień pobytu w Grobli, a już musiałem coś zmalować.
Powiesiłem kordelas tak, jak był, postanowiwszy sobie, w razie gdyby kto dziwną jego pozycję zauważył, poddać myśl, iż prawdopodobnie sam się z pochwy wysunął. Ktoś mi przecie opowiadał o mieczach, które same z pochew wyskakiwały.
Pomysł, mojem zdaniem, był dobry, mimo to jednak bardzo mi było nieprzyjemnie, że swój pobyt na wsi zacząłem niezbyt szczęśliwie i w dodatku będę musiał ratować się wykrętami i kłamstwami. Przez kilka dni drżałem ze strachu, gdy ktoś do tego pokoju wchodził. Byłem pewny, że natychmiast podniesie wielki gwałt z powodu kordelasa. Na szczęście jednak o tej nikomu już niepotrzebnej broni myśliwskiej nie myślano. Nikt mojej zbrodni nie zauważył.
Zsunąwszy się z otomany, jak byłem, w nocnej koszuli i boso, wybrałem się na poszukiwanie Mamy.
Dawna kancelarja dziadzia — ot, sobie pokój z biurkiem, jakimś tam fotelem, paru stołkami, kanapą i łóżkiem. Tu za rządów dziadzia i Prababci pocił się krwawo przy zdawaniu rachunków nasz ekonom, pan Drożdż. Teraz już się nie poci. Nie patrzy mu się już na palce, bo majątek wkrótce ma być sprzedany. W kancelarji jeden gość śpi w łóżku, drugi na kanapie.
Salon zwierciadlany, zwany tak przez nas dlatego, że znajdowało się w nim kilka filarków wykładanych zwierciadłami. Znowu ktoś śpi na kanapie, ktoś drugi na sienniku na podłodze. Jak zwykle w lecie, dwór pełen gości. Przez wielkie oszklone drzwi i okna widać terasę, a przed nią nasze stare czarne modrzewie, ogród, mokry jeszcze od rosy porannej, kwiaty przed domem, w górze niebo. W kącie jednego okna brylantowo połyskuje w słońcu misternie wyhaftowana sieć pajęcza.
Mimowoli podchodzę ku oszklonym drzwiom i patrzę przez nie w ogród. Tyle kwiatów, tyle zieleni, taka piękna murawa! A oto rozwieszony między drzewami hamak, przez zapomnienie pozostawiony po grozie. Lśni w słońcu srebrzyście, podobny do wielkiej sieci pajęczej. W mgnieniu oka przypomniał mi się dawno widziany obraz: Ciocia Mania, ładna, różowa panienka, podobna trochę do Mamy, leży w hamaku. W ręce trzyma książkę w żółtej okładce. Obok niej stoi wuj Henryk, drobny, smukły blondyn z kręconemi włosami, jak zawsze bardzo elegancki, i coś jej opowiada. Ciocia uśmiecha się, a jej wielkie ciemnoniebieskie oczy świecą.
Bardzo miły jest ten nasz zwierciadlany salon — w dzień, ale w nocy niezawsze. Pewnego razu znalazłem się w nim w noc księżycową i wówczas zbladłem na duchu. Samo światło księżycowe działało na mnie w owym czasie nieprzyjemnie. Bałem się go. Coś mi się wtenczas majaczyło, mówiąc krótko, światło to było dla mnie nienaturalne i niemiłe, budziło we mnie lęk, jakieś obawy, niepokój. Kiedy znalazłem się w tym blado-księżycowym salonie w śród zwierciadeł, blaskiem miesięcznym gorejących, miałem wrażenie, iż stoję wśród zielono świecących duchów-płomieni, które lada chwila ruszą ku mnie, otoczą mnie zwartym kręgiem i już nie wypuszczą. Zląkłem się — czarne zaś modrzewie, widne przez drzwi i okna, wyglądały wprost upiornie. Przerażony uciekłem z salonu.
Znowu pokój — niegdyś Prababci. Pamiętam go bardzo dobrze, sypiałem w nim przecie jeszcze, kiedy miałem cztery lata. Urządzony jest tak samo jak dawniej, staranniej i wygodniej niż inne pokoje. Widać odrazu, że tu najwięcej przebywano. Kilka wygodnych foteli, wielki fotel Prababci, tak głęboki, że Mama kiedyś w nim sypiała jak w łóżku, duże, solidne biurko, szeroka kanapa, na podłodze i na ścianach dywany — zaciszny, miły gabinet i sypialnia. Sypiałem tu na kanapie, zanim jednak położyłem się spać, musiałem zawsze zdjąć Prababci trzewiki i pończochy, a potem pocałować ją w nóżkę. Obrzędu tego dokonywałem z uroczystą powagą dziecinnego pietyzmu. Teraz w łóżku Prababci śpi Mama. Widzę na białej poduszce rozsypaną gęstwę jej długich, bujnych, ciemnokasztanowatych włosów. Mama śpi. Pewnie bardzo zmęczona. Nie można jej budzić. Na kanapie śpi Lolek z szeroko otwartemi ustami. Usta otwarte miewał zwykle i na jawie, tak że Mama, chcąc go tego oduczyć, nieraz niespodzianie w tykała mu do ust palec. Tanczuś śpi u Mamy w nogach.
I jeszcze jeden pokój o dwóch łóżkach z wielkiemi, czarnemi dębowemi szafami W kątach. Szafy wyglądają jak olbrzymie trumny, ale są wielce ładowne.
Wreszcie — jadalnia. I tu jest kanapa, na której widocznie ktoś spał, ale już wstał i wyszedł, pozostawiając po sobie tylko rozrzuconą pościel. Ktoś też jadł już śniadanie, bo na nakrytym stole widać niedopitą szklankę kawy, maselniczkę wielką jak kuferek, czarną drewnianą cukiernicę, szklaną łapkę na muchy i okruszyny, nad któremi muchy brzęczą. W pokoju trochę duszno, ponieważ ze względu na bliskość stajen i wielość much okna rzadko się otwiera, zwłaszcza w upał.
Po salonie jest to mój najmilszy pokój. Nie dlatego, że tu się je, o, wcale nie! Ale przedewszystkiem jest tu w ścianie jakaś przedziwna szafka, otwierająca się i zamykająca w niewiadomy mi sposób od wewnątrz, a służąca do przechowywania różnych cenniejszych artykułów żywności, jak miód, konfitury, pierniczki, ciasteczka domowego wyrobu i inne rzeczy. Ale to detal. W samym rogu stoi kanapa obita zielonem suknem, przed nią stolik, a za nią waza z Mackartowskim bukietem i przecudnym pękiem pawich piór. Bardzo mi się te pióra podobały, ale to jeszcze nic. Bo oto niedaleko stała oszklona szafa — tak zwana wówczas serwantka — z mnóstwem nieopisanych skarbów. Było w niej pięknie rznięte, kryształowe szkło, różne kubeczki, kubki, kwiatuszki i rośliny, na żółto zakonserwowane w któremś z zagranicznych źródeł kąpielowych, garnuszki marjenbadzkie czy karlsbadzkie, ślicznie malowane, ze złoconemi brzegami — do Karlsbadu jeździła na wody Prababcia jakieś figurynki i wiele innych rzeczy, którym godzinami mogłem się przyglądać, zwłaszcza w czas słoty.
Ale największym cudem był zegar z srebrnym cyferblatem na alabastrowych kolumienkach. Między kolumienkami pod cyferblatem wymalowana była wśród krzaków ogromnych róż fontanna, tryskająca niesłychanie bogatym strumieniem prawdopodobnie gejzer karlsbadzki dokoła której przechadzały się pięknie ubrane damy w fałdzistych sukniach z turnjurami oraz nadzwyczaj eleganccy panowie w kolorowych frakach, jasnych, prawie obcisłych ineksprymablach, w cylindrach i z gałkami lasek przy ustach, jakby je chcieli ssać.
To wszystko jeszcze nic. Najważniejsza rzecz, to że ten zegar ślicznie grał austrjacki „Hymn ludów“ Haydna. Słodka, dźwięczna, dzwonkowata muzyczka, cicha, równa, jak życie mieszkańców dworku, nikomu niedokuczliwa, każdemu miła, a poprzedzana zawsze przez basowe, lecz łagodnie melodyjne bicie zegara. Amator kuranta mógł zbudzić w zegarze muzykę przez pociągnięcie srebrnego sznureczka. Kurant odzywał się natychmiast, aby zaś miał lepszy rezonans, stał stale na starej komodzie z jakiegoś ciemnego drzewa w nieregularne, czarne pręgi. Tu, przy tym zegarze był mój kąt ulubiony. Stałem oparty o komodę, ciągnąłem raz po raz za sznurek i słuchałem do zapamiętania.
W jadalni stały też wielkie czarne szafy. Dziwna rzecz! Mimo swego surowego kształtu i żałobnego koloru, nie wyglądały bynajmniej ponuro ani po karawaniarsku, przeciwnie, połysk ich czarnej politury miał w sobie coś z dobrodusznego uśmiechu, a lekko wydęte drzwi przypominały brzuszki zadowolonych tłuściochów.
Znalazłszy się w jadalni, natychmiast stanąłem w swoim kąciku przy komodzie i „zagrałem“ na zegarze. Grał — tak samo pięknie, jak zawsze. I nigdy grać nie przestał, nawet wówczas, gdy ze starości zapomniał już chodzić i wydzwaniać godziny, a z dawnej Grobli ślad żaden nie pozostał. Grał potem w wielkim, pięknie urządzonym, bogatym dworze wuja Kaźmierza i grał tylko w tedy, gdy go ktoś z nas za język, t. j. za srebrny sznureczek pociągnął. Młodsi nie doceniali i nie rozumieli tej muzyki, ale my starsi, gdy tylko Haydnowski hymn zadzwonił, nie potrzebowaliśmy nawet oczu zamykać, aby zapomnieć o tem, co nas otaczało, a wskrzesić to, co było. Przed oczami naszemi roztwierały się ściany dworu-pałacu, rozstępowały się barczyste, lesiste góry, schodziły z drogi wielkie miasta, aż znowu wbiegaliśmy na ów gościniec, wiodący przez puszczę Niepołomicką do niewidzialnego już, białego, cichego dworku nad Wisłą, gdzie właśnie na tę chwilę czekając, zgromadziły się świetlane duchy jego dawnych mieszkańców. I znowu czarne szafy stały na swojem miejscu, żarzyły się w oszklonej serwantce kryształowe kielichy, malowane karlsbadzkie kubki z wyzłacanemi brzegami i uszkami, wszystkiemi barwami grał pęk pawich piór w wazie za zieloną kanapą, muchy znów brzęczały nad okruszynami i kawałkiem cukru zapomnianym na stole, zegar ze srebrnym cyferblatem na alabastrowych kolumienkach po staremu stał na komodzie i grał, piękne damy zaś w fałdzistych sukniach z turnjurami i eleganccy panowie z gałkami lasek u ust przechadzali się dokoła gejzeru, z wdziękiem się sobie kłaniając.
Trwało to chwilę, póki wreszcie zegar nie przestał grać, a my nie spojrzeliśmy sobie w oczy — bez słowa.
Delikatna muzyczka Haydnowska odniosła tego poranku niespodziewany skutek. Naprzód z sąsiedniego pokoju wypadł wuj Henryk z zaspaną miną i zbeształ mnie za to, że o północy budzę ludzi. Ładna północ! Potem przyszła nasza służąca, która późnym wieczorem furą do Grobli przyjechała, umyła mnie, ubrała i dała mi na śniadanie szklankę mleka i kromkę czarnego chleba z masłem. Teraz byłem wolny i mogłem już robić, jak mi się zdawało, co chcę, gdy naraz do pokoju weszła Mama w szlafroku, z którego rękawów wyzierały kolorowe mankiety nocnej koszuli.
— Żebyś mi tylko, smarkaczu, sam nad Wisłę nie chodził! — zabroniła mi surowo.
To właśnie. W tem była cała Mama w stosunku do dzieci. Zawsze wiedziała, czego zabronić, jakby wlot zamiary nasze odgadując — bo oczywiście przedewszystkiem chciałem pobiec nad Wisłę. Powtóre, jak to już może czytelnik zauważył, stale powtarza się słowo „mi“. „Złaź mi z kozła!“, „Złaź mi z okna!“ „Nie wierć mi się wciąż za plecami!“, „Żebyś mi tam nie chodził!“. Wyglądało to tak, jakgdyby chciała powiedzieć: — Sobie, błaźmie jeden, mógłbyś robić co chcesz, ale mnie, matce, nie śmiesz! — I w tem była jej cała macierzyńska powaga i siła — bo któżby z nas śmiał!
Wyszedłem przed dwór. Między oknami jadalni, po lewej stronie od wejścia, wmurowana w ścianę ława, szczegół niby drobny, lecz rzeczywiście bardzo ważny i do którego wrócimy. Dalej prowadząca do ogrodu boczna furtka, skrzypiąca i z klamką przy otwieraniu dźwięcznie szczękającą. Teraz — chłód ogrodu. Gęste szpalery drzew wzdłuż parkanów. W jednem miejscu między dworem a bramą lipa, na której kiedyś, za czasów Prababci, wisiał dzwonek. Dzwonkiem tym wzywano służbę dworską na obiad i na kolację. Niedaleko gazon, pośrodku którego rośnie drzewo, zwane przez nas „fajką“ od owoców nasiennych fajkowatego kształtu. Jak się właściwie to drzewo nazywało, nie wiem do dziś, wiem tylko, że był to tryskający z ziemi potężny słup gęstej, wonnej zieloności o liściach wielkich i miękkich, jak uszy wyżłów. O klombach kwiatowych, trawnikach, piwonjach i różach przed terasą mówić nie będę, bo mnie kwiaty wówczas niewiele zajmowały, woleliśmy agrest, porzeczki czerwone i różowe, maliny rubinowe i białe, a tego wszystkiego w ogrodzie było mnóstwo. Podobał mi się też nadzwyczajnie wielki ogród warzywny, pełen najrozmaitszych bardzo pięknych jarzyn i najdłużej zachowujący na swych soczyście zielonych liściach brylantowe lub srebrne migotanie rosy.
Gęsta, wysoka ściana zieleni, rozpiętej na jakichś drewnianych kratkach, do których poszczególne gałązki były przywiązane, odgradzała ogród warzywny od sadu. Była to zabawka oraz duma Prababci — mała winnica. Rodzić rodziła, i owszem, ale cóż to były za straszne kwaśnoty — wszelkie ludzkie wyobrażenie przechodzi! Grobelskie winogrona wykrzywiały nietylko twarz, głowę, ale ręce i nogi. To też, choć innych owoców jeść nam wbród nie pozwalano, winogron wolno nam było jeść, ile tylko dusza zapragnęła — dlatego że do jedzenia były wogóle niemożliwe.
Obszerny sad, pnie pomalowane na biało, wysoka trawa, na niej cienie drzew, a między drzewami smugi słońca, szerokie, długie i ostre, jak złote miecze. Jeszcze dalej ule. Bardzo dużo. Zapach miodu, brzęk pszczół, w łydkach lekkie drżenie — pamiętam dobrze, jak raz chodziłem z twarzą całą zalepioną mokrą gliną daleko wśród ulów wielki słomiany kapelusz bohaterskiego ogrodnika, który pszczół się wcale nie bał.
A kręgielnia na końcu ogrodu jest jeszcze?
Jest. Bogu dzięki, w słotny czas nie będziemy się nudzili, o ile wujowie nie zaczną grać w karty. Nie znaczy to, aby chcieli w raz z nami grać w kręgle, o tem mowy nawet nigdy nie było, ale zato my ustawialiśmy im kręgle i odrzucali kule, uradowani hukiem, jaki sprawiały, tocząc się pochyłą drewniana rynną.
A otóż moje drzewo „Wiadomości Złego i Dobrego“. Na pierwszy rzut oka niby nic, zwykłe sobie drzewo, nie wiem nawet jakie. Pamiętam tylko, że jak dla mnie, było bardzo wysokie. Nie potrzebuję dodawać, że wiele sił i wyrobienia fizycznego zawdzięczaliśmy tej świetnej i niezrównanej gimnastyce, jaką jest tak zwane łażenie po drzewach. Najmłodszy mój brat posiadał tę sztukę w stopniu niemal akrobatycznym nawet wówczas, kiedy już był kapitanem i komendantem bataljonu. My wszyscy uprawialiśmy ją namiętnie. Otóż pewnego razu, kiedy tak wciąż słyszało się i powtarzało „wejść na szczyt drzewa“, postanowiłem sztuki tej dokonać po swojemu, to jest w całem znaczeniu słowa. „Wlazłem“ bez trudu na owo drzewo i zacząłem się po niem piąć coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie znalazłem się wśród gałęzi tak cienkich, że już się nawet pode mną uginały. Nade mną był teraz sam „szczyt drzewa“, to znaczy pęd, grubości laski. Na ten pęd trzeba się było wdrapać, aby wreszcie naprawdę znaleźć się na „szczycie“.
Dłuższą chwilę odpoczywałem na giętkich gałęziach, aby nabrać sił i odwagi do tego ostatniego wysiłku.
Pierwszy raz w życiu byłem w Grobli tak wysoko, i pierwszy raz w życiu widziałem naszą Groblę, iż tak rzekę, z lotu ptaka. Przede mną ciągnął się biały gościniec. Daleko błyszczały w słońcu okna żydowskiej karczmy. Jeszcze dalej widać było ciemną smugę lasu, w którym gościniec ginął, jakby w nim tonął. Po lewej stronie równia złota i srebrna od zbóż. Opodal Strzyżówka, mały, biały folwarczek, ongiś państwa Ździarskich, dziś nasz. Tu i tam wierzby, lub grusze na miedzach. Pode mną nasz piękny zielony ogród, pełen kwiatów, warzyw, jagód, drzew owocowych i pni pszczelnych. Przebłyskujące przez ciemną straż modrzewiową białe ściany dworku. Wszystko ciche, pogodnie uśmiechnięte, rozpromienione od słońca, całem sercem ukochane.
Było to poznanie Dobrego.
Nade mną ów „szczyt“. Cienki pęd, nad nim sława, promieniste niebo, zda się, jakąś niepojętą nagrodą kuszące śmiałego zdobywcę.
Na szczyt! Na szczyt!
Westchnąłem i zacząłem „włazić“ na ten „szczyt“.
Miałem zamiar niezłomny usiąść na najwyżej rosnących listeczkach „szczytu“. Byłem głupi, jak dziecko i setki bardzo mądrych i zdolnych ambitnych ludzi, nie rozumiejących, że szczyt jest zwykle bardzo słaby, a usiąść na nim wogóle nie można.
Wkrótce też włosy dębem mi ze strachu na głowie stanęły, i prawdopodobnie zbladłem. Nie dlatego, aby mi się w głowie zakręciło, wcale nie, ale ponieważ szczyt zaczął się pode mną giąć.
Chwila namysłu. Nastąpiło poznanie Złego: pycha, duma, głupia ambicja, nierozum, pokusy szatańskie.
Skoczyłem wdół jak małpa i tak skakałem z gałęzi na gałąź, póki wreszcie pień nie stał się dość gruby, abym się doń mógł przytulić. Gdy na swej twarzy uczułem dotknięcie jego szorstkiej, lecz ciepłej od słońca kory, omal go z radości nie ucałowałem. Wiedziałem, że jestem już bezpieczny.
Wypocząwszy, „zlazłem“ na ziemię i powoli poszedłem ku domowi. Nie przechwalałem się swym „czynem“ nikomu — ładnaby to była historja! Przerażona mimo mego ocalenia Mama sprawiłaby mi porządnie „lanie“, a wszyscy wujowie jednogłośnie okrzyknęliby mnie „durniem i skończonym błaznem“.
Rozumie się, że wówczas z całej tej wyprawy „na szczyt“ nie zdawałem sobie tak dobrze sprawy, jak później, jednakże zawartą w niej nauczkę podświadomie wyczułem.
Gdym się tedy przyglądał owemu tak pamiętnemu mi „Drzewu Wiadomości Złego i Dobrego“, ze zgrozą wspominając swe zarozumiałe zuchwalstwo, od strony dworu rozległ się głos Mamy, jak mi się zdawało, trochę niespokojny:
— Iiii—ziu! I—ziuuu!
Rozpoczął się zwykły groblowy dialog ogrodowy między Mamą a dziećmi.
— Co? — wrzeszczę swym cienkim głosikiem.
— Gdzie ty jesteś? — woła Mama.
— Tu! — krzyczę.
— Ale gdzie?
— Tu, Mamo!
— Chodź mi natychmiast do domu!
Naturalnie „mi“, inaczej nie może być.
— Już lecę!
W te pędy „poleciałem“ do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.