Wieś mojej matki/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś mojej matki
Podtytuł Opowieść
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JERZY BANDROWSKI
WIEŚ MOJEJ MATKI
OPOWIEŚĆ
NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA
POZNAŃ — WARSZAWA — WILNO — LUBLIN


TŁOCZONO W DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA W POZNANIU.






ZŁOTEJ MUSZCE



Utwór niniejszy nie jest kompozycją literacką, naginającą rzeczywistość i życie do celów literacko — artystycznych, a traktującą ludzi żywych jak motywy mniej lub więcej artystyczne. Jest tylko wiązanką wspomnień najwdzięczniejszych, najszczerszych i najżywszych, bo z czasów dzieciństwa.
Nie jest też bynajmniej jego zadaniem krytyka lub analiza tych czasów a zwłaszcza ludzi, jakich dziś już prawdopodobnie niema, lecz ich odtworzenie, odtworzenie pełne miłości, a równocześnie możliwie jak najwierniejsze, aby uchwycić choćby odblask życia, na zawsze przemijającego.
Lecz czy warto dziś sięgać myślą w czasy, kiedy podróż z Krakowa do Lwowa (koleją!) była uważana za ogromne przedsięwzięcie, kiedy na ludzi, przyjeżdżających z za kordonu rosyjskiego, patrzono przeważnie jak na męczenników, smaganych bezustannie knutem i spędzających większą część roku w Cytadeli, a najbardziej dziś rozpowszechnione wynalazki nowoczesnej techniki określano z pobłażliwym uśmiechem jako fantastyczne pomysły lubującego się w absurdach powieściopisarza? Ówczesne życie było tak mało skomplikowane, dokonywało się i upływało tak gładko, zdala od trudnych i zawikłanych zagadnień pierwszej ćwierci XX wieku, jesteśmy tak zupełnie różni od ludzi ówczesnych, że może być — porównanie nie da żadnych pozytywnych wyników, a wobec tego — czyż warto tracić czas? Tak mało go mamy!
A jednak sądzę, że warto. Bo choć czasy owe nie znały dzisiejszych nowoczesnych wynalazków, bez których się zresztą znakomicie obywały, a o zdobyczach wiedzy nowoczesnej nie śniły nawet, posiadały coś, o co dziś niełatwo, mianowicie: prostotę zacnych serc, cichych, dobrych i pełnych pokory chrześcijańskiej, jasne spojrzenie oczu, żadnym wyrzutem sumienia niezmąconych, harmonję wewnętrzną, a dzięki temu też i jasny pogląd na świat i życie. Ludzie ówcześni nie znali niepokoju duchowego, nie mieli nigdy żadnych wątpliwości, ponieważ znali przedewszystkiem swój obowiązek wobec Boga i ludzi. W duszach ich było panowanie miłości i spokoju.
To też, gdy czasy owe wspominam, zdaje mi się, jakgdyby w tedy znacznie słoneczniej i pogodniej było na świecie niż dziś, a co się tyczy gwiazd i mlecznej drogi, wiem z całą pewnością, że gwiazd było więcej niż dziś, a mleczna droga gorzała o wiele świetniej. I burze nie są już tak gromkie i straszne, jak były, błyskawice nie świecą tak upiornie-zielono, grzmoty nie przewalają się już po sklepieniu niebieskiem z tak piekielnym hukiem, tęcze nie są tak liczne i tak wspaniałe.
Niewątpliwie — wiele jest rzeczy nowych, ale czy lepszych? Człowiek ma teraz o wiele więcej w rażeń bardzo różnorodnych — ale czy przez to stał się szczęśliwszym i lepszym?
Co się tyczy szczęścia — nie wiem jeszcze dobrze. Kto wie — może ono nie jest obowiązkiem człowieka?
Ale gdy wniknę w nędzę moralną naszych tak pysznych i pełnych dumy czasów, gdy przypomnę sobie, ile w tych właśnie czasach napatrzyłem się nikczemności ludzkiej, ile widziałem męki, wszelkiego cierpienia i okrucieństwa, powiem stanowczo, że człowiek dzisiejszy lepszym nie jest.
I dlatego, sądzę, warto sięgnąć myślą wstecz do owych czasów, a zwłaszcza do ludzi, których już niema, aby przypomnieć sobie, czemu oni zawdzięczali czystość swego sumienia i spokój oraz ciszę swych serc.


WYJEŻDŻAMY!

W domu rwetes nie do opisania.
Która to mogła być godzina! Nie pamiętam. Prawdopodobnie bardzo wczesna. Ale mnie się zdaje, że dzień trwa już długo, taka praca, taki ruch w domu. Gotowi do drogi, w szerokoskrzydłych słomianych kapeluszach z gumkami, po pośpiesznie i nieporządnie zjedzonem śniadaniu wałęsamy się bezczynnie i bez żadnego celu po pokojach, w których panuje nieporządek, jaki pani domu, wybierając się na dłuższy pobyt gdzie indziej, zwykle pozostawia po sobie, chcąc właśnie wszystko doprowadzić przed swym odjazdem do zupełnego porządku. Chaos nieopisany. Na kanapach piętrzą się stosy firanek, a odarte z nich okna patrzą, jak szeroko otwarte ze zdziwienia oczy, nad któremi, podobne do gniewnie ściągniętych brwi, czarnemi linjami znaczą się karnisze. Zwinięte w długie wały dywany straciły swe żywe ubarwienie i leżą na podłodze ołowiano-szare, obojętne, senne albo raczej obumarłe. Na stołach słoiki z konfiturami i kompotami, owinięte w słomę, prozaicznie wystawiające głowy w podwójnych zawojach z pęcherza i nieprzemakającego papieru. W ostatniej chwili Mama pochowa je w piecach, gdzie im będzie sucho i przewiewnie.
Zdenerwowana służba kręci się po domu. Mama, w kapeluszu na bakier, z głęboką, srogą zmarszczką pionową między brwiami, gorączkowo wydaje ostatnie polecenia i rozkazy. Mało jej tego. Jak zawsze energiczna i pełna życia, pragnąca w każdej pracy wziąć żywy udział, odpycha kogoś ze służby, szamocącego się, jej zdaniem, nieudolnie z olbrzymim tobołem, i sama zabiera się z zaciętym uporem do pakowania. Widzę jej różowe ręce, pełne i mocne, oczywiście nagie do przedłokcia, bo rękawy w zapale pracy w mgnieniu oka zakasała, widzę malutkie, mocne piąstki znam dobrze ich siłę! — szarpiące i ściągające grube sznury, słyszę słowa: — Niedołęgi niemrawe, łapy marchwiane! — i natychmiast robota idzie prędzej. — Mama jest dzielna kobieta, nie żaden mazgaj!
Ręce Mamy!
Cała dusza Mamy jest w jej rękach. Są bardzo ładne. Dłonie małe, palce może trochę krótkie, ale kształtne, cienko zakończone, rasowe, z różowemi, drobnemi poduszeczkami. Piąstki małe, lecz muskularne, jak zwykle u osób, dużo, pilnie i uczciwie grających na fortepianie, drobne przeguby cienkie ale mocne, przedramię pełne, białe. Charakterystyczną cechą tych rąk jest ich żywość i bezustanna ruchliwość, ich, powiedziałbym, wiara w swe siły nieprzemożone, niewyczerpane, ich stanowcza chwytność i szybka orientacja. Ruszają się żywo, chwytają szybko i mocno, ciągną stanowczo, trzymają z uporem i zawzięcie, a równocześnie nie brak im miękkości i subtelności, potrzebnej do „petit touche“ przy graniu nokturnów Szopenowskich, „Kołysanki“, sonat Scarlattiego lub warjacyj Haendla.
Taka jest Mama.
Pełen podziwu dla wiecznie zwycięskiej energji Mamy, stanąłem nad upartym, niezgrabnym tobołem, podziwiając, jak mimo wszystko zwolna kurczy się i maleje, gdy wtem — jeden — drugi szturchaniec, że aż podskoczyłem, i rozkazujący głos Mamy:
— Wynoś mi się stąd, smarkaczu jeden! Czego mi się szwendasz pod nogami! nie widzisz, że zawadzasz?
„Wynoszę się“ trochę obrażony i pocierając ramię. Mamy ręce nie są „marchwiane“, co to, to nie.
Ojciec chodzi po domu czemś bardzo zajęty. Podśpiewuje sobie zcicha, co mnie trochę dziwi, bo wiem, że rozgardjaszu nie lubi, a dziś w domu piekło co się zowie. Mimo to Ojciec ma minę zadowoloną i pogodną. Możnaby myśleć, że się cieszy. Niebardzo, ale trochę. Cóż dziwnego, że rad jest, iż Mama i my pojedziemy na świeże powietrze! Kręci się teraz po pokojach — przeważnie tam, gdzie właściwie niema nic do roboty, coś niby ustawia czy przestawia, „pomaga“, a gdy tylko usłyszy zniecierpliwiony lub trochę podniesiony głos Mamy, wychodzi do niej i uspokaja ją:
— Moja droga! Pocóż się zaraz tak irytować! Czyż to warto!
Ojciec był w Ameryce, widział dużo Anglików i wie, co to „angielska flegma“. Dlatego, o ile sam się nie zirytuje (co mu się zresztą zdarza bardzo często), na irytację drugich patrzy z politowaniem. Dziś, mimo nieporządku i powszechnej bieganiny, zachowuje bez trudu spokój i zimną krew, wiedząc dobrze, że wkrótce to wszystko się skończy, i w domu zapanuje zupełny spokój. Jeśli Mama czego zapomni — a to jest pewne! — to oczywiście napisze, a wówczas Ojciec każe służącemu to „coś“ znaleźć, zapakować i zanieść na pocztę. Wszystko to jest proste. Więc o cóż Ojciec miałby się denerwować? Czasami tylko, przechodząc przez pokój, w którym Mama kończy pakowanie, szepce łagodnie, ale wnikliwie:
— No, prędzej, prędzej, żebyście się nie spóźnili na pociąg.
Gniewny błysk wielkich szafirowych oczu i tak już zdenerwowanej Mamy. Koniuszek jej nosa czerwienieje. Ale niema teraz czasu na żadne rozmowy, Ojciec zaś przesunął się tylko przez pokój i zniknął.
Podchodzę do okna przekonać się, czy wszystko na Rynku znajduje się w należytym porządku. Rozumie się, że tak. Jedzie tramwaj konny, natłoczony szwargoczącymi Żydami w czarnych chałatach, woźnica gwiżdże przeraźliwie na opieszałych przechodniów, leniwie schodzących mu z drogi, znudzona, wychudła na metafizycznym magistrackim obroku szkapa tramwajowa sennym truchcikiem biegnie środkiem szyn. Obok konie dorożkarskie gryzą siano, opędzając się od much rytmicznem wymachiwaniem ogonami, gdy panowie ich, rozsiadłszy się wygodnie w dorożkach, grają w karty lub suną kupą do pobliskiego Feintucha (— I gips w tym handlu! — triumfalnie obwieszcza napis na ścianie tego spożywczo-korzennego sklepu) na „goździkówkę“, do której im subjekt na zakąskę sypnie na mokrą ladę garstkę migdałów. Niedaleko Sukiennic przekupki sprzedają kwiaty, gołębie latają i lśnią jak srebrne w błękicie niebios, żołnierz przed odwachem chodzi na warcie i tak będzie chodził przez cały czas naszej nieobecności — tak, wszystko w zupełnym porządku, możemy jechać.
Nikt nie zwraca na mnie uwagi, więc, rozumie się, wychylam się z okna, jak tylko mogę. To bardzo przyjemnie i nic nie grozi, oczywiście, o ile się nie spadnie. Widzę na dole przed bramą wielki wóz, zaprzężony w parę rosłych, mocnych koni. Wozem tym pojadą do Grobli nasze ciężkie kufry, toboły, pakunki, a z niemi służąca, która ma na nie uważać. Część pakunków jest już na wozie, teraz wyłania się właśnie furman z tym wielkim tobołem, nad którym Mama tak się mordowała. Podsunąwszy się prawem ramieniem pod półkoszyk, ciężkim ruchem zwalił tobół na wóz. Ach, jak chętnie pojechałbym z nim! Tyle razy prosiłem, tyle razy mi obiecywano, że na przyszły rok pojadę, a ten „przyszły rok“ jakoś nigdy nie przychodzi!
— Irzek! Złaź mi natychmiast z okna! Nie wychylaj się tak! Złazisz?!
Mama! Ma krótki wzrok, a zawsze wszystko widzi!
„Złażąc“ z okna, zdołałem jeszcze dojrzeć naszego służącego, kierującego się ku fiakrom.
Teraz już jedziemy na pewno.
I teraz Mama zaczyna się niecierpliwić. Patrzy na swój zegarek, na zegar ścienny, nakręcany regularnie przez Ojca, na zegar ratuszowy. Jest czerwona, zdenerwowana.
— Nie spóźnimy się?
Skądże ja mogę wiedzieć?
Ojciec czeka na dworcu z biletami i z tragarzem, pakuje nas do przedziału drugiej klasy, całuje nas, Mamę — długo, i wychodzi. Ale nie odchodzi jeszcze, lecz stojąc pod oknem, rozmawia z Mamą. Mnie to wszystko już nudzi, chciałbym jechać.
Stało się. Pociąg powoli rusza, opuszcza mroczny dworzec krakowski, wkrótce wyjeżdża za miasto. Jedziemy przez most kolejowy. Widać czerwone, smukłe wieże krakowskie, długą ulicę Dietlowską, szarą Wisełkę, a potem zaczynają się już pola, pastwiska, na których pasą się kaczki i gęsi, stoją chaty o ścianach „pobielanych na niebiesko“, tu i owdzie koszlawe, krzywe wierzby.
— Chłopcy, nie jesteście głodni? — odzywa się głos Mamy.
Głodni? My zawsze jesteśmy głodni, zwłaszcza jeśli jest coś dobrego do jedzenia, szczególnie zaś głodni jesteśmy dziś, po tylu wstrząsających wrażeniach. W dodatku śniadanie jedliśmy wcześnie i pośpiesznie.
Mama podnosi z „ziemi“ duży kosz, ciężko ładowny. Ten kosz musi być wciąż pod ręką, bo jedziemy daleko, do samych Niepołomic jakie cztery godziny, a stamtąd do Grobli sześć mil z okładem końmi. W Grobli będziemy dopiero nad wieczorem.
Kosz otwarty. Sterczą z niego szyjki butelek z mlekiem i słodką kawą, jeszcze ciepłą. Obok widać torbę papierową z wilgotnemi plamami — aha! czereśnie! Dalej mnóstwo różnego jedzenia, kromki chleba z masłem i bryndzą majową, duże, smakowicie w zębach trzeszczące bułki centowe na wodzie, również z masłem i ze sznycelkami, mleczne „kajzerki“ — po dwa centy — z szynką lub cielęciną na zimno, nieodzowne, pieczone lub smażone kurczęta — ale to na potem, jak już będziemy w powozie — kotlety, ciasteczka, pierniczki — cała fura jedzenia doskonałego, jako że czekała nas przecie podróż całodzienna, a dobry apetyt mieliśmy nietylko my, ale i Mama, która jako człowiek z krwi i kości lubiła zjeść, i to dobrze.
— Co ci dać? — pyta mnie Mama. — Bułkę ze sznyćlem bedziesz?
W przystępie dobrego humoru Mama chętnie „mazurzyła“.
— Jabym wolał bułkę z szynką.
Mama pogrzebała w koszu i podała mi „kajzerkę“ z szynką, mówiąc:
— Naści! A tobie, Lolek, co dać?
Lolek patrzy to na bułkę z szynką, to na „centową“ ze sznyclem. Waha się, nie może się zdecydować. Uśmiecha mu się kajzerka z szynką, ale „centowa“ ze sznyclem jest znacznie większa, a Lolek na całą rodzinę słynie z praktycznego zmysłu. Patrzy i milczy.
— No, co wolisz, gadajże raz! — mówi Mama, już zniecierpliwiona czekaniem.
Odpowiedź Lolka jest dyplomatyczna.
— Proszę o „centówkę“.
To znaczy:
— Wprawdzie ja „centówki“ nie wolę, ale dla pewnych przyczyn muszę ją wziąć. W gruncie rzeczy należałaby mi się i „centówka“ i kajzerka z szynką. Ale — cóż!
— Ne! — mówi znów Mama.
Lolek bierze bez entuzjazmu „centową“, wysoko sznyclem wypchaną, rozsiada się wygodnie i je w milczeniu.
— A ty, Tanczuś?
Mały Tanczuś stoi przy oknie, zapatrzony w migający przed nim błękitny świat, zalany potopem światła. Wiatr szarpie go za miękkie, jasnozłote pukle. Nie słyszy.
— Tanczuś! — woła na niego Mama.
Zwraca ku niej różową twarzyczkę o jasnoniebieskich oczach. Uśmiecha się niemi do Mamy.
— Co będziesz jadł?
— Wszystko jedno. Co Mama da.
Mama daje mu bułkę z polędwicą. Sama nie je w tej chwili nic. Zanadto się zmęczyła i zdenerwowała wyjazdem. Dzień jest upalny, a ona się nie wyspała, i coś jej nad lewą skronią niewyraźnie. Od czasu do czasu jakaś zielona plamka w tęczowej obwódce tańczy przed lewem okiem. Mama obawia się migreny. Dlatego wypiła tylko trochę mleka, nie pali dziś nawet, i to spogląda na nas, to w okno, to znów czyta jakąś książkę francuską. Najprawdopodobniej jednak wciąż myśli o tem, czy ojciec sam da sobie radę ze służbą, czy mu nie będzie źle, czy będzie miał wygody, do których przywykł...
Ojciec? Niepotrzebnie się Mama o niego niepokoiła. Nieraz zostawałem z nim sam i wiem, jak świetnie umiał się urządzić. O „koszykowe“, byle umiarkowane, nie dbał, służącego zawsze trzymał ostro, zresztą służba nieraz bywa ambitna i chce pokazać, że potrafi wszystko zrobić i bez dozoru. Że zaś Ojciec nadewszystko przekładał w owym czasie życie regularne, wszystko szło w domu jak w zegarku. Dodać należy, że ojciec „nielojalnie“ podpłacał służbę „od siebie“, dzięki czemu miał jej szczególniejsze względy.
Teraz po garstce czereśni. Wszyscy trzej stoimy w oknach, jemy i podziwiamy piękny świat. Mama, napół zwrócona ku oknu, siedzi wciąż nieruchoma, zamyślona, zapatrzona. Co widzi? O czem myśli? Nie wiem i nie chcę wiedzieć, bo nie lubię tego zamyślenia i zapatrzenia się. Mama nieraz tak siedzi, a potem zadaje nieprzyjemne pytania, na które odpowiadać trudno i, prawdę mówiąc, nawet nie chce się odpowiadać.
— Niepołomice! Pięć minut!
— Świe-ża woda! świe-ża woda!
Od stacji pędzi Cabaj, jedyny nasz stangret, któremu powierzano cugowe konie z powozem. Po Mamę, jako po najstarszą córkę w rodzinie, zamężną i matkę dzieciom, wysyłano zawsze powóz, „cugi“ i Cabaja. Po innych gości wyjeżdżała bryczka z pierwszym lepszym albo i gorszym furmanem. Nawet dla naszego ojca pod tym względem nie robiono wyjątku.
Cabaj, mleczny brat jednego z wujów, wyładowuje nas ostrożnie z przedziału, stawia jak lalki na ziemi, całuje w rękę Mamę, która się z nim wita serdecznie, wypytując go, co słychać w Grobli, wreszcie, gdy Cabaj wszystkie nasze rzeczy kunsztownie naddał sobie na plecy i ruszył ku furtce, Mama prowadzi nas ku powozowi.
Czeka na nas na tem samem miejscu, co zeszłego roku, jakgdyby cały rok tak czekał. Napieram się koniecznie pozwolenia, żebym mógł jechać na koźle. W reszcie Mama pozwala. Lolek podnosi wrzask i lament, łzy strugą leją się z jego wielkich szafirowych oczu, robi mi się go żal, i ostatecznie puściłbym go, ale cóż on sobie znowu właściwie myśli? Mnie Mama pozwoliła, jemu nie, ma słuchać!
(Rzecz jest prosta. Ja mam już ósmy rok — on dopiero szósty, a przytem jest trochę gapa, więc Mama boi się, żeby z kozła nie zleciał.)
Jedziemy.
— Tylko ostrożnie, Janie, żeby nas Jan nie wywrócił, albo żeby konie nie poniosły.
— Niech się jaśnie panienka nie boli. Nie pirszy raz jaśnie panienke z dziećmi wieze!
— A burzy nie będzie? — pyta jaśnie panienka z trojgiem dzieci, trwożnie rozglądając się po szafirowem niebie.
— Skądby sie dziś wziena burza! — uspokaja Mamę Cabaj.
— Gorąco bardzo!
— Ciepło jest! — przyznaje Cabaj. — Gorąc okrutny!
— W taki upał burza może przyjść niewiadomo skąd.
— Zaś tam! A i kieby przyszła, buda jest, jaśnie panienka nie zmoknie!
— Ale pioruny, Janie, pioruny!
Jan nie wie już, co odpowiedzieć. Zaciął konie.



DYGRESJA.

Mama strasznie bała się burzy.
Pamiętam, kiedyś, gdy jeszcze Ojciec nasz był lekarzem w Rzeszowie — Lolek był wtedy maleńki — mieliśmy pokój stołowy z wielkiem oknem i balkonem, z którego było bardzo daleko widać tamtejszą falistą, pagórkowatą okolicę i przecinającą ją drogę. Tym gościńcem Ojciec często jeździł do okolicznych wiosek furą chłopską lub wózkiem żydowskim. Punktem obserwacyjnym Mamy był wówczas obszerny fotel, ustawiony za stołem tak, aby można było widzieć z niego okolicę i gościniec wieczorem. Mama zwykle czytała, robiąc machinalnie pończochę, a ja wierciłem się jej za plecami na fotelu. Tam, za plecami Mamy, pobierałem pierwsze lekcje francuskiego.
— La lampe — lampa! — mówiła Mama.
— La lampe — lampa! — powtarzałem.
— La table — stół!
— La table —
— Nie wierć mi się tak wciąż za plecami! Więc — la porte — drzwi.
— Laporte — drzwi. A czemuż na psa woła się aport!, jak ma przynieść kijek? Mamo, czemu?
— Nie nudź mnie. Powtórz jeszcze raz: La porte —
Aż tu naraz jak coś zielonego nie błyśnie w powietrzu — rzekłbyś, skrzydło zielonego ognia — a potem — grrrom!
— Jezus Marja! — krzyknęła Mama.
Czyśmy nie zauważyli, czy też burza tak zdradziecko się podkradła — dość, że wybuchła nagle z niesłychaną siłą.
— Boże! A on tam na wózku, tatuś, jedzie!
Nigdy nie zapomnę tego strasznego wieczora.
Mama podczas burzy dostawała zwykle okropnego bólu głowy — mam wrażenie, że przyczyną tego były bardzo bujne i długie włosy — a prócz tego nerwowo burzy się bała. Przy każdej nowej błyskawicy zasłaniała głowę ramionami. A tu w dodatku, prócz małego chłopca, w domu nikogo, mąż zaś w tym strasznym czasie w drodze, na gościńcu, na furze chłopskiej lub trzęsącym wózku żydowskim, zaprzężonym w nędzne chabety, które mogą się spłoszyć, wywrócić wózek... Bóg wie, co się może stać!
Klękaliśmy oboje z Mamą przed kanapą, nad którą wisiał święty obraz, i zaczynaliśmy się modlić za Tatusia. A za każdą nową błyskawicą, za każdym nowym piorunem Mama chowała głowę w kanapę i żegnała się.
Och, ile ja z Mamą przeżyłem sam na sam takich wieczorów, i ile lat to trwało, zanim wreszcie Lolek podrósł tak, że było nas troje.
I czy wszyscy ludzie rozumieją, ile się nieraz namęczą żony doktorów, niosących pomoc bliźniemu swemu!

Ale my jedziemy do Grobli!
Jedziemy przez puszczę Niepołomicką.
Mama, „arystokratycznie“ mrużąc swe krótkowidzące oczy, pełnem miłości spojrzeniem wita tylekroć już widziane lasy i z rozkoszą oddycha leśnem powietrzem, mnie jednak ta puszcza zupełnie nie pociągała i nie bawiła. I do dziś jestem zdania, że jako pejzaż las „kulturalny“ jest monotonny i nudny. Za wiele w nim drzew. Wogóle — równinnego lasu nie czuję.
Nagle:
— Janie! Niech Jan na chwilę stanie.
Jan posłusznie zatrzymuje konie.
— Iziu, dać ci nóżkę kurczęcia? — pyta Mama.
— Dać.
— To chodź tu.
— Niech mama da, ja zjem na koźle.
— Nie, my wszyscy jemy tu, masz jeść z nami.
— To ja wolę nie jeść.
— Ja ci się tu będę pytała, co ty wolisz!
— Nieraz się mama pyta. Jeszcze dziś rano w wagonie.
— Złazisz mi natychmiast z kozła?
— Oho!
Złażę, bo inaczej może być źle. Las mnie nudzi, jedyna przyjemność patrzeć na kiwanie głową biegnących koni, ich uszy, zady i ogony, a tu naraz i tego nie wolno.
— Masz kozioł! — mściwie mówi Lolek.
Nie odpowiadam. Jem kurczę, a potem z nudów zasypiam.
Budzę się.
Mama mnie trąca:
— Iziu, Grobla.
— Już?
W tej chwili odzyskuję przytomność i staję w powozie.
Już widać parkany dworskie, za niemi gąszcz drzew w ogrodzie, zabudowania gospodarcze, szeroko otwartą bramę, a przed nią po lewej stronie drogi nieco pochylony krzyż. Słońce zachodzi. Przebłyskuje przez las tak właśnie, jak Mickiewicz to w „Panu Tadeuszu“ opisuje. Cały dwór, drzewa w ogrodzie, białe ściany stajni i obory — wszystko jest różowe, ujęte w złotoczerwoną wstęgę parkanów.
Przed dworkiem czekają na nas najbliżsi i stara, stała służba, pamiętająca Mamę, gdy była jeszcze panienką. Na czele tej gromady stoi chuda Kostka, żona Cabaja, „nadworna“ praczka, poza tem protegowana zawsze pomocnica. Wszyscy witają Mamę bardzo serdecznie, wynoszą nas z powozu, znoszą rzeczy. Zmęczeni całodzienną podróżą, z nogami zmartwiałemi od tylugodzinnego siedzenia w powozie, stajemy wreszcie na ziemi czyli raczej na miłym, miękkim nadwiślańskim piaseczku. Zgiełk wzrasta, bo oto ze wszystkich stron zbiegły się psiska, wyżły, kłapouche legawce z zaślinionemi mordami, łaciata, kudłata Norma nowofundlandzka i inne jakieś radośnie szczekające potwory. Wszystkie rzucają się nam w objęcia i całują nas, to znaczy, opierają nam łapska na ramionach i liżą nas po twarzy. Zazdrosny o te fawory pies łańcuchowy szarpie się przed swą budą i, pobrzękując łańcuchem, ujada jak na parobków, wynoszących nocą owies do żyda, a przestraszony tą wrzawą niebywałą paw wzleciał na dach stodoły i wrzeszczy stamtąd przeraźliwie na alarm.
I otóż znowu jesteśmy w niskiej, niezbyt obszernej jadalni o dwóch oknach, przez które wpada czerwony odblask słońca. Każą nam coś jeść, pić, ale my na nic już nie mamy ochoty. Robi się nam ciemno przed oczami. Po chwili znowu otwieramy oczy, czując, że dzieje się z nami coś nadzwyczajnego. Nie, nic nadzwyczajnego. Mama nas rozbiera i kładzie spać. Mrużymy oczy przed rażącem światłem świecy, a po chwili — ciemności, coś jakgdyby kołysanie się w aksamitnem przestworzu i nicość.



PORANEK.

Gdzie jestem?
W pierwszej chwili rozglądam się zdumiony. To przecie nie nasza „dzieciarnia“ w Krakowie!
Pokój dość duży, wąski, ale długi. Po jednej stronie okna, przez które widać zieleń drzew w ogrodzie. Przez te drzewa sączy się do mego pokoju światło słoneczne. W oknie brzęczą muchy, zwłaszcza głośno wygrywa coś na szybie jakaś wielka mucha, bębniąc czasem o szkło całem swojem ciałem... Naprzeciw tego okna leżę ja, na miękkiej, wygodnej otomanie, której sprężyny są tak już osłabione, że uginają się nawet pod mojem chudem, małem ciałkiem. Pod oknem stoi biurko, tanie i bez żadnych pretensyj do piękności. Niema też na niem ani śladu jakichkolwiek przyborów do pisania, natomiast dostrzegam mnóstwo gilz do naboi, maszynkę do robienia naboi, tak dobrze znane pudełeczka z pistonami, i domyślam się, że na biurku pełno jest rozsypanego prochu. W tej chwili przypomina mi się jego zapach, który strasznie lubię, ostry, upajający.
Teraz już wszystko wiem. Jestem w Grobli, w byłym pokoju nieboszczyka dziadzia. Wiem wszystko do tego stopnia, że mógłbym powiedzieć, co się znajduje w każdej szufladzie biurka. Tu blaszane puszki z prochem, tam torby śrutu kaczego, zajęczego, sarniego, dalej przybitki do naboi i różne inne takie bardzo zajmujące rzeczy, których mi nigdy nie wolno było ruszać, ale które naturalnie zawsze ruszałem. Wiem, że nad moją głową powinien na ścianie wisieć stary zniszczony dywan, zawieszony myśliwską bronią. W tym zbiorze znajdowały się dwie rzeczy bardzo mi drogie: kordelas i róg myśliwski z mosiężnym munsztukiem. Czy też wiszą jeszcze wciąż na swojem miejscu? Czy może zniknęły przez ten czas, gdy nas nie było?
Z niepokojem zerkam ku ścianie. Broń wisi na swojem miejscu. Widzę też koniuszki sarnich rogów. No, więc chyba...
Zrywam się i staję na kanapie. Jest i kordelas i róg. Z radości podskakuję na kanapie, aż sprężyny jęczą. Czem prędzej zdejmuję róg ze ściany i, przyłożywszy go do ust, dmę weń z całej siły. O, niema obawy, abym kogo zbudził — ten róg oddawna już nie gra. Ale ja i tak dmucham weń, aż mi w uszach szumi, szczęśliwy, że znowu mam na wargach jego dziwny posmak czy zapach — metalu połączonego z wonią prochu.
Wieszam róg i ostrożnie zdejmuję kordelas. Powoli wyjmuję jasną, szeroką, ostrą klingę. Błysnęła cudnie w słońcu i światłości dnia. Oczu od niej oderwać nie mogę, palcem delikatnie wodzę po ostrzu, to znów chucham na klingę i ścieram z niej lekką mgiełkę rękawem długiej na wyrost nocnej koszuli. Wywijam kordelasem wojowniczo nad głową. Dla mnie to nie kordelas, lecz poprostu miecz. Tak, jak stoję na tej starej kanapie, w biednym pokoju przesyconym zapachem prochu, w tej swej nocnej koszuli, jestem niezwyciężonym rycerzem i całemu światu wygrażam swym błyszczącym mieczem.
W ciszy słychać jakieś głosy, stuk, skrzypienie drzwi. Spłoszony, drżącemi rękami wkładam kordelas do pochwy. W połowie zaciął mi się. Mocuję się z nim — i teraz ani naprzód, ani wtył. Stoję na tej swej otomanie, rycerz bez zmazy i trwogi, oniemiały z przerażenia. Co teraz będzie? Kordelas tak łatwo zawsze wychodził i wchodził do pochwy, a dziś, jak na złość, zaciął mi się. Takie to moje szczęście. Pierwszy dzień pobytu w Grobli, a już musiałem coś zmalować.
Powiesiłem kordelas tak, jak był, postanowiwszy sobie, w razie gdyby kto dziwną jego pozycję zauważył, poddać myśl, iż prawdopodobnie sam się z pochwy wysunął. Ktoś mi przecie opowiadał o mieczach, które same z pochew wyskakiwały.
Pomysł, mojem zdaniem, był dobry, mimo to jednak bardzo mi było nieprzyjemnie, że swój pobyt na wsi zacząłem niezbyt szczęśliwie i w dodatku będę musiał ratować się wykrętami i kłamstwami. Przez kilka dni drżałem ze strachu, gdy ktoś do tego pokoju wchodził. Byłem pewny, że natychmiast podniesie wielki gwałt z powodu kordelasa. Na szczęście jednak o tej nikomu już niepotrzebnej broni myśliwskiej nie myślano. Nikt mojej zbrodni nie zauważył.
Zsunąwszy się z otomany, jak byłem, w nocnej koszuli i boso, wybrałem się na poszukiwanie Mamy.
Dawna kancelarja dziadzia — ot, sobie pokój z biurkiem, jakimś tam fotelem, paru stołkami, kanapą i łóżkiem. Tu za rządów dziadzia i Prababci pocił się krwawo przy zdawaniu rachunków nasz ekonom, pan Drożdż. Teraz już się nie poci. Nie patrzy mu się już na palce, bo majątek wkrótce ma być sprzedany. W kancelarji jeden gość śpi w łóżku, drugi na kanapie.
Salon zwierciadlany, zwany tak przez nas dlatego, że znajdowało się w nim kilka filarków wykładanych zwierciadłami. Znowu ktoś śpi na kanapie, ktoś drugi na sienniku na podłodze. Jak zwykle w lecie, dwór pełen gości. Przez wielkie oszklone drzwi i okna widać terasę, a przed nią nasze stare czarne modrzewie, ogród, mokry jeszcze od rosy porannej, kwiaty przed domem, w górze niebo. W kącie jednego okna brylantowo połyskuje w słońcu misternie wyhaftowana sieć pajęcza.
Mimowoli podchodzę ku oszklonym drzwiom i patrzę przez nie w ogród. Tyle kwiatów, tyle zieleni, taka piękna murawa! A oto rozwieszony między drzewami hamak, przez zapomnienie pozostawiony po grozie. Lśni w słońcu srebrzyście, podobny do wielkiej sieci pajęczej. W mgnieniu oka przypomniał mi się dawno widziany obraz: Ciocia Mania, ładna, różowa panienka, podobna trochę do Mamy, leży w hamaku. W ręce trzyma książkę w żółtej okładce. Obok niej stoi wuj Henryk, drobny, smukły blondyn z kręconemi włosami, jak zawsze bardzo elegancki, i coś jej opowiada. Ciocia uśmiecha się, a jej wielkie ciemnoniebieskie oczy świecą.
Bardzo miły jest ten nasz zwierciadlany salon — w dzień, ale w nocy niezawsze. Pewnego razu znalazłem się w nim w noc księżycową i wówczas zbladłem na duchu. Samo światło księżycowe działało na mnie w owym czasie nieprzyjemnie. Bałem się go. Coś mi się wtenczas majaczyło, mówiąc krótko, światło to było dla mnie nienaturalne i niemiłe, budziło we mnie lęk, jakieś obawy, niepokój. Kiedy znalazłem się w tym blado-księżycowym salonie w śród zwierciadeł, blaskiem miesięcznym gorejących, miałem wrażenie, iż stoję wśród zielono świecących duchów-płomieni, które lada chwila ruszą ku mnie, otoczą mnie zwartym kręgiem i już nie wypuszczą. Zląkłem się — czarne zaś modrzewie, widne przez drzwi i okna, wyglądały wprost upiornie. Przerażony uciekłem z salonu.
Znowu pokój — niegdyś Prababci. Pamiętam go bardzo dobrze, sypiałem w nim przecie jeszcze, kiedy miałem cztery lata. Urządzony jest tak samo jak dawniej, staranniej i wygodniej niż inne pokoje. Widać odrazu, że tu najwięcej przebywano. Kilka wygodnych foteli, wielki fotel Prababci, tak głęboki, że Mama kiedyś w nim sypiała jak w łóżku, duże, solidne biurko, szeroka kanapa, na podłodze i na ścianach dywany — zaciszny, miły gabinet i sypialnia. Sypiałem tu na kanapie, zanim jednak położyłem się spać, musiałem zawsze zdjąć Prababci trzewiki i pończochy, a potem pocałować ją w nóżkę. Obrzędu tego dokonywałem z uroczystą powagą dziecinnego pietyzmu. Teraz w łóżku Prababci śpi Mama. Widzę na białej poduszce rozsypaną gęstwę jej długich, bujnych, ciemnokasztanowatych włosów. Mama śpi. Pewnie bardzo zmęczona. Nie można jej budzić. Na kanapie śpi Lolek z szeroko otwartemi ustami. Usta otwarte miewał zwykle i na jawie, tak że Mama, chcąc go tego oduczyć, nieraz niespodzianie w tykała mu do ust palec. Tanczuś śpi u Mamy w nogach.
I jeszcze jeden pokój o dwóch łóżkach z wielkiemi, czarnemi dębowemi szafami W kątach. Szafy wyglądają jak olbrzymie trumny, ale są wielce ładowne.
Wreszcie — jadalnia. I tu jest kanapa, na której widocznie ktoś spał, ale już wstał i wyszedł, pozostawiając po sobie tylko rozrzuconą pościel. Ktoś też jadł już śniadanie, bo na nakrytym stole widać niedopitą szklankę kawy, maselniczkę wielką jak kuferek, czarną drewnianą cukiernicę, szklaną łapkę na muchy i okruszyny, nad któremi muchy brzęczą. W pokoju trochę duszno, ponieważ ze względu na bliskość stajen i wielość much okna rzadko się otwiera, zwłaszcza w upał.
Po salonie jest to mój najmilszy pokój. Nie dlatego, że tu się je, o, wcale nie! Ale przedewszystkiem jest tu w ścianie jakaś przedziwna szafka, otwierająca się i zamykająca w niewiadomy mi sposób od wewnątrz, a służąca do przechowywania różnych cenniejszych artykułów żywności, jak miód, konfitury, pierniczki, ciasteczka domowego wyrobu i inne rzeczy. Ale to detal. W samym rogu stoi kanapa obita zielonem suknem, przed nią stolik, a za nią waza z Mackartowskim bukietem i przecudnym pękiem pawich piór. Bardzo mi się te pióra podobały, ale to jeszcze nic. Bo oto niedaleko stała oszklona szafa — tak zwana wówczas serwantka — z mnóstwem nieopisanych skarbów. Było w niej pięknie rznięte, kryształowe szkło, różne kubeczki, kubki, kwiatuszki i rośliny, na żółto zakonserwowane w któremś z zagranicznych źródeł kąpielowych, garnuszki marjenbadzkie czy karlsbadzkie, ślicznie malowane, ze złoconemi brzegami — do Karlsbadu jeździła na wody Prababcia jakieś figurynki i wiele innych rzeczy, którym godzinami mogłem się przyglądać, zwłaszcza w czas słoty.
Ale największym cudem był zegar z srebrnym cyferblatem na alabastrowych kolumienkach. Między kolumienkami pod cyferblatem wymalowana była wśród krzaków ogromnych róż fontanna, tryskająca niesłychanie bogatym strumieniem prawdopodobnie gejzer karlsbadzki dokoła której przechadzały się pięknie ubrane damy w fałdzistych sukniach z turnjurami oraz nadzwyczaj eleganccy panowie w kolorowych frakach, jasnych, prawie obcisłych ineksprymablach, w cylindrach i z gałkami lasek przy ustach, jakby je chcieli ssać.
To wszystko jeszcze nic. Najważniejsza rzecz, to że ten zegar ślicznie grał austrjacki „Hymn ludów“ Haydna. Słodka, dźwięczna, dzwonkowata muzyczka, cicha, równa, jak życie mieszkańców dworku, nikomu niedokuczliwa, każdemu miła, a poprzedzana zawsze przez basowe, lecz łagodnie melodyjne bicie zegara. Amator kuranta mógł zbudzić w zegarze muzykę przez pociągnięcie srebrnego sznureczka. Kurant odzywał się natychmiast, aby zaś miał lepszy rezonans, stał stale na starej komodzie z jakiegoś ciemnego drzewa w nieregularne, czarne pręgi. Tu, przy tym zegarze był mój kąt ulubiony. Stałem oparty o komodę, ciągnąłem raz po raz za sznurek i słuchałem do zapamiętania.
W jadalni stały też wielkie czarne szafy. Dziwna rzecz! Mimo swego surowego kształtu i żałobnego koloru, nie wyglądały bynajmniej ponuro ani po karawaniarsku, przeciwnie, połysk ich czarnej politury miał w sobie coś z dobrodusznego uśmiechu, a lekko wydęte drzwi przypominały brzuszki zadowolonych tłuściochów.
Znalazłszy się w jadalni, natychmiast stanąłem w swoim kąciku przy komodzie i „zagrałem“ na zegarze. Grał — tak samo pięknie, jak zawsze. I nigdy grać nie przestał, nawet wówczas, gdy ze starości zapomniał już chodzić i wydzwaniać godziny, a z dawnej Grobli ślad żaden nie pozostał. Grał potem w wielkim, pięknie urządzonym, bogatym dworze wuja Kaźmierza i grał tylko w tedy, gdy go ktoś z nas za język, t. j. za srebrny sznureczek pociągnął. Młodsi nie doceniali i nie rozumieli tej muzyki, ale my starsi, gdy tylko Haydnowski hymn zadzwonił, nie potrzebowaliśmy nawet oczu zamykać, aby zapomnieć o tem, co nas otaczało, a wskrzesić to, co było. Przed oczami naszemi roztwierały się ściany dworu-pałacu, rozstępowały się barczyste, lesiste góry, schodziły z drogi wielkie miasta, aż znowu wbiegaliśmy na ów gościniec, wiodący przez puszczę Niepołomicką do niewidzialnego już, białego, cichego dworku nad Wisłą, gdzie właśnie na tę chwilę czekając, zgromadziły się świetlane duchy jego dawnych mieszkańców. I znowu czarne szafy stały na swojem miejscu, żarzyły się w oszklonej serwantce kryształowe kielichy, malowane karlsbadzkie kubki z wyzłacanemi brzegami i uszkami, wszystkiemi barwami grał pęk pawich piór w wazie za zieloną kanapą, muchy znów brzęczały nad okruszynami i kawałkiem cukru zapomnianym na stole, zegar ze srebrnym cyferblatem na alabastrowych kolumienkach po staremu stał na komodzie i grał, piękne damy zaś w fałdzistych sukniach z turnjurami i eleganccy panowie z gałkami lasek u ust przechadzali się dokoła gejzeru, z wdziękiem się sobie kłaniając.
Trwało to chwilę, póki wreszcie zegar nie przestał grać, a my nie spojrzeliśmy sobie w oczy — bez słowa.
Delikatna muzyczka Haydnowska odniosła tego poranku niespodziewany skutek. Naprzód z sąsiedniego pokoju wypadł wuj Henryk z zaspaną miną i zbeształ mnie za to, że o północy budzę ludzi. Ładna północ! Potem przyszła nasza służąca, która późnym wieczorem furą do Grobli przyjechała, umyła mnie, ubrała i dała mi na śniadanie szklankę mleka i kromkę czarnego chleba z masłem. Teraz byłem wolny i mogłem już robić, jak mi się zdawało, co chcę, gdy naraz do pokoju weszła Mama w szlafroku, z którego rękawów wyzierały kolorowe mankiety nocnej koszuli.
— Żebyś mi tylko, smarkaczu, sam nad Wisłę nie chodził! — zabroniła mi surowo.
To właśnie. W tem była cała Mama w stosunku do dzieci. Zawsze wiedziała, czego zabronić, jakby wlot zamiary nasze odgadując — bo oczywiście przedewszystkiem chciałem pobiec nad Wisłę. Powtóre, jak to już może czytelnik zauważył, stale powtarza się słowo „mi“. „Złaź mi z kozła!“, „Złaź mi z okna!“ „Nie wierć mi się wciąż za plecami!“, „Żebyś mi tam nie chodził!“. Wyglądało to tak, jakgdyby chciała powiedzieć: — Sobie, błaźmie jeden, mógłbyś robić co chcesz, ale mnie, matce, nie śmiesz! — I w tem była jej cała macierzyńska powaga i siła — bo któżby z nas śmiał!
Wyszedłem przed dwór. Między oknami jadalni, po lewej stronie od wejścia, wmurowana w ścianę ława, szczegół niby drobny, lecz rzeczywiście bardzo ważny i do którego wrócimy. Dalej prowadząca do ogrodu boczna furtka, skrzypiąca i z klamką przy otwieraniu dźwięcznie szczękającą. Teraz — chłód ogrodu. Gęste szpalery drzew wzdłuż parkanów. W jednem miejscu między dworem a bramą lipa, na której kiedyś, za czasów Prababci, wisiał dzwonek. Dzwonkiem tym wzywano służbę dworską na obiad i na kolację. Niedaleko gazon, pośrodku którego rośnie drzewo, zwane przez nas „fajką“ od owoców nasiennych fajkowatego kształtu. Jak się właściwie to drzewo nazywało, nie wiem do dziś, wiem tylko, że był to tryskający z ziemi potężny słup gęstej, wonnej zieloności o liściach wielkich i miękkich, jak uszy wyżłów. O klombach kwiatowych, trawnikach, piwonjach i różach przed terasą mówić nie będę, bo mnie kwiaty wówczas niewiele zajmowały, woleliśmy agrest, porzeczki czerwone i różowe, maliny rubinowe i białe, a tego wszystkiego w ogrodzie było mnóstwo. Podobał mi się też nadzwyczajnie wielki ogród warzywny, pełen najrozmaitszych bardzo pięknych jarzyn i najdłużej zachowujący na swych soczyście zielonych liściach brylantowe lub srebrne migotanie rosy.
Gęsta, wysoka ściana zieleni, rozpiętej na jakichś drewnianych kratkach, do których poszczególne gałązki były przywiązane, odgradzała ogród warzywny od sadu. Była to zabawka oraz duma Prababci — mała winnica. Rodzić rodziła, i owszem, ale cóż to były za straszne kwaśnoty — wszelkie ludzkie wyobrażenie przechodzi! Grobelskie winogrona wykrzywiały nietylko twarz, głowę, ale ręce i nogi. To też, choć innych owoców jeść nam wbród nie pozwalano, winogron wolno nam było jeść, ile tylko dusza zapragnęła — dlatego że do jedzenia były wogóle niemożliwe.
Obszerny sad, pnie pomalowane na biało, wysoka trawa, na niej cienie drzew, a między drzewami smugi słońca, szerokie, długie i ostre, jak złote miecze. Jeszcze dalej ule. Bardzo dużo. Zapach miodu, brzęk pszczół, w łydkach lekkie drżenie — pamiętam dobrze, jak raz chodziłem z twarzą całą zalepioną mokrą gliną daleko wśród ulów wielki słomiany kapelusz bohaterskiego ogrodnika, który pszczół się wcale nie bał.
A kręgielnia na końcu ogrodu jest jeszcze?
Jest. Bogu dzięki, w słotny czas nie będziemy się nudzili, o ile wujowie nie zaczną grać w karty. Nie znaczy to, aby chcieli w raz z nami grać w kręgle, o tem mowy nawet nigdy nie było, ale zato my ustawialiśmy im kręgle i odrzucali kule, uradowani hukiem, jaki sprawiały, tocząc się pochyłą drewniana rynną.
A otóż moje drzewo „Wiadomości Złego i Dobrego“. Na pierwszy rzut oka niby nic, zwykłe sobie drzewo, nie wiem nawet jakie. Pamiętam tylko, że jak dla mnie, było bardzo wysokie. Nie potrzebuję dodawać, że wiele sił i wyrobienia fizycznego zawdzięczaliśmy tej świetnej i niezrównanej gimnastyce, jaką jest tak zwane łażenie po drzewach. Najmłodszy mój brat posiadał tę sztukę w stopniu niemal akrobatycznym nawet wówczas, kiedy już był kapitanem i komendantem bataljonu. My wszyscy uprawialiśmy ją namiętnie. Otóż pewnego razu, kiedy tak wciąż słyszało się i powtarzało „wejść na szczyt drzewa“, postanowiłem sztuki tej dokonać po swojemu, to jest w całem znaczeniu słowa. „Wlazłem“ bez trudu na owo drzewo i zacząłem się po niem piąć coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie znalazłem się wśród gałęzi tak cienkich, że już się nawet pode mną uginały. Nade mną był teraz sam „szczyt drzewa“, to znaczy pęd, grubości laski. Na ten pęd trzeba się było wdrapać, aby wreszcie naprawdę znaleźć się na „szczycie“.
Dłuższą chwilę odpoczywałem na giętkich gałęziach, aby nabrać sił i odwagi do tego ostatniego wysiłku.
Pierwszy raz w życiu byłem w Grobli tak wysoko, i pierwszy raz w życiu widziałem naszą Groblę, iż tak rzekę, z lotu ptaka. Przede mną ciągnął się biały gościniec. Daleko błyszczały w słońcu okna żydowskiej karczmy. Jeszcze dalej widać było ciemną smugę lasu, w którym gościniec ginął, jakby w nim tonął. Po lewej stronie równia złota i srebrna od zbóż. Opodal Strzyżówka, mały, biały folwarczek, ongiś państwa Ździarskich, dziś nasz. Tu i tam wierzby, lub grusze na miedzach. Pode mną nasz piękny zielony ogród, pełen kwiatów, warzyw, jagód, drzew owocowych i pni pszczelnych. Przebłyskujące przez ciemną straż modrzewiową białe ściany dworku. Wszystko ciche, pogodnie uśmiechnięte, rozpromienione od słońca, całem sercem ukochane.
Było to poznanie Dobrego.
Nade mną ów „szczyt“. Cienki pęd, nad nim sława, promieniste niebo, zda się, jakąś niepojętą nagrodą kuszące śmiałego zdobywcę.
Na szczyt! Na szczyt!
Westchnąłem i zacząłem „włazić“ na ten „szczyt“.
Miałem zamiar niezłomny usiąść na najwyżej rosnących listeczkach „szczytu“. Byłem głupi, jak dziecko i setki bardzo mądrych i zdolnych ambitnych ludzi, nie rozumiejących, że szczyt jest zwykle bardzo słaby, a usiąść na nim wogóle nie można.
Wkrótce też włosy dębem mi ze strachu na głowie stanęły, i prawdopodobnie zbladłem. Nie dlatego, aby mi się w głowie zakręciło, wcale nie, ale ponieważ szczyt zaczął się pode mną giąć.
Chwila namysłu. Nastąpiło poznanie Złego: pycha, duma, głupia ambicja, nierozum, pokusy szatańskie.
Skoczyłem wdół jak małpa i tak skakałem z gałęzi na gałąź, póki wreszcie pień nie stał się dość gruby, abym się doń mógł przytulić. Gdy na swej twarzy uczułem dotknięcie jego szorstkiej, lecz ciepłej od słońca kory, omal go z radości nie ucałowałem. Wiedziałem, że jestem już bezpieczny.
Wypocząwszy, „zlazłem“ na ziemię i powoli poszedłem ku domowi. Nie przechwalałem się swym „czynem“ nikomu — ładnaby to była historja! Przerażona mimo mego ocalenia Mama sprawiłaby mi porządnie „lanie“, a wszyscy wujowie jednogłośnie okrzyknęliby mnie „durniem i skończonym błaznem“.
Rozumie się, że wówczas z całej tej wyprawy „na szczyt“ nie zdawałem sobie tak dobrze sprawy, jak później, jednakże zawartą w niej nauczkę podświadomie wyczułem.
Gdym się tedy przyglądał owemu tak pamiętnemu mi „Drzewu Wiadomości Złego i Dobrego“, ze zgrozą wspominając swe zarozumiałe zuchwalstwo, od strony dworu rozległ się głos Mamy, jak mi się zdawało, trochę niespokojny:
— Iiii—ziu! I—ziuuu!
Rozpoczął się zwykły groblowy dialog ogrodowy między Mamą a dziećmi.
— Co? — wrzeszczę swym cienkim głosikiem.
— Gdzie ty jesteś? — woła Mama.
— Tu! — krzyczę.
— Ale gdzie?
— Tu, Mamo!
— Chodź mi natychmiast do domu!
Naturalnie „mi“, inaczej nie może być.
— Już lecę!
W te pędy „poleciałem“ do domu.



WISŁA.

Upalne, słoneczne przedpołudnie.
Spoceni, z silnemi wypiekami na twarzach czołgamy się od jednego krzaka do drugiego, jedząc to porzeczki, to agrest, to maliny. Nibyto rozmawiamy, ale ponieważ jagody, których jest mnóstwo, pełnemi garściami sypiemy do ust i łykamy je, ledwo nadgryzłszy, przeto rozmowa odbywa się w jakiejś dziwnej gwarze głośnych łykań i gardlanych dźwięków.
Wtem od strony dworu (my mówiliśmy „ode dwora“) słychać głos Mamy:
— Dzieee-ci! (kwinta w górę). — Dzieee-ci! (tercja wdół).
Odpowiada jej wrzaskliwy kwartet:
— Co-o? (tercja wdół).
— Pójdziemy się kąpać!
Czterech szkrabów wypada z krzaków, pędząc na wyścigi ku dworowi przez grządki szparagów, kwiatów, przez trawniki, zupełnie jak młode psy.
Mama nas za to zbeształa, ale niebardzo. Widać, że jest dziś szczęśliwa. Nareszcie mogła zrzucić niewygodną miejską suknię, pancerną wysoką sznurówkę z kilometrami tasiemki ztyłu, z bryklami i stalówkami (Vivat semper wolny stan — jak śpiewają w „Strasznym Dworze“), jest w wolnym, wygodnym szlafroku, bez kapelusza, a tylko z parasolką w ręku. Jej ciemnoszafirowe oczy pełne są słońca, stały się koloru wody morskiej i uśmiechają się. Na ślicznych ustach, blado koralowych, widać też uśmieszek nieledwie dziewczęcy. O rękawiczkach mowy niema. Jedna tylko rzecz miejska: buciki. Mama musi chodzić w bucikach, bo nogi ma tak cienkie w kostce, że się pod nią wyginają, co bardzo boli. W ręce trzyma zawiniątko — kostjum kąpielowy. Znam ten kostjum — jest biały w czerwone paski, do czego „dochodzi“ marszczona czapka z żółtej ceraty czy czegoś podobnego. Szerokie bufiaste rękawy kostjumu z marszczonemi mankiecikami sięgają aż do przegubów, jeszcze szersze szarawary, również z falbankami, do połowy łydek, a cały kostjum jest tak obszerny, że możnaby z niego zrobić krynolinę. Ciekawy jestem, coby Mama powiedziała, gdyby zobaczyła dzisiejsze obcisłe, kuse i głęboko wycięte trykociki!
Ciocia Mania miała niemniej przyzwoity kostjum, tylko niebieski w białe paski, niewinnych, panieńskich kolorów.
Tak więc „suniemy“ do Wisły — nie za prędko, bo Mama jest trochę ociężała, a przytem ciekawie rozgląda się po gospodarstwie, którego już rok nie widziała. Po drodze w stępujemy do stajni. „Cugi“ dziś nie pracują, bo przecie wczoraj zrobiły dwanaście mil. Gryzą spokojnie siano, parskają, wymachują ogonami i przyglądają się nam ciekawie. Zresztą cisza. Muszki brzęczą, słońce łamie się w zakurzonych szybach, w powietrzu luby odorek końskiego potu. Coś tam Mama z ciocią Manią opowiadała, raz, drugi obrzuciła stajnię wzrokiem i wyszła.
Teraz obora.
Na przodzie my czterej — t. j. trzej bracia i młodszy ode mnie o dwa lata Cesiek, niby mój wuj, bo najmłodszy brat Mamy. Idąc, zagadaliśmy się, jak zwykle chłopcy. Wtem Cesiek wykopyrtnął się i bęc! Wrzask, płacz — Cesiek potknął się o „biały kamień“, znajdujący się u samych wrót obory. Proszę, czytelnik raczy sobie to zapamiętać!
W oborze — nie powiem, aby porządek był nadzwyczajny, ale niechlujstwa też nie było. Ot, porządki z dawnych czasów. Krów czterdzieści, a na samym końcu stajni łańcuchami przywiązany do żłobu ogromny byk (oczywiście zastaliśmy „w domu“ tylko byka, krowy były na pastwisku). Byk zrobił nam straszną scenę, ryczał, toczył krwawemi ślepiami, tupał w ziemię. Może się domyślił, że Mama ma w zawiniątku czerwony kostjum kąpielowy? Uciekliśmy czem prędzej, bojąc się, aby się nie „urwał“, co mu się też nieraz zdarzało. Mama się tego strasznie bała, ogarniała nas zwykle ramionami, jak kwoka pisklęta skrzydłami, i zapędzała do domu, ale dla nas to była uciecha niebywała. Ta bieganina, pośpieszny tupot nóg byka i fornali, gorączkowe okrzyki, byczy ryk pana Drożdża, ekonoma: — Trzy-maaaj! Łapaj! — wszystko to podniecało nas więcej niż, zdaje się, dziś podniecałyby prawdziwe walki byków.
Minąwszy cztery stodoły i mało wonne chlewy, wyszliśmy na „drogę“, wiodącą ku Wiśle. Ta „drogą“ to było właściwie coś w rodzaju szerokiej ścieżki piaszczystej, zrytej szeroko racicami krów, które tędy pędzono do poju. Tuż po lewej stronie rosło jakieś stare, potężne drzewo, na którem wysoko wisiała tablica z napisem, oznajmiającym, iż tego a tego roku wody wezbranej Wisły osiągnęły aż tę wysokość. Grobla była wtedy na pewno pod wodą.
Wiklina, wiklina, nieprzejrzany gąszcz wikliny, a za nią jasny, stalowy błysk, ruchliwy, płynny — Wisła!
Wszyscy czterej co sił w nogach poskoczyliśmy naprzód.
Nareszcie — jest! Ona! Szeroki, równy, płaski brzeg, piaszczysty, nagrzany słońcem, złocisty, a tak nasycony światłem, że aż oczy bolą patrzeć. Piaseczek drobniusieńki, czyściutki, można go przesypywać z ręki do ręki, i nie zawala. Tu i tam muszle, muszelki, kamyczki, krzemienie, kruche, ciemnoszare kamuszki walcowate, któreśmy uważali za skutki uderzenia piorunu w piasek. Dalej cichutko szemrze Wisła.
Czem prędzej zrzuciliśmy z siebie koszule i majteczki, jako żeśmy nic innego na sobie nie mieli, i dalejże, prażąc się na słońcu, zbierać „skarby“ rozrzucone na piasku.
Po pewnym czasie z gąszcza wikliny wynurzyły się dwie postacie w poważnych strojach kąpielowych. Gdyby tak jeszcze była tu ciocia Zosia w swym białym kostjumie w żółte paski — również tego samego fasonu — możnaby śmiało zaśpiewać w raz z Wiciem, który ten kuplet stale nucił: — W lasku Idy trzy boginie! — Przynajmniej ja przez długi czas w takich a nie innych strojach te boginie sobie wyobrażałem.
Mama uważnie zbadała grunt — jako że Wisełka, choć powolna, bywa wielce zdradliwa, a potem zawołała:
— Chłopcy, nie siedzieć mi w ciąż na słońcu, bo jeszcze który głowę sobie przepali! Do wody zaraz!
Po kąpieli, odbytej pod baczną i czujną opieką Mamy, odświeżeni i głodni wracaliśmy do domu. I tu znowu zdarzyło się nieszczęście, tym razem mnie. Oto przez nieuwagę wdepnąłem w napół stwardniały „pasztet“ krowi, który tak mi się do nogi przylepił, że w żaden sposób otrząsnąć go nie mogłem. Płakałem z obrzydzenia i upokorzenia, ponieważ Mama i ciocia Mania śmiały się do łez, a chłopcy wyli z radości jak opętani. Byłem wściekły, bo wiedziałem, że teraz wszyscy mieszkańcy dworu zaczną mnie wyśmiewać. Cóż robić? Trzeba było w tym „kaloszu“ podreptać napowrót do Wisły i tam go spłókać, co też zrobiłem, i stojąc nad brzegiem rzeki samotny, płakałem rzewnie.
Nie przypuszczam, aby prócz mnie ktokolwiek na świecie chodził kiedy w takiem obuwiu.
Mama samym nie pozwalała się kąpać, ale o ileśmy dali najświętsze słowo honoru, zaprzysięgliśmy się na wszystkie świętości i na to, jak Mamę kochamy, pozwalała nam czasem bawić się na brzegu, zwłaszcza w dni chłodniejsze, kiedy wiedziała, że batem niktby nas do wody nie zapędził. Wtedy bawiliśmy się piaskiem, jak zwykle dzieci, a przytem obserwowaliśmy rzekę i tajemniczy drugi brzeg.
Ten drugi brzeg był dla nas tajemniczy dlatego, że należał już do zaboru rosyjskiego. Linja graniczna biegła środkiem Wisły. Po tamtej stronie było jakieś miasteczko. Jak się nazywało, nie pamiętam, wiem tylko, że znajdował się w niem piękny kościół, który raz nawet oglądałem „zbliska“ przez lunetę jakiegoś uprzejmego geometry. Kościół był czerwony ze śpiczastemi wieżami.
Nasz brzeg prawie zupełnie nie był strzeżony. Czasami tylko pojawił się w wiklu lub na grobli znudzony skarbowy strażnik austriacki z przerzuconym niedbale przez plecy karabinem starego systemu, mając u boku używaną dawniej w piechocie krótką, krzywą szablę, zwaną popularnie „mieczem sułtańskim“.
Ale na „drugim brzegu“ widać było co kilkadziesiąt kroków błyszczące bagnety i lufy karabinów żołnierzy rosyjskich, w ciepłe dni w białych rubaszkach, w słotę w ziemistych szynelach. Niejednokrotnie też widywaliśmy objeżdżającego konno łańcuch straży jakiegoś ich starszego. Daleko — szeroko nie było nigdzie nietylko mostu, ale nawet promu, któryby ludzi, towary i bydło z jednego brzegu na drugi przewoził. Nie było też żadnego ruchu na rzece. Czasem tylko, i to trzymając się naszego brzegu, cicho wdół rzeki płynęły galary. „Drugi brzeg“ był od nas odcięty, należał do zupełnie innego świata.
Wiedzieliśmy, że tam również mieszkają Polacy i że to też Polska, ale tej Polski nie było widać, a zato widać było gęste straże rosyjskie, na leżącym zaś nad Wisłą placu musztry musztrujące się oddziały rosyjskiej piechoty, konnicy i kozaków. Żadne słowo polskie z „drugiego brzegu“ do nas nie dolatywało, słychać było stamtąd tylko żołnierskie pieśni rosyjskie i głos komendy lub klątwy. „Oni“ utrzymywali z nami kontakt w ten sposób, że gdy przypadkiem sotnia przyjechała kąpać konie w Wiśle, przyczem żołnierze rozbierali się do naga i wjeżdżali w wodę oklep, zauważywszy po naszej stronie kąpiące się panie, docierali do naszego brzegu na dziesięć, czasem i na pięć kroków, wrzeszcząc, wyjąc, gwiżdżąc i rżąc ze śmiechu na widok ociekających wodą kolorowych kostjumów, uciekających w wiklinę. Ale przecie dzięki „szczęśliwemu“ zbiegowi okoliczności trzem moim młodym wujom udało się raz bez pasportu zwiedzić „drugi brzeg“, miasteczko i jego tajemnice. Oto pewnego pięknego dnia, kąpiąc się, nie zauważyli, że przekroczyli linję graniczną na Wiśle i zanadto zbliżyli się ku brzegowi rosyjskiemu. Zauważył to jednak, z właściwą sobie bystrością, graniczny strażnik rosyjski, który wziąwszy paniczów na cel, uprzejmie poprosił ich, aby raczyli wyjść na brzeg, i gościnnie w strojach Adamowych poprowadził ich do miasteczka, gdzie ich skwapliwie a w dobranem towarzystwie umieszczono w utrzymywanym przez żandarmerję miejscowym hotelu. Można sobie wyobrazić, co się działo w Grobli, gdy panicze nie wracali, a na brzegu znaleziono ich ubrania. Bo żeby „drugi brzeg“ dał znać o wypadku — o tem nie było mowy. Dziadzio dopiero przypadkiem dowiedział się, co się stało; zapakowawszy odpowiednią ilość ubrań i bielizny i zaopatrzywszy się w przepustki, okrężną drogą do miasteczka dotarł i po długich pertraktacjach chłopców, oskarżonych o samowolne przekroczenie granicy, wreszcie wyzwolił. Wujowie nigdy chętnie o tej przygodzie nie opowiadali, pamiętam jednak, że ilekroć zdarzyło się, iż któryś z nich o niej wspomniał, natychmiast zaczynali się pienić na Żydów, którzy się z nich naśmiewali, gdy ich nagich po miasteczku pędzono.
Przypominam sobie też znany mi z opowiadań drugi wypadek utrzymywania kontaktu z przeciwległym brzegiem.
Mimo obostrzonej kontroli i trudności mieszkańcy obu brzegów utrzymywali ze sobą kontakt nielegalny. Nie mam tu na myśli przemytników, których zresztą z pewnością nie brakło, mówię o różnych rzemieślnikach, jak krawcy, szewcy i t. p. Ci przyjmowali zamówienia i wykonywali roboty dla mieszkańców obu brzegów. Rozumie się, że kontakt ten najżywszy był w zimie, gdy Wisła zamarzała. I otóż zdarzyło się, że pewnej ciemnej nocy jakiś krawczyna z naszej strony postanowił z wykończoną robotą przekraść się na drugi brzeg. Mróz był, jak opowiadano, wielki. Kiedy krawczyna wszedł na lód, nagle pojawił się księżyc. Krawiec powinien był się cofnąć, ale lekkomyślnie zaryzykował. I cóż się stało? Kiedy już był niedaleko drugiego brzegu, rosyjski strażnik krzyknął nagle „stój“! i wziął go na muszkę. Tak trzymał go całą noc, mierząc z karabinu, ile razy krawiec chciał choć krok zrobić naprzód czy wtył. Strażnik był w ciepłych butach, w kożuchu i futrzanej czapie, a krawczyk, jak to zwykle krawczyk — w paltociku wiatrem podszytym. Wynik łatwy do odgadnięcia. Krawczyk do rana na lodzie zmarzł na śmierć.
Z końcem lata, gdzieś w drugiej połowie sierpnia, na placu musztry po „drugiej stronie“ odbywały się ćwiczenia całego garnizonu miasteczka. Piechota rozsypywała się w tyraljerę, strzelała, z okrzykiem „hurra“ szła do ataku, konnica przeskakiwała wysokie płoty z chróstu, przyczem jeźdźcy, nieraz po kilkunastu naraz, sypali się z koni — słowem — wojna była nie na żarty, zwłaszcza, że strzelano, nie żałując amunicji, t. zn. ślepych naboi. Prawdopodobnie w pobliżu granicy odbywały się większe manewry, w brygadzie czy dywizji, bo nawet gdy wojsko rosyjskie znikło z nad Wisły, w ciąż całemi dniami, a często i w nocy słychać było strzelaninę. Z początku, gdyśmy patrzyli na ćwiczenia kawalerji i piechoty na „drugim brzegu“, strach nas zdejmował. Później przyzwyczailiśmy się, a gdy wreszcie porobiliśmy sobie lance z biało-czerwonemi proporczykami, nietylko żeśmy się przestali bać, ale wygrażaliśmy niemi Moskalom.
Wreszcie po stronie rosyjskiej grzechot karabinów nie milkł dzień i noc. Gdziekolwiek byliśmy, w stodole, w wozowni, w ogrodzie, czy w domu, wciąż było słychać bezustanne „trrrrrrrrrr“. A po naszej stronie nic. Aż naraz pewnego dnia doleciało do naszych uszu coś, jakby głuche, gniewne westchnienie, jakieś dziwne, ciężkie „uch!“ W pierwszej chwili nie zaciekawiło nas, coby to mogło być, gdy jednak to „uch!“ zaczęło się powtarzać, a zwłaszcza w nocy było je bardzo wyraźnie słychać, zapytaliśmy jednego z wujów, co to może być. (Wuj służył swego czasu w batalionie strzeleckim w Bochni.)
— To austrjacka wieża pancerna pod Wieliczką — odpowiedział.
Dowiedzieliśmy się wtedy, co to jest wieża pancerna z „fortecznemi“ — jak się wówczas mówiło — działami.
Tak tedy po jednej stronie grzechotali z karabinów Moskale, gdy z drugiej przeciągłym rykiem ciężkich dział odpowiadała im austrjacka wieża pancerna pod Wieliczką.
Zresztą — Wisła. Bywała cicha, szara, kiedy indziej znów wody jej, koloru kawy z mlekiem, niosły jakgdyby czapki czy czepce z brudnej piany, to znów wzbierały, przerywając groble i zalewając pola, jak zwykle — rzeka! Że dla naszej rodziny jednak, pomijając szkody, wyrządzane zwykle przez powodzie, Wisła nie była bynajmniej obojętna, i dlaczego, o tem powiemy później.
Nie umiejąc pływać, często tonęliśmy. Ze względu na znane przysłowie niema się czem chwalić, ale sam tonąłem na dobre najmniej pięć razy. To rzeka mnie poniosła, to wpadłem tuż przy brzegu w dół, którego wczoraj nie było, to znów podwodny wir mnie wciągnął, tak że przez jakiś czas tkwiłem pod wodą, a tylko nogi od czasu do czasu nad wodą sterczały, dość że Wisła igrała z nami, jak kot z myszą. Ratował nas przeważnie Wicio, łapiąc nas, za co się dało. Pamiętam doskonale, jak raz wyciągnął mnie z dołu, o którego istnieniu nikt nie wiedział. Zszedłem z ostatniego schodka do wody — i ślad po mnie zaginął. Nikt nawet nie zauważył, wyjąwszy jednego Wicia, który natychmiast złapał mnie za włosy i tak z dołu wyciągnął.
Wspomnę jeszcze groble. Ciągnęły się na mile daleko i były ulubionem miejscem przechadzek rodziny. Upodobania tego nie podzielałem, a na tych spacerach nudziłem się niesłychanie. Z jednej strony woda, z drugiej równia i już. Ale przyjemnie było, jeśli szedł z nami na przechadzkę Ojciec z wujem Kaźmierzem. Obaj mieli wcale miłe tenory i byli muzykalni. Śpiewali zwykle przez całą drogę. A wiecie, czytelnicy, co? Wyłącznie ruskie dumki, które, jako bardzo melodyjne, były wówczas w modzie. Cóż było robić? Człowiek czasem śpiewać musi, a polskich pieśni wówczas prawie nie było. O Gallu mało kto wiedział. Był profesorem fortepianu w konserwatorjum krakowskiem.
Rozpisałem się w tym rozdziale o różnych rzeczach, ale najmniej mówiłem o Wiśle. Rzecz prosta — wiele o niej mówić nie można. Jasna, lśniąca gładzizna wielkiej powierzchni wody w pogodny dzień, złoty uśmiech o zachodzie słońca, czasem błyski krwawe, w noc księżycową srebrne lśnienia, ale przedewszystkiem cisza i spokój. Ten spokój przenikał serca i robił je cichemi i łagodnemi, może skłonnemi nieco do zadumy i tęsknoty. Oto wszystko. Bardzo wiele — ale czyż można o tem dużo pisać?
A wieszcza muzyka terkocących po rosyjskiej stronie karabinów i huczącej głucho austrjackiej wieży pancernej, muzyka, która nieraz kołysała nas do snu, urzeczywistniła się i wypełniła. Powstały przeciw sobie nadwiślane kordony, spłynęły krwią i ogniem, aż wreszcie runęły w toń Wisły, która w dalszym ciągu dziś, jak przed wiekami, płynie sobie cicho, szeroka, powolna, zadumana i spokojna.
Nie napróżno straszyliśmy ze swego brzegu Moskali lancami z biało-czerwonemi proporczykami...



OBIAD.

— Dzieeee-ci! Na obiad!
Oj, jak ja też tego hasła nie lubiłem! Ludzkie pojęcie przechodzi! Nie dlatego, żebym nie miał apetytu, choć po porządnej pajdzie chleba z masłem i miodem i po odpowiedniem „dokarmieniu“ się jagodami lub owocami nigdy głodni naprawdę nie byliśmy, ale ponieważ — ponieważ przedewszystkiem trzeba było grzecznie siedzieć i nie fikać nogami pod stołem, bo inaczej któryś z wujów zaraz mówił:
— Który tam bęben nieznośny znów trzęsie stołem?
I mierzył nas niechętnem, pogardliwem spojrzeniem.
Gdyby jeszcze to moje „towarzystwo“ siedziało cicho! Ale Lolek zaraz:
— Ja nie!
A skarżypyta Cesiek natychmiast:
— To Irzek!
Na to wuj:
— Rozumie się. Zawsze on. Fuj, jak od ciebie stajnią czuć!
Stajnią! A niby czem ma być czuć! Perfumami?
Milczę. Któryś z nas — nie ja, czytelnik łatwo w tej chwili odgadnie — rzucił psom pod stołem ochłap, kość czy kawałek mięsa, którego sam nie chciał zjeść. Niecierpieliśmy mięsa.
Psy zaczynają się gryźć, warczeć, a ja jestem boso, i choć psów się bynajmniej nie boję, nie lubię, jak się gryzą u mych bosych nóg. Może się któryś pomylić i zamiast kości chwycić mnie za nogę. Byłem taki chudy! Wciągam nogi pod siebie na stołek, skutkiem czego naraz rosnę w oczach Mamy.
— Jak ty siedzisz, Izio, cóż to znowu za maniery!
Maniery! A cóż to za maniery trzymać psy pod stołem!
— Psy się pod stołem gryzą! — tłumaczę się nieśmiało.
— Nie bój się, ty tchórzu jeden! — mówi wuj Gustaw. — Mój Azor nic ci nie zrobi.
Tchórzu! A czy tam jest tylko jeden jedyny Azor? Innych psów niema?
— Nic mu nie zrobi, ale wiatrem śmierdzi obrzydliwie! — odzywa się wuj Henryk.
— Nie bój się nic, Iziu, nic ci nie zrobi, bom go wczoraj sprał harapem jak nieboskie stworzenie za to, że straszył Jaśka Kostki — z ironicznym uśmiechem w stronę wuja Gustawa mówi jego brat bliźni, wuj Józef, równocześnie brat mleczny Cabaja.
— Wypraszam sobie znęcanie się nad moim psem! — wybucha wuj Gustaw.
— To sobie wypraszaj! — z zimną krwią odpowiada wuj Józef. — Nie mam nic przeciw temu. Ale jeśli się chce mieć psa, to trzeba go ułożyć tak, żeby się przynajmniej jako tako po ludzku zachowywał.
Wygłosiwszy tę dość skomplikowaną prawdę, wuj Józef dalej wyniośle je i w sporze udziału już nie bierze.
— A wuja Hektor też się raz na mnie rzucił! — odzywam się nieśmiało.
— Nikt ci się o to nie pyta! — odpowiada wuj Józef z groźnie zmarszczoną brwią.
— Dzieci nie mają nic do gadania, zwłaszcza gdy starsi mówią, a już szczególnie przy obiedzie — flankuje mnie wuj Gustaw.
Bliźniaki mają to do siebie, że się między sobą kłócą, ale jak tylko kto jednego z nich zaczepi, natychmiast drugi śpieszy z pomocą.
— Iziu, czemu nie jesz mięsa? Nie gadaj, tylko jedz!
— Poczta idzie! — mówił ktoś.
Istotnie — idzie w dosłownem znaczeniu, pieszo. Skąd — nie wiem, ale widzę, że naprawdę idzie.
Wicio wyskakuje przed dom.
— List dla Helenki (to Mama!). I „Czas“! — woła.
— Nic więcej? — pyta wuj Ludwik, operujący wciąż wekslami (a czemu — wnet się pokaże). — To chwata Bogu.
„Czas“ krakowski byt wówczas bardzo popularny w szerokich sferach inteligencji, która wbrew swym konserwatywnym zasadom (a zresztą, poczynając od chłopa, a skończywszy na magnacie, któż wówczas na swój sposób nie był konserwatystą?) pozyskał dzięki powieściom Sienkiewicza oraz głośnym nazwiskom współpracowników. Czytano go jak Bibiję.
Przyjemność! Jeden z wujów czyta „Czas“ na głos. Płyną słowa niezrozumiałe, wszyscy słuchają w milczeniu, już nikt nie mówi o psach ani o koniach, nikt się nie kłóci, wszyscy siedzą poważnie, nic nie mówiącym wzrokiem zapatrzeni w coś, co po oczach sądząc, powinnoby znajdować się czy leżeć mniej więcej w środku stołu, ale czego ja w żaden sposób dojrzeć nie mogę. A w jadalni duszno.
Widzę — Lolek coś mówi szeptem.
Nie słyszę! — odpowiadam mu półgłosem. — Czego chcesz?
Cicho, smarkacze, nie przeszkadzać! — odzywa się gniewny głos lektora.
A dajcież mi spokój z takiemi dystyngowami obiadami, z tą całą grzecznością, bezustannem milczeniem i z całą waszą skupioną uroczyście nudą! Wolę jadać obiady gdzie indziej, raz dlatego, że są znacznie lepsze, a powtóre ponieważ towarzystwo jest znacznie milsze, o wiele więcej zajmujące i wcale mi nie przygania, że „śmierdzę stajnią“, jako że innych perfum wogóle nie zna.
Takie obiady bywały w czeladnej, tylko trzeba było wiedzieć, jak się tam na obiad dostać — bo mnie pilnowano, wiedząc, iż do tego wiktu i towarzystwa mam szczególny pociąg.
Proszę! Nie byłem żadnym demokratą ani „chłopomanem“. Byłem dzieckiem.
I otóż jest „południe“. Fornale, wogóle cała służba, wszystko ciągnie do ogromnej czeladnej, widnej, czystej, z olbrzymiemi stołami pod ścianą, w której były wielkie okna, skutkiem czego stoły były jasno oświetlone. Pod ścianą i naprzeciw ściany długie, ciężkie ławy. Opodal piec kuchenny, ale co za piec! Istny wulkan! Ogrom, buchający wciąż ogniem i wyrzucający z siebie bezustannie potrawy. Przy piecu kucharka — nie wiem, jak jej tam było na imię — i dwie czy trzy „dziwki“, z których jedną, Kaśkę, pamiętam doskonale z powodu pewnego przykrego zajścia, o którem później. Z kuchni tej z za pieca wiodło dwoje drzwi — jedne do śpiżarni, drugie do pokoju klucznicy, osoby wpływowej, dającej czasem suszone owoce.
Jeszcze jedno. Ta kuchnia — zrozumiejcie, czytelnicy! — bywała czasem — kaplicą. Tak. Do najbliższego kościoła w Zabierzowie było kilka mil, wobec czego tamtejszy proboszcz (azali żyje jeszcze jowjalny ksiądz Zych?) od czasu do czasu przyjeżdżał do Grobli, aby dla służby odprawić nabożeństwo. Powiedziałem — dla służby, albowiem szło przedewszystkiem o to, aby serca tych wielkich dzieci nie zeschły się bez słowa bożego. Ale w tem nabożeństwie wraz ze służbą cała rodzina zawsze brała udział, a ponieważ kuchnia we dworze była największą ubikacją, skutkiem tego nieszpory tam właśnie się odbywały — jako, że Bóg jest wszędzie. Już wówczas mocno chwytało mnie za serce, gdy widziałem Przenajświętszy Sakrament, lśniący złotem w tej skromnej kuchni, otoczony prostymi, nabożnymi ludźmi, klęczącymi i, tak samo jak ja, dziecinnie wpatrzonymi w Glorję Przenajświętszą. Później, gdy zrozumiałem cały cud łaski Pańskiej, zstępującej na stół w postaci chleba powszedniego, uzyskanego w prawdziwym pocie czoła — uśmiechnąłem się tylko, jak człowiek, który zdobył prawdę dawno przeczuwaną.
— Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj...
Otóż ten „chleb powszedni“ smakował mi najlepiej.
Zmyliwszy czujność Mamy obojętnem niby wejściem przez furtkę do ogrodu, okrążałem dwór i — przez parkan — czego Mama nie brała w rachubę, bo sama przez parkan nigdy nie chodziła — uciekałem do kuchni. Nasz obiad był dopiero o pierwszej, a przez delikatność podczas obiadu czeladzi nikt z „państwa“ do kuchni nigdy nie wchodził, aby ludzi nie krępować. Oni zaś, sami dzieci, odczuwali dziecko tak subtelnie, jak to tylko nasz chłop potrafi, i nigdy ani żaden z nich mnie nie wydał, ani żadna „dziwka“ mnie nie zdradziła przed Mamą.
Czeladź obsiadała stoły i czekała cierpliwie, rozmawiając półgłosem. Nigdy wśród tych prostych ludzi nie zdarzyło mi się usłyszeć ani jednego nieprzyzwoitego słowa, nigdy nie było żadnej zwady czyto o miejsce, czy o co innego.
— Siednij se, Jirzy! — mówili uprzejmie, robiąc mi miejsce.
A ja se siadałem.
Dziwki z impetem stawiały na stołach ogromne michy kwaskowatego żuru i michy tłuczonych kartofli. Na żurze pływały tłuste, bronzowe jeziorka z plejadami skwarków. Tak samo na kartoflanych Alpach złociły się pagóreczki skwarków, gorących wprawdzie, że podniebienie można sobie było sparzyć, lecz cudnie słonych i nadzwyczaj smakowitych.
Jeść a jeść — to wielka różnica! Tam we dworze kłócili się podczas obiadu, czasem znów żartowali, śmiali się, czytali „Czas“, gdy tu — wszyscy się przedewszystkiem żegnali, poczem dopiero w skupieniu, z planem i rozwagą zabierali się do jedzenia. Tak też robiłem i ja. Każdy z nas sięgał po łyżkę, których odpowiednia ilość leżała na stole, i zaczynał jeść, ostrożnie i uważnie skrobiąc spodem łyżki o krawędź michy, aby ani jednej kropli żuru nie uronić, aby się nic nie zmarnowało. Nie będę się bawił w żadne filozoficzne rozważania „sub specie aeterni“, nie będę mówił, czy moja książka będzie trwała pięć minut czy pięćset lat, powiem tyle tylko, że żur bardzo lubię do dziś i że bez względu na to, czy tu, gdzie obecnie mieszkamy, będzie pustynia lodowa czy też las palmowy, wszędzie, gdziekolwiek człowiek rozumny będzie uprawiał żyto, będzie też z konieczności jadł żur, co mu zawsze na zdrowie wyjdzie.
A cóż dopiero mówić o grochu, wspaniałym grochu w wielkiej misce, dokoła ugarnirowanej przepyszną, kwaśną, domową kapustą! A jaglana kasza! I to gościnne: — Nabier se jeszcze, Jirzy, nabier!
Świetnie się jadło w czeladnej.
Aż przecież ktoś wydał — pewnie Mama sama się domyśliła, i ktoś tam przychodził, mówiąc: — Pani kazała, coby panicz zara szedł do dworu!
— Wciornaści! — jak klęli nasi fornale.
„Panicz“ — któremu wciąż wymyślają, że „stajnią śmierdzi“, jedzący wstrętne krowie mięso (ale mięso!) przy akompanjamencie niezrozumiałych artykułów „Czasu“, czy: — Siednij se, Jirzy!
Co lepsze?
Rozumie się — wszystko w swoim czasie.
A w owym czasie mnie znacznie lepiej smakował obiad w czeladnej niż w jadalni.



Wieczór.

Po podwieczorku, gdy upał popołudniowy minął, a słońce zwolna zaczynało chylić się ku zachodowi, wolni od zajęć gospodarczych młodsi wujowie ćwiczyli się przed domem w szermierce. Najgorliwszymi zwolennikami tego sportu były bliźniaki, co miało nawet swe praktyczne uzasadnienie. Obaj studjowali agronomję i prawo w Wiedniu, sławnym z bezustannych awantur studenckich, obaj byli nadzwyczaj zaczepni i kąśliwi, przytem bardzo małego wzrostu, a tedy najbardziej narażeni na zaczepki i docinki. Takie sprawy załatwiano wówczas w kołach studenckich z bronią w ręku. Oto dlaczego bliźniaki korzystały z każdej wolnej chwili, aby się w szermierce doskonalić.
Przyglądałem się tej zabawie nieraz całemi godzinami, bo oprócz bliźniaków i drudzy wujowie udział w niej brali, i z przyjemnością przypominam sobie suchy szczęk rapierów, głuchy brzęk czarno lakierowanych, blaszanych gard lub dobrze trafionych drucianych masek i zdyszane, zacięte głosy szermierzy, zapowiadających: — Kwarta! Prim! Tercja! Manszetka! Finta! en garde! — Szermierze posuwali się to naprzód, to w tył, ryjąc ziemię obcasami tak, że po pewnym czasie wyorywali przed domem w piaszczystym gruncie głęboki rów. Że się przytem zapalali, że nie szczędzili sobie uwag w stylu mniej sportowym, a zato wygłaszanych z dobitnym krakowskim akcentem — rzecz jasna! Urozmaicało to znakomicie przedstawienie, zwłaszcza jeśli bohaterami były bliźniaki, które kłóciły się tak zajadle i złośliwie, że można było pęknąć ze śmiechu.
Z ogrodu, gdzie ku wieczorowi robiło się trochę chłodno, panie, to jest: babcia, Mama i ciocia Mania, przenosiły się przed dom na dziedziniec. Było tu znacznie cieplej. Słoneczko dopiero wędrowało ku zachodowi i rzucało blask nie czerwony, lecz pomarańczowy; przegrzany słońcem piasek podwórza dyszał żarem. Otoczone dziećmi panie siadały na ławie wmurowanej w ścianę domu, a kto się nie mógł pomieścić, wynosił sobie z domu krzesło. Tak cała rodzina siedziała przed domem, rozmawiając i przyglądając się szermującym wujom. Tym grobelskim czasom i wieczornej szermierce wujów zawdzięczamy, że Mama wbrew woli Ojca nietylko kazała nam brać lekcje szermierki, ale nawet sprawiła nam piękne rapiery i florety i wszelkiemi siłami popierała domowe nasze „assauts“, mimo iż zebrania te były bardzo hałaśliwe. Już kiedy była śmiertelnie chora, kazywała nam nieraz bić się na szable lub na florety. Biliśmy się z Lolkiem, skacząc, ryjąc piętami ziemię i kłócąc się tak samo, jak swego czasu nasi wujowie, a Mama przyglądała się nam ze swego łóżka ustawionego na balkonie.
Zwolna pomarańczowe światło stawało się czerwone. Pomęczeni wujowie składali broń. Szermierka była już niemożliwa, bo jednemu z szermierzy słońce zbyt silnie w oczy świeciło. Otwierały się szeroko wrota, i na dziedziniec wkraczały z rykiem ociężałe krowy, z wymionami dosłownie ociekającemi nieraz mlekiem. Oganiał je pastuch batem. Gdy się zbyt stłoczyły u wejścia do obory, wskakiwał na nie, i tak, przestępując z grzbietu na grzbiet, z karku na kark, rozdzielał je batem, jedną po drugiej wpędzając do obory. Równocześnie otwierano też furtkę w płocie, którym ogrodzona była znajdująca się pod stajnią sadzawka, i po chwili z głośnem kwakaniem wysypywały się z niej kaczki, za niemi gęsi z głowami zadartemi dumnie, rozglądając się jakgdyby ze zdziwieniem. Oba te pułki ptasie, bardzo liczne, bez niczyjej komendy ciągnęły prosto do kurnika, kaczki skwapliwie, przewalając się pośpiesznie z boku na bok, gęsi powoli, poważnie, póki wreszcie spłoszone czemś, krzycząc, nie zerwały się białą chmurą do lotu. A tymczasem przez bramę wchodziła na podwórze coraz to nowa para koni, wracających z pola, zmęczonych, spracowanych, głodnych. Doprawdy — z min im to było widać. Wlokły za sobą tylko orczyki, a szły tak ciężko i tak wyciągnięte, jakby wciąż jeszcze ciągnęły pługi lub brony. Było w nich w tej chwili coś niesłychanie ludzkiego, coś jakgdyby z rolnika. Od strony kuchni pojawiał się równocześnie długi szereg dziewcząt ze skopkami i naczyniami na mleko. Szły do doju.
Purpurowy blask wypełnia dziedziniec, który na chwilę przycicha. Ale teraz dopiero następuje najpiękniejsza część tego wieczornego przedstawienia. Oto wypuszczono ze stajni młode, nieujeżdżone jeszcze konie, aby sobie trochę pobiegały.
— Zamknąć bramę! Zamknąć bramę! — krzyczy któryś z wujów.
Źrebce wypadają na dziedziniec jak burza. Rżą. Ziemia tętni pod ich niepodkutemi kopytami. Cwałują dokoła dziedzińca, skaczą, wolne, pełne życia, rozhukane, rozbrykane dzieci. Teraz znów występują na arenę pieski. Gonią za źrebcami, źrebce wierzgają, psy szczekają, zgiełk, tupot, rżenie. Na dobitkę pokazują się na dziedzińcu wracające z obory dziewczęta z mlekiem. Ujrzawszy rozbrykane źrebce, z przeraźliwym piskiem uciekają w stronę kuchni!. Śmiejemy się. Ale te brewerje nie podobają się pawiowi, który lubi ciszę i spokój. Bojąc się snać, aby mu który źrebak nie nastąpił na ogon, błysnąwszy niby różnobarwna smuga w powietrzu, purpurą gorejącą nasyconem, usiadł na strzesze stodoły, rozwinął swój wspaniały ogon i wrzeszczy. A gdy tak wśród tego rejwachu konie po dziedzińcu uganiają, cała rodzina, nie wyjmując nas malców, śledzi ich ruchy, półgłosem robi uwagi, zachwyca się... Bo widok tych źrebców, nie znających jeszcze chomąta ni siodła, był istotnie piękny.
Konie zapędzono do stajni.
Kolacja.
Niewiele mogę o kolacji powiedzieć. Pamiętam zsiadłe mleko z kartoflami, więcej nic. Byłem zwykle tak śpiący, że nic mnie już nie obchodziło.



PRABABCIA.

Są ludzie, którzy długo, długo nie umierają, choć zwłoki ich oddawna spoczywają w grobie.
Nie mam tu bynajmniej na myśli tak zwanych ludzi „wielkich“. Gdyby nam gwałtem nie wbijano w głowę historji rozmaitych królów i wodzów, lecz pozostawiono utrwalenie ich pamięci czynom, jakich dokazali, wiedzielibyśmy o nich tyle, co o faraonach egipskich, lub też tyle, co o królach polskich wiedzieli za moich czasów grobelscy fornale. Mało jest ludzi naprawdę tak wielkich, aby pamięć ich czynów mogła trwać dłuższy czas po ich śmierci bez szczególnej propagandy w tej czy owej formie.
Jakże tedy wielkim w całem znaczeniu słowa musiał być człowiek mały, którego czyny i pamięć obejmowały i przetrwały cztery pokolenia, czyny codzienne, powszednie, zwykłe, jak słota, śnieg, pogoda, mróz lub upał, czyny, które dziś są, bo stosownie do porządku rzeczy być muszą, lecz o których na drugi dzień się nie myśli.
Takim to wielkim małym człowiekiem była nasza Prababcia.
Umarła dawno, kiedy byłem małym, może ośmioletnim chłopczykiem, a jednak obraz jej żyje wciąż w mej duszy. I nietylko w mojej, ale w duszach wszystkich, którzy ją znali. Tedy nie umarła. Nie umarła, ale śpi.
Wielki mały człowiek! Zaiste! Tak wielki, że choć pamięć czynów i życia jego żywię — imię samo w niepamięci utonęło. Prababcia była — Prababcią, Babciątkiem ukochanem — ale wstyd czy nie wstyd powiedzieć — nigdy nie wiedziałem, jak jej było na imię. Prababcia — i już! A zresztą któżby śmiał mówić do niej po imieniu?!
W naszych albumach rodzinnych jest fotografja, przedstawiająca staruszkę w aksamitnej czarnej salopie z lisim kołnierzem i, o ile sobie przypominam, w futrzanej czapce. Z pod czapki wygląda twarz okrągła, pomarszczona jak zimowe jabłuszko, ale pogodnie, wesoło uśmiechnięta. W twarzy tej staruszeczki jest jeszcze radość życia, a to znaczy bardzo wiele i bardzo wiele mówi temu, kto wie, że radość życia w tak podeszłym wieku to dowód zdrowia nietyle fizycznego (Prababcia cierpiała na raka w piersiach), co moralnego. Oto, co czyni starość pogodną i krzepką.
Z fotografji patrzą nadzwyczaj miłe oczy czarne, migające błyskami humoru lub ciepłem, promiennem spojrzeniem miłości i życzliwości. Ale zdarzało się, że oczy te bywały niepokojące i groźne, tak groźne, że człowieka do szpiku kości przejmowało coś w rodzaju ziąbu. Te oczy stawały się wówczas czarne jak atrament i patrzyły stanowczo, uparcie, bez zmrużenia powiek. Prababcia była bardzo energiczna, mądra, a przytem doskonale znała ludzi i przezierała ich nawskroś. Życie nie miało już dla niej tajemnic. Bez donosicieli, bez żadnych śledztw i dochodzeń wiedziała, co kto mógł przeskrobać i kiedy go na tem złapać. Ody złapany wreszcie na gorącym uczynku winowajca stanął przed nią, patrzyła na niego tak, że mu to spojrzenie szło w pięty, wychodził z jej pokoju czerwony ze wstydu, a jeśli to był pan Drożdż, to spocony ze strachu, co mu się zresztą często zdarzało.
Na kolanach Prababci siedzi malutki chłopczyk w sukience w szkocką kratkę i w kapeluszu pilśniowym z szerokiemi skrzydłami. Na sukienkę wypuszczona szeroka, biała koronkowa kreza. Mina głupiutka, jak zwykle u dziecka, które pierwszy raz w życiu patrzy w czarne oko aparatu fotograficznego. To ja, najstarszy w rodzinie wnuś.
Prababcia i ja — to cztery pokolenia.
Niewielkiego wzrostu, lecz krzepka, mimo podeszłego wieku, choć chodziła o lasce, trzymała się prosto, osobiście doglądała całego gospodarstwa, wyjeżdżała w pole doglądać pracy, a także odbywała bryczką dalsze wyprawy nad Wisłę do jednego z synów, który prowadził roboty ziemne przy regulacji. W takich razach brała zwykle i mnie, ponieważ jednak byłem za mały, aby usiedzieć na siedzeniu, skutkiem tego stawiano mi w bryczce między nogami Babci podnóżek, Babcia zawijała mnie w poły swego płaszcza i tak podróżowaliśmy sobie razem. Jeśli wracaliśmy późnym wieczorem, spałem znakomicie, ciepło płaszczem otulony. Przypominam sobie jedną taką noc księżycową. Wracaliśmy od wuja Ludwika z nad Wisły. Zbudziłem się nagle, ponieważ bryczka zwolniła biegu i zaczęła się bardzo kiwać. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu ujrzałem dokoła bryczki jakąś wodę i usłyszałem plusk jej pod nogami koni. Na drobno marszczące się fale padał blask księżycowy, a niedaleko widać było czarne, wielkie, stare drzewa. Trwało to chwilę tylko, poczem przypomniałem sobie, że jedziemy brodem, ale ta jedna chwila była nadzwyczajna. Nagle rozbudzony dzieciak spojrzał w głąb księżycowego światła, w samo serce nocy. Był to świat, jakiego jeszcze nie widziałem. Wszystko było w tej chwili zaziemskie.
Ile lat mogła mieć Prababcia? Nie wiem. Pamiętała dobrze 31-szy rok, wolne miasto Kraków, 46-ty rok, 63-ci... Nie opowiadała o tem, przynajmniej mnie nie. Nie byłbym i tak zrozumiał. Myśmy sobie z Prababcią rozmawiali o rzeczach znacznie ciekawszych i ważniejszych — bo ja wtedy tyle różnych Ameryk codzień odkrywałem!
Dużo się nieraz u nas słyszy i opowiada o duchach, błądzących pokojami starych dworów. W kilku takich dworach mieszkałem. Stali ich mieszkańcy, ludzie nieraz bardzo poważni i wiarogodni, opowiadali mi, że zjawiska te widywali nietylko sami, ale wraz z całą rodziną i służbą, że one od czasu do czasu niezmiennie się pokazują. Ja jednak nigdy nie widziałem nic. I w naszym dworze w Grobli też nigdy nic nie straszyło. Służba opowiadała mi czasami okropne historje o strzygach, upiorach i innych straszydłach, ale gdy pytałem, czy u nas w jakim zakątku co straszy, odpowiadono mi stanowczo, że nie. Dwór był zbyt pogodny na to, mieszkańcy jego zbyt cisi i prostego, pokornego serca. Ale niewątpliwie żył w nim jeden duch. Nie straszył, nie pokazywał się, nie rzucał sprzętami, nie stukał, nie pukał, lecz wszyscy zawsze czuliśmy, że wśród nas przebywa i domu swego nie opuścił.
Był to jasny, dobry duch Prababci.
Władza jego była tak silna, że po śmierci Prababci wszystko szło i musiało iść tym samym torem, jak za jej życia. Ani jednego sprzętu nigdzie nie przestawiono, nic nie zmieniono w rozkładzie i podziale prac, nikogo ze służby nie wydalono, ani też nikogo nowego nie przyjęto. Tak samo bez zmian pozostało wszystko w ogrodzie. W rozmowach wciąż mówiło się o niej jak o żywej, na wspomnienie jej różnych dowcipów śmiano się, jakgdyby usłyszano je wczoraj lub dziś, pilnowano, aby wszystko było na swem miejscu, jak to ona lubiła, do tego stopnia, iż mogło się zdawać, że Prababcia wyjechała tylko na kurację do Karlsbadu i wkrótce już wróci, a gdy wieczorem zgromadzona przed domem rodzina przyglądała się harcom koni wypuszczonych na dziedziniec, niemal widziało się wśród siedzących na ławie pań Prababcię, opartą na czarnej lasce, z uśmiechem przyglądającą się swawoli młodych źrebców i panicznej ucieczce piszczących ze strachu „dziwek“, z pełnemi skopkami wracających z obory. Powtarzam, duch ten nie zjawiał się, a jednak każdy z nas mógł go widzieć zawsze, kiedy tylko zechciał — tak pełnym Prababci był cały dwór.
Bywało, że długie miesiące spędzałem w Grobli z Prababcią sam na sam, o ile nie liczyć rozmaitych cioć-rezydentek i pomagającej Prababci w gospodarstwie Fräulein. Zdarzało się, że Prababcia zabierała mnie do Grobli już z początkiem maja, jeśli wiosna była ciepła. W dzieciństwie byłem bardzo wątły, dużo chorowałem i często zapadałem na zapalenie oskrzeli, dlatego Mama chętnie wyprawiała mnie na wieś, na świeże powietrze i mleko prosto od krowy. Mimo że w Grobli nie było dzieci, z któremi możnaby się bawić, nie nudziłem się z Prababcią nigdy. Miałem nawet swój urząd i wyznaczoną sobie funkcję, a mianowicie w południe i wieczorem dzwoniłem na obiad i na kolację. Wspomniałem o lipie, na której zawieszony był dzwon ze sznurem, zwisającym prawie ku ziemi. W ten to dzwon dzwoniłem z wielkiem namaszczeniem i tak długo, póki od strony stajen i zabudowań gospodarczych nie pokazali się ludzie, dążący ku kuchni czeladnej. Zwykle cała służba szła wolnym krokiem „gęsiego“, poważnie i z godnością, aby nie okazać nieprzystojnego pośpiechu — figury niezgrabne, trochę zgarbione od pracy, z nogami zgiętemi w kolanach, ze zwieszonemi głowami i zwisającemi utrudzonemi czerwonemi rękami. Było ich dziewiętnastu. Wszystkich znałem po imieniu, wiedziałem, co który z nich robi, jakie zajmuje stanowisko, jak długo we dworze już służy; tedy gdy tak nawskroś przez cały dziedziniec defilowali, przed moim wzrokiem dziecinnym przesuwały się jakgdyby uosobione w tych twardych kształtach wszystkie prace wiejskie. Tak samo „gęsiego“ po obiedzie wracali do obory, do stajen i do stodół, aby tam chwilę wypocząć na wyrkach lub na słomie. Wieczorem niezawsze tę procesję widziałem, bo czasami bywało już zbyt ciemno, ale zato nieraz mi się zdarzało, że poprzez rzadkie jeszcze listowie lipy przyświecały mi niezliczone gwiazdy i jasny, srebrny półksiężyc. Dzwoniłem w tedy długo, nie na służbę już, lecz na gwiazdy i na księżyc — a Prababcia rozumiała to i nie broniła mi tej zabawy. Do mnie też należało w czasie burzy gonić dookoła domu z poświęcanym dzwonkiem loretańskim, którego dźwięk posiada moc odpędzania piorunów. Oto były moje najważniejsze obowiązki. Poza tem dreptałem stale za Prababcią, doglądając wraz z nią gospodarstwa, wieczorem zaś przy świetle malutkiej lampy naftowej — jakie to wówczas były komiczne lampy! — i przy akompaniamencie trajkotu cioć-rezydentek przeglądałem starą biblję z czarnemi jak noc, zamazanemi ilustracjami. Ale mimo że ilustracje były zamazane, a światło bardzo anemiczne, widziałem doskonale, i ani na myśl nawet nie przyszło mi narzekać na nie.
Życie Prababci było niezmiernie pracowite. Dość powiedzieć, że przez trzy pokolenia kobieta ta zarządzała majątkiem rodziny prawie bez niczyjej pomocy, bo dziadzio, syn jej, zajęty interesami w mieście Grobla mało się zajmował.
Powoli wciągnąłem się w życie Grobli tak, że najmniejsze nawet szczegóły stawały mi się zrozumiałe. Zacząłem na swój sposób brać w tem życiu udział. Pan Drożdż — kloc, o głowie i twarzy podobnej do kuli od kręgli, na którejby ktoś nalepił wąsiska i czerwony nos — miał zwyczaj nosić stale laskę z rozkładanem krzesełkiem. Oczywiście laska była bardzo gruba. Tą lagą przy każdej sposobności bardzo chętnie okładał chłopców i dziewczęta, starszych parobków i fornali bał się. Raz zebrał go gust na mego przyjaciela, pastucha świńskiego, czyli mówiąc poprostu „świniarza“, który mi robił ślicznie grające fujarki wierzbowe. Ponieważ w żaden sposób nie mogłem dopatrzyć się winy tego biednego, co najwyżej piętnastoletniego chłopca — zresztą choćby nawet i była — nie mogłem znieść myśli, że pan Drożdż zacznie go okładać pałą, co mu w mojej obecności solennie przyobiecał, w te pędy „poleciałem“ do Prababci ze skargą. Kazała mi natychmiast zawołać pana Drożdża. Co mówiła — nie pamiętam, ale nigdy nie zapomnę wzroku, jakim prosto w oczy panu Drożdżowi patrzyła. Pan Drożdż przestępował z nogi na nogę, drapał się w głowę, coś tłumaczył, aż wreszcie wyrwało mu się zdanie:
— Bo proszę łaski jejmości, te chamy —
— Panie Drożdż, pan też nie z królewskiej rodziny pochodzisz! — przerwała mu Prababcia. — Nie życzę sobie i koniec! Rozumiesz pan?
A równocześnie oczy jej, czarne w tej chwili jak smoła, dziwnie błyszczące, pchały pana Drożdża ku ścianie, aż wreszcie wyrzuciły go za drzwi.
A mnie Prababcia pogłaskała po głowie.
To była moja trzecia poważna funkcja w Grobli, i dlatego cieszyłem się względami służby.
Pewnego razu, kiedy Prababcia wczesną wiosną znowu przywiozła mnie na mleko prosto od krowy, wybrała mi ze swych skarbów w serwantce ślicznie malowany garnuszek karlsbadzki z wyzłacanym brzegiem i uszkiem. Z tym garnuszkiem miałem chodzić do obory na mleko podczas podoju.
— Uważaj tylko, żebyś go nie zbił — mówiła Prababcia — bo to garnuszek pamiątkowy.
Uważałem bacznie, z całą przyjemnością, bo było to znowu coś w rodzaju jakiejś funkcji. Ale jednego razu wieczorem potknąłem się o ów przeklęty „biały kamień“, wkopany w ziemię u wejścia do obory, i drogocenny garnuszek stłukłem. Zdjął mnie okropny strach, bo wierzyłem święcie, iż garnuszek ten jest bezcenny, i wyobrażałem sobie, że Prababcia nad jego stratą, kto wie, może nawet rozpaczać zacznie. Taki cudowny garnuszek! Rozbeczałem się i za nic na świecie nie chciałem iść do domu powiedzieć Prababci, co się stało. Poszła Fräulein, a wróciwszy wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do dworu. Prababcia siedziała przy oknie w jadalni w głębokim fotelu i zamyślona wyglądała na dziedziniec. Nie było jeszcze ciemno. Widać było twarz Prababci, jak zwykle łagodną, lecz teraz jakby smutną, poważną. Padał na nią blady odblask niezupełnie jeszcze zgasłego nieba. Ujrzawszy mnie, odezwała się spokojnym, łagodnym głosem:
— Cóż to, wnusiu, garnuszek sobie stłukłeś?
Powiedziałem, że odezwała się głosem łagodnym. Ale to było coś więcej niż łagodność, to była dobroć, której melodja wciąż jeszcze wibruje w mem sercu. Przecież to ja jej szkodę wyrządziłem, a ona mówiła do mnie tak, jakgdyby mnie chciała pocieszyć, i tak niewątpliwie było, bo ona rozumiała doskonale, że mnie ten przypadek bolał znacznie więcej niż ją. Wzruszony ukryłem twarz w jej spódnicy i znowu się rozpłakałem.
Prababcia pogłaskała mnie po głowie i rzekła tym samym, pełnym słodyczy głosem:
— Nie płacz, wnusiu, nie! Nic wielkiego się nie stało. Jutro dam ci drugi garnuszek jeszcze ładniejszy. A mleczko piłeś?
Był to wypadek napozór drobny, ale dla mnie został na zawsze pamiętny, i dzięki niemu rozumiem dziś, co znaczy i może dobroć. Z powodu rozbicia drogocennego garnuszka byłem w takiej rozpaczy, że bałem się pokazać ukochanej Prababci, a oto jedno zdanie, nie, nie zdanie, lecz ton, jakim je wymówiła, uspokoił mnie zupełnie, i świat, jak mi się zdawało, pełen gróźb i zapowiedzi srogich kar, w okamgnieniu zmienił się w raj, pełen miłości i dobroci.
Drugi drobny wypadek:
Dokonywała się podczas obiadu zwykła uroczysta lektura „Czasu“. Wszyscy słuchali w milczeniu, wpatrzeni jak zwykle w środek stołu gdzieś między koszyk z chlebem a sosjerkę z nienawistnym mi sosem szczypiorkowym. Na leguminę mamy naleśniki, do których podano niewielki słoik konfitur z porzeczek. Słoik ten przechodzi z rąk do rąk. Wszyscy są tak zajęci czytanym artykułem, że na mnie nie zwraca uwagi nikt, nawet Mama, przeciwnie, przez zapomnienie, zamiast nałożyć mi konfitur na talerz, wręcza mi cały słoik. Chcę sobie wytrząsnąć trochę porzeczek na naleśniki, gdy wtem coś chlupnęło, i wszystko wypadło mi na talerz. Zląkłem się. Wcale zamiaru tego nie miałem, a teraz nietylko odbiorą mi konfitury, ale jeszcze dostanę burę za łakomstwo. Powoli podnoszę głowę z nad talerza i patrzę w stronę Prababci. Może nie widziała? Aha! Onaby czegoś nie widziała! Nikt na nas nie zwracał uwagi, ani nawet Mama. Ona jedna tylko nie spuszczała z nas oczu. I oczy moje zaniepokojone spotykają się z jej oczami, które jednak wcale nie są wrogie. Prababcia uśmiecha się dobrotliwie i kiwa mi głową, co doskonale rozumiem i wiem, że to znaczy:
— Widziałam, wiem, że nie chciałeś! Ale teraz zjedz sobie już, wnusiu, zjedz, nic nie szkodzi.
Kiedy indziej znów był w ogrodzie podwieczorek. Brioszki, „katalani“ — dziś nazywają to cwibakiem — czarny chleb, piernik z orzechami i migdałami, świeżutkie masło, miód lipcowy, jasnozłoty, „kańpus“ czyli twaróg wymieszany ze śmietaną i pędami młodej cebulki, świetna kawusia ze śmietanką i t. d. Prawdopodobnie była to jakaś uroczystość rodzinna. Starsi siedzieli już za stołem, ale nie jedli jeszcze. Babcia, synowa Prababci, nalewała właśnie kawę. Wtem myśmy przybiegli całą watahą, zgrzani, zgonieni i głodni jak wilki. Ujrzawszy nagromadzone na stole pyszności, zaczęliśmy skomleć, jęczeć i żebrać o podwieczorek. Ale babcia, która była formalistką i przestrzegała zawsze ceremonjału, ofuknęła nas szorstko:
— Naprzód starsi, potem dzieci!
Moi bracia z Ceśkiem zrejterowali, ja zostałem. Nie dopominałem się o podwieczorek, wolno mi było stać przy Prababci czy przy Mamie, skoro byłem grzeczny.
Po pewnym czasie Prababcia odezwała się:
— Nie rozumiem cię, moja Róziu.
— Czego mama nie rozumie?
— Powiedziałaś — naprzód starsi, potem dzieci.
— Tak przecie powinno być — rzekła babcia z przekonaniem. — Dzieci powinny być grzeczne, nie powinny się niczego napierać, nie powinny być łakome, powinny czekać, póki się ich nie zawoła.
Prababcia dłuższą chwilę milczała, w reszcie odezwała się:
— Powinny — nie powinny! To przecie dzieci. Starsi powinni pamiętać, że dzieci biegają, gonią po całym ogrodzie, łażą po drzewach, i kiedy proszą o podwieczorek, to dlatego, że są naprawdę głodne. Nie one jedzą z łakomstwa, tylko my, starsi, którzy mamy tu tak obficie zastawiony stół, mimo iż wcale jeść nam się nie chce.
Babcia nic nie odpowiedziała.
Zato Mama wdzięcznie spojrzała na Prababcię, powiedziała „Babciątko ma rację“, i odwróciwszy się do mnie, rzekła:
— Leć po chłopców, niech zaraz idą na podwieczorek.
Zdarzyła się raz historja niby komiczna, która jednak skończyć się mogła fatalnie, przynajmniej dla mnie. Było to pewnego szarego, ale ciepłego i cichego dnia. Ciężkie chmury zwisały nieruchomo nad ziemią, lecz deszcz nie padał. Właśnie w kuchni miało się piec chleb. Obnażonemi do łokci, muskularnemi, tęgiemi czerwonemi rękami dziewczęta miesiły ciasto pod nadzorem Prababci, babci i Mamy. Wszystkie te trzy najważniejsze panie od rana tkwiły już w kuchni, jako że pieczenie chleba jest w tak wielkiem gospodarstwie rzeczą wielkiej wagi i doniosłości. Rozumie się, że i ja tam musiałem być, a trzymałem się nie którejś z pań, lecz Kaśki, dziewki kuchennej, do której miałem szczególniejszą słabość, prawdopodobnie dlatego, że była tak głupia i dziecinna jak ja. W pewnej chwili posłano Kaśkę po chróst. Oczywiście ja też z nią poszedłem. Dziedziniec był zupełnie pusty i cichy, jak wymarły. Konie były w polu, bydło na pastwisku, nigdzie ani żywej duszy.
Biegłem za Kaśką, wywijając darowanym mi przez któregoś z parobków długim, giętkim korzeniem, że aż świszczał w powietrzu.
Ogromne zapasy chróstu nagromadzone były pod stajnią, w suchych miejscach nad sadzawką z trzech stron otoczoną zwykłym chłopskim płotem plecionym, a do której spływała też gnojówka ze stajni. Zwykle pływały tam sobie gęsi i kaczki. Do sadzawki prowadziły wrota, od strony dziedzińca zamykane na skobel.
Kaśka otwarła wrota i skierowała się ku kupom nagromadzonego chróstu. Ja wszedłem za nią — i naraz zdębiałem. Niespodziewanie znalazłem się oko w oko z maciorą, u której boków kręciła się cała gromada prosiątek. Maciora, czemś podrażniona i zaniepokojona, zaczęła na mnie wściekle chrząkać, czego ja się tak zląkłem, że ani kroku zrobić nie mogłem.
Powód był taki: kiedy świniarz — młode chłopię! — pędził stado z pola do dworu, ta właśnie maciora, snać bojąc się o swe prosiaczki, tak mu się awanturowała, że rady sobie z nią dać nie mógł. Zauważywszy na dziedzińcu, że wraz z prosiętami wyłamała mu się z szyku i uciekła nad sadzawkę, zamknął wrota na skobel i tak ją na noc zostawił. Prawdopodobnie bał się jej i nie odważył się rano jej wyganiać. Nikt o tem nie wiedział.
Maciora chrząkała coraz groźniej i gniewniej, kołysała się z boku na bok i w ciężkich podskokach w ciąż się do mnie zbliżała. Śmignąłem ją korzeniem przez ryj, ale to nie wywarło na niej żadnego wrażenia. Stałem nieruchomo, patrząc na nią z trwogą, a ona z chrząkaniem, które przechodziło w szczekanie, podsuwała się coraz bliżej.
Przerażona Kaśka piszczała wniebogłosy, czyli, jak to się w naszych stronach mówi, „darła się“, przebierała na miejscu nogami, ale nie ruszała się.
A maciora była już tuż przede mną.
Nieprzytomny ze strachu wbiegłem w sadzawkę. Wtem coś mi przydeptało ztyłu nogi. Przewróciłem się, a w tej chwili zwalił się na mnie jakiś ogromny ciężar. Byłem pod wodą, wtłoczony tym ciężarem w muliste dno, równocześnie zaś uczułem straszny ból pod uchem po lewej stronie szyi. Już zacząłem tracić przytomność, gdy nagle ciężar przestał mnie przytłaczać, czyjaś mocna garść wyciągnęła mnie z sadzawki, podniosła i postawiła na brzegu. Otworzywszy oczy, ujrzałem znowu „światłość dnia białego“.
W pierwszej chwili nie wiedziałem, co się ze mną stało, co się ze mną dzieje. Ktoś trzymał mnie za rękę i prowadził ku dworowi. Przerażony, przemokły do nitki, szedłem drżąc, płacząc i jęcząc. Widziałem, jak Kaśka biegła do kuchni, w chwilę później pojawiły się przed schodkami, wiodącemi do kuchni, „trzy pokolenia“: Prababcia, babcia i Mama. Pamiętam doskonale, jak Mama załamywała ręce z rozpaczy. Kiedy dotknęła mej szyi po lewej stronie, uczułem głuchy, silny ból. Babcia i Mama coś szybko, niespokojnie mówiły, na co Prababcia odezwała się:
— Ale zgoi się, zgoi! Gnojówka to doskonały środek antyseptyczny.
No, nie wiem, czy tak bardzo doskonały. Dość, że Prababcia tak powiedziała i że przepowiednia jej sprawdziła się. Zaprowadzono mnie do jadalni, czem prędzej rozebrano — bluzkę po lewej stronie miałem zupełnie skrwawioną — umyto, przewiązano ranę, a ponieważ mi się straszliwie gnojówka odbijała, dano mi na pociechę kilkanaście śliwek, z czego wnioskuję, że cały ten dramat odbył się w jesieni. Następnie położono mnie spać w jadalni na zielonej kanapie. Zmęczony obfitością głębokich a niespodziewanych wrażeń twardo zasnąłem.
Gdzie byli wtedy chłopcy i czy wogóle byli w Grobli — nie pamiętam. Zdaje się, że ich w Grobli nie było, tak samo, jak nie było ani jednego wuja.
Na drugi dzień byłem zdrów i teraz dopiero dowiedziałem się, co się właściwie stało. Oto maciora bała się, że jej młode odbiorą. Gdybym się był cofnął, może nie byłaby się na mnie rzuciła. O tem nie myślałem. Chciałem wprawdzie uciec na dziedziniec, ale odcięła mi dostęp do wrót. Kiedy wbiegłem do sadzawki, pogoniła za mną, przewróciła mnie i zaczęła mnie gryźć w szyję. Jeszcze chwila, a byłbym utonął, lub też maciora przecięłaby mi arterję. Zrządzeniem Opatrzności — a powtarzam, dziedziniec i dwór był tego dnia jak wymarły! — przechodził koło sadzawki pewien młody fornal, który usłyszawszy pisk Kaśki i gniewne chrząkanie maciory, wyrwał natychmiast kół z płotu, skoczył nad sadzawkę i, w mgnieniu oka zorientowawszy się w sytuacji, maciorę odpędził, mnie z sadzawki wyciągnął i w ten sposób życie mi ocalił.
Teraz zobaczycie, czytelnicy, Prababcię.
W południe, kiedy cała czeladź zasiadła do obiadu, Prababcia wzięła mnie za rękę i poprowadziła do kuchni. Ujrzawszy ją, ludzie chcieli wstać, na co jednak nie pozwoliła. Powoli podeszła wraz ze mną do parobka, który (pamiętam, jakgdyby to było dziś) siedział niedaleko drzwi, przy końcu stołu. Widząc, że Prababcia zbliża się ku niemu, zmieszany w stał.
Brzęk i zgrzyt łyżek, obcieranych o brzegi glinianych misek, ucichł. Wszystkie oczy zwróciły się ku Prababci.
— Wnusiu, jak się ten chłopak nazywa? Wiesz?
— Wiem, Antoni Szczygieł! — odpowiedziałem nieśmiało, zawstydzony.
— Czy wiesz, że on ci życie uratował?
— Wiem — odpowiedziałem cicho.
— Jeżeli kiedy będziesz czemś na świecie, urzędnikiem, oficerem, panem czy bogatym kupcem, to pamiętaj, że byłbyś niczem, gdyby nie on. Nie byłoby ciebie już na świecie. On odpędził od ciebie zażartą w gniewie maciorę i on cię z sadzawki wyciągnął. Za to musisz mu podziękować. Pocałuj go w rękę.
Zanim się Szczygieł, osłupiały ze w zruszenia i przerażenia, spostrzegł, pocałowałem go w twardą, mocną pięść. Szczygieł był czerwony jak burak, nie odezwał się ani słowem.
Widziałem, jak Jejmość (za przykładem służby i ja do Prababci bardzo często mówiłem „Jejmość“) nieznacznie wsunęła mu zielonawy papierek (pięć reńskich) i uścisnęła mu dłoń.
Szczygieł dopiero teraz oprzytomniał i pocałował Jejmość w rękę. A Prababcia zwróciła się do mnie, mówiąc:
— Zapamiętaj sobie do końca życia: Antoni Szczygieł, twój zbawca!
To rzekłszy, skinęła „ludziom“ kilka razy uprzejmie głową i wyszła wraz ze mną.
Nazwisko to zapamiętałem i nie zapomnę go do śmierci — jak „Jejmość“ kazała. Wówczas jednak nie wiedziałem, jak wielką rzecz ona miała przytem na celu.
Zrozumiałem znacznie później.
Oto dzięki temu, że Antoniego Szczygła pocałowałem w rękę, i że nazwisko jego w ryło mi się w pamięć znacznie głębiej, niż setki sławnych nazwisk „wielkich ludzi“, zczasem powoli zacząłem rozumieć, kim właściwie jest każdy Szczygieł, Kruk, Soból, Zając, Wrona, Makolągwa, Sroka czy Wróbel.
Zrozumiałem, że są to nietylko ludzie tacy sami jak ja, lecz i — moi bracia.
A teraz próbka humoru Jejmości:
Było to późną jesienią, jeszcze za życia dziadzia... Późnym wieczorem dziadzio przyjechał do Grobli z geometrą z Krakowa. Sześć opętanych mil — a dzień był bardzo zimny. Panowie przemarzli do szpiku kości. O kolację trudno nie było. Parę kręgów znakomitej smażonej kiełbasy domowej, kapusta, ziemniaki, chleb, masło — chyba dość. Ale tu dziadzio, który kieliszkiem czegoś dobrego nie gardził, odezwał się lekkomyślnie:
— A przed kolacją Jejmość da nam naleweczki! Pan nawet nie wie, panie inżynierze, jakie świetne naleweczki nasza Jejmość umie robić! A przyda nam się dzisiaj jeden — drugi kieliszeczek, bośmy zmarzli na kość!
— Nalewki chcecie? — zapytała Prababcia jakoś przeciągle, niby z wahaniem. — Ano dobrze, dam wam nalewki.
W Grobli wódki nigdy nie pijano. Tylko dziadzio czasem coś na wypadek polowania lub dla siebie przywoził. Tym razem widać zapomniał, bo nie przywiózł nic.
Jejmość wyjęła z szafy wielką czarną butlę, postawiła przed gośćmi dwa ogromne kielichy i nalała.
Panowie wypili.
Geometra — jak to geometra, człek ubogi, nie żaden smakosz, a przytem pracujący czasami na odludziu, gdzie nawet o chleb bywało trudno, wypił, chrząknął, poczerwieniał i zabrał się do kiełbasy z kapustą. Ale dziadzio jakimś niepewnym, zakłopotanym wzrokiem pytająco spojrzał na Prababcię.
Jejmość — nic. Z właściwym sobie dobrotliwym uśmiechem przyglądała się gościom, a po chwili rzekła:
— Dobra naleweczka, co? Może jeszcze po jednym kieliszku?
I nie pytając, znowu kielichy napełniła.
Geometra mruknął coś nieśmiało, wypił, otrząsnął się i jadł dalej. Dziadek wypił też, nie rzekł ani słowa i także zabrał się do kiełbasy.
Kiedy geometra poszedł spać, dziadek zwrócił się do Jejmości:
— Mamuś, coś ty nam za wódkę dała?
— Dobra, co? Jeszczeście takiej nie pili.
— To prawda! Cóż to za nalewka?
— To nie jest żadna nalewka ani wódka, to lekarstwo na febrę.
W Grobli panowała malarja.
— Lekarstwo?
— Nie bój się, nic złego, nie zaszkodzi wam. To czysty spirytus na gęsim nawozie.
— Co też Jejmość!
— Ano, cóż robić. Chciałeś nalewki, a że innej nie mam, więc dałam ci tę. Nie bój się, wyjdzie ci na zdrowie, nie będzie cię febra trząść.
Aż nareszcie:
Było lato bardzo upalne i burzliwe zarazem. Upał cały dzień dusił ziemię, noce były gorące, a burze nadlatywały ni stąd ni zowąd, hałasowały w straszliwy sposób godzinę — dwie i zmykały, pozostawiając po sobie stratowane pola, spłókaną ziemię i tęczę na świeżo umytem niebie. Nie byłem wówczas wrażliwy na szkody w polu, imponowała mi groza burzy. Kiedy świat cały ulewa zasnuła swą szarą przędzą, tak że przez tę zasłonę ledwo było widać zarysy stajen i stodół, patrzyłem ciekawie, oczu od tego widoku oderwać nie mogąc, jakgdyby istotnie było w nim coś nadzwyczajnego. Po wielu, wielu latach uczucie to odnalazłem w sobie, gdy patrzyłem na obrazy słynnego malarza japońskiego Hokusai, przedstawiające ulewę. Pamiętam także, jak pociesznie grad tańczył na naszem podwórzu. Ten straszny szum i łoskot ziaren gradowych, wielkich jak orzechy laskowe, to zimno w powietrzu i te podskoki kulek lodowych, odbijających się od stwardniałego piasku — a równocześnie od czasu do czasu z poza szarej zasłony chmur błysk ognia i głuchy warkot gromu. Najwspanialej jednak wyglądała burza w nocy, kiedy wyraźnie już widać było nietylko ogień błyskawic, ale także ich kształt zygzakowaty, fantastyczny. Pamiętam, raz podczas takiej burzy nocnej wysłano mnie z jakiemś poleceniem do kuchni. Szło się tam ze dworu przez oranżerję, która właściwie była zwykłą oszkloną werandą, bo ani jednej doniczki nigdy w niej nie widziałem. W jadalni paliło się światło, prócz tego rolety były spuszczone, więc burzę tylko się słyszało. W oszklonej oranżerji można ją było zobaczyć. Widok był tak straszny, że wbiegłszy do oranżerji, stanąłem jak w ryty i stałem tak dłuższy czas. Byłem jakby pośrodku falującego morza drgających zielonych ogni. Błyskało bezustannie, a co chwila zielone te błyski rozdzielał czerwony zygzak, wlokący za sobą dziesiątki gromów. Inny był huk, gdy piorun strzelił w drzewo lub ziemię, inny, gdy strzelił w Wisłę. Umieliśmy te huki rozróżniać.
Owego lata my, chłopcy, mieszkaliśmy w oficynie, co się nam bardzo podobało, bo mogliśmy dowoli dokazywać. Zwykle po kolacji, gdy przychodził już na nas czas kłaść się spać, Wicio odprowadzał nas do oficyny. Stąd pamiętam, że noce tego lata były wyiskrzone od gwiazd, księżyc mocno świecący, a droga mleczna, dygocąca od blasku i tak dobrze widzialna, jak rzadko kiedy.
Mieszkaliśmy w oficynie raz dlatego, że we dworze nie było miejsca, powtóre ponieważ Prababcia niezbyt dobrze się czuła.
Co było bardzo przykre, to że wszystkie psy dworskie całemi nocami wyły. Zaczynał ten koncert pies łańcuchowy. Wtórowały mu po chwili legawce, wyżły, psy pokojowe, folwarczne, wreszcie kundysy służby. Czasami wypadał ktoś na dziedziniec, okładał psy kijem, rozpędzał i próbował je uciszyć. Przez jakiś czas panował spokój, a potem koncert zaczynał się na nowo. Z początku tłumaczono to sobie zaniepokojeniem psów z powodu upałów i gorących nocy, później jednak strach padł na ludzi, naprzód na czeladź, a potem na babcię, na Mamę, na ciocię Manię. A jednego razu, nie pamiętam już z czyich ust, padło dziwne zdanie:
— Śmierć koło dworu chodzi.
I czemuż ona krąży dokoła tego domu? Kogo w nim szuka?
Nietrudno było znaleźć. Wszystkie wargi zaczęły szeptać zcicha:
— Jejmość! Jejmość!
Istotnie, Prababcia, nie doczekawszy w Grobli końca lata, wyjechała do Krakowa, gdzie babcia miała posiadłość, zwaną przez nas „Folwarkiem“. O Folwarku pomówimy później.
Wkrótce potem i my wróciliśmy do Krakowa.
Prababcia była bardzo ciężko chora, tak chora, że nawet mnie rzadko kiedy do niej dopuszczano, Cierpiała bardzo i nie chciała, aby dziecko na jej cierpienia patrzyło. Leżała na Folwarku, w panieńskim pokoju swego czasu Mamy, później cioci Mani. Okno tego pokoju wychodziło na piękny, wielki ogród. Wrzesień był cudowny, słoneczny, czasami nawet upalny.
Łatwo zrozumieć, że z powodu choroby Prababci Mama, która ją bardzo kochała, cały dzień spędzała na Folwarku przy jej łożu. Naturalnie brała ze sobą i nas. Nie wiedząc, co się właściwie dzieje, i po dziecinnemu nic nie rozumiejąc, bawiliśmy się cały dzień w ogrodzie.
Bóg obdarzył mnie wówczas na krótki okres dwóch czy trzech lat niebiańskim darem pięknego głosu i śpiewania. Śpiewałem tak, że się przytem zapamiętywałem. Widziałem niby świat — a równocześnie nie widziałem zupełnie nic, czułem tylko sączącą się z piersi ciepłą, dźwięczną strugę.
I otóż pewnego dnia kazano mi iść śpiewać pod oknem Prababci. Okno było otwarte. W pokoju panowała cisza. Śpiewałem długo — same tylko pieśni kościelne, ponieważ najlepiej leżały mi w głosie i najłatwiej śpiewać je było. Nagle okno zamknięto i zapuszczono roletę. Nie zrozumiałem, co to znaczy, gdy wtem w pokoju rozległ się straszny, chrapliwy krzyk bólu.
Uciekłem.
Ale na drugi dzień śpiewałem znowu pod oknem Prababci, i tak to trwało jakiś czas, póki wreszcie nie zamknięto okna i nie spuszczono rolety po raz ostatni. Tej nocy Prababcia umarła.
Pogrzeb jej odbył się w przepiękny, złoto-błękitny dzień wrześniowy. Ale ja na pogrzebie nie byłem, bo mnie tak strasznie rozbolał ząb, że sobie w całym domu miejsca znaleźć nie mogłem. Kładłem się to na tem łóżku, to na drugiem, to na jakiejś otomanie, aż wreszcie zasnąłem w kuchni, w łóżku kucharki.



DZIADZIO.

Gdzie to było, nie pamiętam.
Może w ogrodzie Kalinowskich w Rzeszowie, może w Krakowie na Folwarku, może w Grobli, ale z pewnością w jakimś większym ogrodzie. Pamiętam drzewa, słońce między niemi i bardzo błękitne niebo... Pamiętam też metalicznie zielone muchy. Siedzę na kolanach dziadzia i bawię się jego brelokiem z krwawnikiem, w którym po jednej stronie wyrżnięta jest głowa w rzymskim hełmie. Po drugiej stronie herb. A złotozielone muszki latają dokoła nas.
Pochylony nade mną dziadzio opowiada mi historyjkę o niemądrym Grzesiu, który goniąc za zielonozłocistą muszką, w padł w błoto. Mówi cichym i bardzo spokojnym głosem, uśmiechając się. Widzę jego siwe, niewypowiedzianie dobre i łagodne oczy i białe jak mleko wąsy. O muszce świecącej opowiada mi dziadzio dlatego, że właśnie kilka z nich koło mnie przeleciało, a doskonale nadaje mu się tu Grześ, bo jako człowiek, pochodzący z rodziny niemieckiej i wychowany w niemieckich szkołach, nie odróżniał Jerzego od Grzegorza. „Georg“ i „Gregor“ były imionami, które zawsze mylił. Dlatego nazywał mnie Grzesiem.
Tyle pamiętam z mych osobistych stosunków z dziadziem. Mam jeszcze jedno wspomnienie, ogólniejszej już natury, lecz niezbicie pewne. Dziadzio bardzo mnie kochał i był dla mnie bardzo dobry. Niestety, faktów przytoczyć nie mogę.
Ponieważ dziadzia bądź co bądź pamiętałem, przeto wszystko, co mi później o nim opowiadano, posłużyło mi tylko do uwypuklenia i uzupełnienia wspomnień i miało dla mnie wartość nie tradycji, lecz znaczenie żywe. Rozmawiało się nie o jakimś przodku z odległych czasów, lecz o człowieku, którego znałem i na swój sposób kochałem.
Proszę się przyjrzeć dziadziowi na tej tu oto kolorowanej fotografji. Jest w stroju polskim, w którym mu bardzo do twarzy. Żupan ma z jedwabiu bladokremowego koloru, kontusz aksamitny, ciemnobordo, buty czerwone, wysoki kołpak bobrowy z czaplą kitą, na kontuszu piękny pas, u pasa na jedwabnych rapciach kosztowna karabela.
Pięknie dziadzio w tym stroju wygląda, to prawda, ale mało kto wie, ile z jego wkładaniem było trudności i przykrości. Dziadzio, najłagodniejszy w świecie i nadzwyczaj panujący nad sobą człowiek, był w gruncie rzeczy porywczy i na niektórych punktach bardzo drażliwy. Do tych słabych punktów należało przywdziewanie stroju polskiego. Przedewszystkiem żupan z niezliczonemi srebrnemi haftkami, potem cała moc spinek i kosztownych zapinek, wreszcie wyloty kontusza, kunsztowne wiązanie pasa — to wszystko sprawiało, że ten pyszny „Polus“, jak gawiedź krakowska nazywała panów w strojach narodowych, wpadał w pasję i klął, ile wlazło — o dziwo! po niemiecku. Cały dom oddychał, gdy zniecierpliwiony szlachcic, czerwony jak burak i srodze do Cześnika Raptusiewicza z „Zemsty“ podobny, wreszcie wyszedł na ulicę.
Dziadzio żył i obracał się w sferach mieszczańskich. Miał w Krakowie dom z dużym ogrodem. Posiadał pewien kapitał. Od czasu do czasu prowadził jakieś interesy, poza tem był człowiekiem skromnym, pana nie udawał, ambicyj większych nie miał. Nie był nawet radcą miejskim i wcale o ten kłopotliwy zaszczyt nie zabiegał. Zato należał do towarzystwa strzeleckiego, a że strzelał bardzo dobrze, więc był nawet raz królem kurkowym i ten zaszczyt bardzo sobie cenił.
O ile wiem, nie mógł się uskarżać na zbytnie przeciążenie pracą. Miewał może czasem dużo kłopotów, zwłaszcza z Groblą, poza tem jednak żył sobie spokojnie, nie rwąc się do interesów, czekając na nie cierpliwie, a załatwiając spokojnie, bez tej nerwowej gorączki, jaką wytwarza gwałtowna potrzeba pieniędzy. Dlatego przeważnie robił tylko pewne i dobre interesy. Miło było dziadziowi zbudzić się rano, ubrać się, przejść się kilka razy po swym pięknym ogrodzie, przyjrzeć się tej lub owej roślince, kwiatkowi, krzewowi lub drzewku, napaść oczy słońcem, kapiącem z niebieskiego stropu, a potem napić się znakomitej kawusi ze śmietanką, zjeść jedną — drugą „kajzerkę“ z masłem i zapalić sobie długiego, kręconego papierosa z wonnego tytoniu, znanego w ówczesnej Austrji pod nazwą „Sułtan-Flor“. Był to tytoń znakomity, cienko krajany, sprzedawany w blaszanych puszkach z jakimś szalenie jaskrawym orjentalnym obrazkiem w środku. Puszka taka kosztowała jedną piątą część pensji miesięcznej niższego urzędnika państwowego, mianowicie pięć reńskich. Gilz, czyli tutek, nie znano wtedy i nie używano. Papierosy kręcono w palcach, a wymyślono nawet maszynki, służące do ich kręcenia. Kręcone te papierosy palono albo z cygarniczek, albo wprost z palców, przyczem po pewnym czasie palce nabierały pięknie wiśniowego koloru, jak przepalone piankowe fajki, i tym samym aromatem zalatywały.
Wujowie moi, wtenczas młodzi chłopcy, palili również, lecz tytonie znacznie lżejsze. Jak strasznie mocny był ów „Sułtan-Flor“, dowodzi fakt, iż gdy jeden z tych chłopców, dorwawszy się przypadkiem dziadkowego tytoniu, skręcił sobie z niego rano papierosa i po śniadaniu zapalił, po pierwszem „zaciągnięciu się“ zleciał ze stołka na ziemię.
Tak więc, wypaliwszy parę takich papierosików, grubych jak cygaro, dziadzio szedł sobie wolnym krokiem do miasta. Tam załatwił to i owo, poczem udawał się do najlepszego, jakie tylko mogło być, biura informacyjnego, a mianowicie do słynnego na cały Kraków i „Galicję“ śniadankowego handlu Hawełki. Wprawdzie kuchnia nie była już tam bynajmniej polska; zamiast dawnego bigosu, kiełbasy z kapustą, ryby po polsku (niesłusznie „żydowską“ ochrzczonej), kiszki z kapustą, ozoru w polskim sosie lub flaków, miało się tam już „węgierski gulyasz“, „gulyasz à la Eszterhazy“, „Eszterhazy-kaposzta“, czyli bigos à la Eszterhazy, „Wiener-Schnitzel“ „Wiener Rostbraten“, „Kaiser-Schmarn“, huzarską pieczeń, wiedeńskie parówki i wieprzowe „carrée“ z kapustą i czeskim knedlem, a do tego austrjacki sikoń i pilzeńskie piwo, ale ostatecznie schodzili się tam „swoi“, a także i oficerowie austrjaccy, bardzo dumni i pyszni, lecz goli jak tureccy święci i zawsze potrzebujący zarobku. Zatem niejednokrotnie próbowano w czcigodnej piwnicy Hawełki różnych win, bynajmniej z sikoniami austrjackiemi niespokrewnionych, poczem dopiero mówiło się o remontach końskich, o dostawach owsa, siana i różnych innych tego rodzaju interesach.
Knajpiarzem dziadzia stanowczo nazwać nie można było. Jedną, drugą butelczynę dobrego wina w towarzystwie wypić lubił. Najstarszy jego syn, wuj Kaźmierz, opowiadał mi nawet, jak raz widział, że dziadziowi i dwom jego gościom według staropolskiego wyrażenia „ze łbów się kurzyło“. Było to mianowicie pewnego pogodnego, ale chłodnego jesiennego wieczora. Po sutych libacjach podczas długo trwającego obiadu trzej starsi panowie dla ochłody usiedli na ławce przed domem. I wówczas — według słów wuja — opar jakiś osłonił ich rozgrzane głowy. To się mogło zdarzyć, w gruncie rzeczy jednak dziadzio chodził do Hawełki poprostu jak do klubu.
Jedynym prawdziwym i fatalnym poniekąd w skutkach nałogiem dziadzia była gra w karty. Dziadzio nie grał dla zysku — i to właśnie było fatalne. Grał tylko dla zabicia czasu i skutkiem namiętnej chęci zgłębienia i poznania wszelkich możliwych odmian i warjacyj losu. Zabijanie byle czem czasu jest właściwie mordowaniem własnej duszy byle czem. Dziadzio miał zbyt wiele czasu wolnego, z którym nie wiedział, co zrobić. Ambicyj ani aspiracyj większych niej miał, polityką się nie zajmował, interesy szły jako tako, karjery żadnej nie robił, żyłki awanturniczej nie posiadał, a był człowiekiem silnym i potrzebującym jakichś wrażeń. Chodził wprawdzie z rodziną często do teatru, ale nie przejmował się zbytnio ani „Makbetem“, ani „Zbójcami“. Nie był bohaterem romantycznej tragedji, był zwykłym, trzeźwym człowiekiem, konkretnie myślącym o życiu i swej licznej rodzinie, której przecie trzeba było dać chleb do ręki. Obowiązki swe spełniał, a w wolnych od nich chwilach grał w karty, i to tak lubił, że gdy nie miał innych partnerów, grał z własnymi synami, których w ten sposób do karciarstwa przyuczał. Oto fatalne skutki jego nałogu, bo zresztą grał mądrze, nie hazardował i nie przegrywał. Ale zato synowie jego większą część życia spędzili przy karcianych stolikach.
Śmierć swą przedwczesną najprawdopodobniej dziadzio zawdzięczał głównie swej porywczości, poniekąd Hawełce, a częściowo może i kartom. Z serduszkiem było naogół coś niewyraźnie. Dziadzio przyjechał do Grobli, gdzie właśnie bawiła Mama wraz ze mną. Jeśli mój młodszy brat tam wówczas był także, to prawdopodobnie w powiciu. Dziadzio przyjechał ze swoim strzelcem, który zwykle pomagał mu się ubierać i przygotowywał wszystko potrzebne do toalety. Poco dziadzio przyjeżdżał do Grobli — właściwie trudno powiedzieć. Niby to dla doglądania gospodarstwa — i pan Drożdż strasznie się go bał! — ale mnie się zdaje, że raczej dla wypoczynku. Otóż pewnego poranku dziadzio wstał, zaczął się golić i ni stąd ni zowąd zaciął się, bo mu strzelec brzytwę źle naostrzył. To dziadzia tak zirytowało, że zaklął i, jak piorunem rażony, zleciał z krzesła na ziemię — martwy.
Pamiętam jak przez mgłę: szary dzień, ołowiane chmury na niebie, wielki, słomą wyścielony wóz, a na nim czarna trumna. Pamiętam też pierwszy raz w swem życiu słyszane „Requiem“, śpiewane przez księży, prawdopodobnie sprowadzonych z Zabierzowa. Przypominam sobie też łopotanie czarnych żałobnych chorągwi kościelnych, spuszczoną budę powozową, a pod nią czerwoną z płaczu twarz Mamy.
Co było dalej?
Nie wiem. Zasnąłem. Była słota, jechaliśmy tak powoli... Po polu latały czarne wrony, przed nami łopotały czarne chorągwie...
Nic dalej nie wiem.
Ale pamiętam bajkę, którą mi dziadzio opowiadał, kiedy w słonecznym ogrodzie bawiłem się jego brelokiem z głową w rzymskim hełmie wyrytą w krwawniku, bajkę o głupim Grzesiu, który uganiał za zieloną muszką...
Ha, a cóżby dziadzio powiedział, gdyby mnie teraz zobaczył? Prawdopodobnie pokiwałby tylko głową i opowiedziałby mi tę samą bajkę.
Ale z tego nic nie wynika.
Niekażdy może być tak mądry jak dziadzio, dopóki dziadziem nie został.



BABCIA.

Widzę ją tak:
Niedziela. Kwadrans na pierwszą. Bardzo piękny dzień, zdaje mi się, zimowy. Do naszej „dzieciarni“ wrzynają się miecze promieni słonecznych przez okna do połowy zakratowane (abyśmy nie wypadli). Pod lewem oknem pod ścianą kanapa, tuż przy niej stół i ławka szkolna, niziutka, z jednej sztuki drzewa wyrżnięta, dla nas dwóch.
Babcia przyszła z ciocią Manią po „sumie“.
Ojciec mawiał do Mamy trochę jadowicie:
— Mama przychodzi do ciebie w niedzielę na „ceremonjalną wizytę“. Siada na kanapie w kapeluszu, z całą paradą i prowadzi salonową rozmowę. Mama.
Głuche odgłosy nieuniknionych zgrzytów prastarego sporu między teściową a zięciem.
Możnaby go niewątpliwie uniknąć, gdyby ludzie szanowali miłość. Ale czyż tak się dzieje? Nie. Gdyby szanowano miłość, uczucie to stałoby się taką potęgą, że kto wie, czy nawet kodeksy karne nie byłyby zbyteczne. A wtedy co? Świat stałby się strasznie nudny, nieprawdaż?
Może tak, a może nie... Jak kto chce.
Zatem, w promieniach południowego słońca siedzi na kanapie w naszej „dzieciarni“ babcia z ciocią Maniusią. Obie są bardzo elegancko ubrane, ale teraz mówimy tylko o babci. Babcia jest w bronzowej jedwabnej sukni, mieniącej się w słońcu złotem, i naturalnie w gorsecie, który robi ją szczuplejszą, niż jest. Włosy babci są półsiwawe, ale kiedyś musiały być kruczo-czarne z granatowym odcieniem. Twarz mimo wieku zachowana jak ruiny starego Rzymu. Śniada, drobna, o wyrazistych rysach, kiedyś prawdopodobnie przepiękna. Oczy iskrzące, twarde i mocne, ani czarne, ani niebieskie, wogóle niepodobna się w nich zorjentować. Despotyczne, a równocześnie dobre. Dokoła dokumentnie ściśniętej sznurówki z temi bryklami i stalówkami, o które ówczesny młodzian, przyciśnięty do łona, nos mógł sobie złamać, dwa razy owinięty łańcuch złoty z zegarkiem. Kształty, iż tak rzekę, poniekąd obfite, ale utrzymane w znacznie surowszej dyscyplinie niż u Mamy. Babcia zawsze chce wyglądać młodo, jak Ojciec mówi, nie starzej od naszej Mamy. Na tem tle spór i wojna.
Ciocia Mania siedzi również koło babci na kanapie, w kapelusiku, oficjalnie, jak przystało na pannę z dobrego domu. Jest trochę zaambarasowana i sztywna, ale ja bardzo ją kocham. Taka podobna do Mamy!
Mama siedzi naprzeciw swej matki i siostry w szlafroku flanelowym, kremowym, w ciemnoczerwone pasy i desenie. Szlafrok przemycony przez Ojca z Wrocławia, kiedy Ojciec był tam na występach stryja Aleksandra. Oprócz tego przywiózł Mamie wtedy na suknię prześliczny materjał „changeant“, który schował ze względu na cło do najobfitszej wówczas części spodni.
— Ty nigdzie nie bywasz, Helenko. Zaniedbujesz się. Bój się Boga, przecie to niedziela. Jak ty wyglądasz? W szlafroku, zaniedbana, cały lewy policzek masz umączony. Julek zupełnie o ciebie nie dba. Przecież sroce z pod ogona nie wypadłaś.
Tu biust, opięty bronzową jedwabną suknią, piętrzy się, złote bransoletki na przegubach dzwonią.
Moja Matka ma na ręce jedną jedyną bransoletkę srebrną, a kto wie, może platynową, z Indyj Zachodnich. Na gładkiej obrączce są jakgdyby małe pagody u wierzchu pozłacane. Mama ma dużo innych bransoletek, ale ich nie nosi. Tę jedną kochała.
Ależ mamo, przecie ja muszę kuchni doglądać!
— A czy go nie stać na lepszą kucharkę?
Gadaj zdrów! Jaka matka, taka i córka! Jakgdyby babcia, mając najlepszą w świecie kucharkę, mogła wytrzymać, żeby nie wejść do kuchni i nie kontrolować jej. Mama zaś miała ten sam temperament. Kiedy było pranie, prała wraz ze służbą, nie dlatego, żeby praca służby nie wystarczała, lecz ponieważ ona w każdej pracy „koło domu“ chciała mieć swój udział, jako tego domu pani i — według rzymskich pojęć — kapłanka domowego ogniska. Kucharki bywały u nas świetne, ale Matka zawsze musiała być przy wykończeniu obiadu, co jej dawało wiele wzruszeń, prawdopodobnie pierwszorzędnych. Lata minęły. Z niejednego pieca jadłem, ale nie zapomnę nigdy sarniny we francuskiem cieście, jaką się u nas robiło. Mama była logarytmem całego domu.
A tymczasem babcia, opięta sznurówką z bryklami i stalówkami, w bronzowej jedwabnej sukni i pobrzękująca rozlicznemi złotemi klejnotami, jak Hinduska:
— Przecież on cię zupełnie lekceważy. On się zupełnie o ciebie nie troszczy. On cię zaniedbuje.
Mama coś odpowiedziała.
Szorstki, bezceremonjalny głos babci:
— Ale moja kochana! Jak byłaś zawsze afektowana, tak i jesteś. Twoja egzaltacja przechodzi wszelkie pojęcia ludzkie. Przyszłam do ciebie jak matka, aby ci poradzić i pomóc, a ty wszystkie moje rady zbywasz niczem. Jak sobie kto pościele, tak się wyśpi.
Wizyty te po pewnym czasie ustały zupełnie.
Rzecz była prosta. Mama, swoją drogą nieco wygodna, kochała swą rodzinę i najlepiej czuła się w domu. W „świecie“ bywała niechętnie. Dom ją zupełnie pochłaniał. (Dzisiejsze kobiety rzadko już rozumieją, że dla prawdziwej pani domu życie domowe ma wiele uroku — i dlatego nudzą się. Zaś nudząc się, niezdolne coraz bardziej do poważniejszych wysiłków umysłowych, poszukują rozrywki łatwej, to znaczy — lekkiej literatury, lekkich sztuk i wogóle wszystkiego, co lekkie, nie rozumiejąc, iż skutkiem tego zaczynają się w krótkim czasie nudzić jeszcze bardziej, jako że wszelka rzecz „łatwa“ ma do siebie to, iż bardziej łatwo się wyczerpuje i staje się nudną. Inaczej rozumiała życie babcia, która lubiła się pokazać. Wprawdzie sama nie często miała po temu czas i sposobność, ale podobało jej się to, skutkiem czego brała Mamie za złe, że ze sposobności nie korzystała. Czasem, podmówiona przez babcię, Mama niespodziewanie dla samej siebie robiła Ojcu sceny. Aby tego uniknąć, Ojciec regularnie dawał Mamie pewne sumy na nowe toalety. Oczywiście, Mama tak długo sobie z nich „pożyczała“ na inne wydatki, że wkońcu na nową suknię stać ją już nie było, i kiedy Ojciec próbował ją z domu na jakiś wieczór wyciągnąć, wymawiała się, że nie ma w czem wyjść. Znowu awantura! Tym razem scenę robił Ojciec. A przyczyną tego wszystkiego w gruncie rzeczy była to, że Mama nigdzie iść nie chciała. Ileż krwi napsuło sobie tych dwoje ludzi z tego powodu, że kochając dom, nie chcieli bywać! Jakże niezmiernie charakterystyczny dla owych czasów jest nieśmiertelny „Dom otwarty“ Bałuckiego!
Babcia była niewątpliwie przepracowana i zmęczona fizycznie. Trzynaścioro dzieci, z których pięcioro umarło, a wśród tych dzieci syn szczególnie ukochany, dalej praca, a wówczas kobiety bardzo ciężko pracowały, różne kłopoty, ambicje i drobiazgowe intrygi — to wszystko babcię niszczyło. Miała wątrobiane plamy na ciele, ale trzymała się bardzo dzielnie, i z czystem sumieniem powiem, że była kobietą bardzo a bardzo dobrą. Była trochę szorstka i bardzo porywcza — jak i Mama — była też znacznie więcej od Mamy zacofana. Ale to nic. Kto z nas, ludzi postępowych, nie jest nad swoje spodziewanie w przeciągu jednego roku zacofany? A kto wie, czy to „zacofanie“ nie wróci znów?
Babcia wyrzekała wciąż na dzieci. Nietylko że sama miała ich za dużo, ale jeszcze te wnuki!... Tak jest. Przyszedł jednak nareszcie czas, kiedy i wnuki dorosły, a Babcia mogła wtedy odpocząć. Ponieważ miała zabezpieczoną rentę, wynajęła sobie piękne mieszkanko w Krakowie i nareszcie miała spokój od synów i wnuków. Odwiedzaliśmy ją czasem, bynajmniej nie bezinteresownie — kiedyśmy byli bardzo głodni i bez grosza. Studenci! U babci było bardzo przyjemnie, ale dla nas znacznie za porządnie. Wszystko niezmiennie na swojem miejscu, czyściutkie, papierosa rzucić na ziemię nie wolno, a prócz tego uwagi: — Bój się Boga, jak ty wyglądasz! Ubranie chyba miesiąc już nie czyszczone, krawatka zmięta, trzewiki podarte. Co ludzie o tobie pomyślą!
Ale myśmy byli wyżsi ponad takie drobnostki, jak — podarte buty lub nieczyszczone ubranie. Upojeni wolnością, napół zdziczali i oszołomieni nawałem nowych wrażeń, chodziliśmy po świecie jakby w jakimś obłędzie, raz jedząc, to znów nie jedząc, sypiając w łóżku albo na plantach, a często nie sypiając wogóle, uszczęśliwieni niewiadomo czem, dumni, a głupi jak nogi stołowe.
Pewnego pięknego letniego popołudnia szedłem sobie plantami. Przez konary i gałęzie starych kasztanów sączyło się słońce, żółte jak miód. Było niesłychanie pięknie.
Przechodząc koło „ronda“, niedaleko ulicy św. Anny, usłyszałem naraz nieopisany wrzask tłumu bawiących się tam dzieci. Był to prawdziwy cyrk, pełen malutkich, lecz świetnych aktorów, ekscentryków i klownów obojga płci, wyrabiających ucieszne brewerje i improwizujących niezrównane humoreski — a wszystko przy akompanjamencie pisku, śmiechów, krzyków i nieodzownego płaczu. Niedaleko przechadzali się poważni panowie i panie z towarzystwa, o ruchach dostojnych i wytwornych, a tu w tem „rondzie“ cienistem, na szarej, złoto nakrapianej arenie odbywała się istna orgja śmiechu i radości małych, różnobarwnie ubranych istotek.
Znęcony hałasem, nieśmiało w szedłem do „ronda“ i usiadłem na ławce.
O dziwo! Na tej samej ławce siedziała babcia!
Ucałowawszy jej ręce, zapytałem:
— A cóż babcia tu robi? Mówiła babcia, że jest tak szczęśliwa, że może wreszcie od dzieci odpocząć...
Babcia uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— To prawda! Strasznie mnie dzieci zmęczyły... Tyle dziesiątków lat... W ciąż dzieci, dzieci i dzieci... Chciałam mieć od nich raz spokój. A teraz — ten spokój jest mi... jakby to powiedzieć... trochę za spokojny, rozumiesz? Dlatego chodzę tam, gdzie dzieci krzyczą, wrzeszczą, hałasują — i patrzę na nie, przyglądam się.
— W innych „rondach“ są dzieci z lepszych domów — wtrąciłem. — Bawią się grzeczniej, nie dokazują tak.
Babcia spojrzała na mnie.
— A wyście byli grzeczni? — spytała. — Wyście nie dokazywali?
— My? Myśmy byli zawsze bardzo grzeczni! To tylko starsi nie chcieli tego widzieć, ale my... o! takich grzecznych dzieci jak my to chyba babcia nie widziała gdzie indziej! Bardzo proszę!
Zaczęliśmy się spierać. Babcia wypominała mi różne moje dawne grzechy i zbrodnie.
Śmiałem się.
— Ale też babcia pamięta! — wykrzyknąłem naraz ze śmiechem.
— Idź, ty pauprze jeden! Będziesz się tu ze mnie naigrywał! Co, naprawdę idziesz? Pewnie! Co ci tam stara babka! Ale jakbyś czego potrzebował... Przyjdź! Zresztą ja tu zawsze siedzę, jak deszcz nie pada.
— I dzieci wrzeszczą — zakończyłem.
Wstałem, ociągając się. I gdybym nawet potrzebował! Wszakże nie w tem leży istota rzeczy. Myślałem tylko:
— Babciu? Masz swoje pokoje, świetnie urządzone, masz swą rentę, a dlaczegóż to ty, krakowska dama, w tej jedwabnej sukni bronzowej, ze złotym łańcuszkiem na pasie, z pierścionkami i bransoletkami na rękach, uznajesz za godne siebie usiąść na ławce w plantowem „rondzie“, gdzie bawią się dzieci ludzi z „dobrego towarzystwa“, stróżów, szewców i mularzy!
Odszedłem, a babcia została i siedziała dalej, przyglądając się, jak niegrzeczne dzieci dokazują.
Co o tem myślał równo tykający zegar w cichem mieszkaniu babci?



MAMA.

Matka moja urodziła się na wsi, w miejscowości, leżącej niedaleko Krakowa, wysuniętej w kierunku Kieleckiego, a zwanej Baran. Znajdowała się tam wówczas austrjacka komora celna, której kierownikiem był mój dziadek, wtenczas urzędnik skarbowy. Nigdy tam nie byłem, nietrudno jednak domyślić się, iż okolica, w której Baran leży, niczem się nie różni od okolic Krakowa. Te same wzgórza nadobne, o łagodnych zboczach, te same gaiki cieniste, szerokie łany zbóż, strumyki, rozlewające się czasem w szerokie błotka, pagórki zielone, schludne chaty o ścianach natartych siną farbką i z wzorzyście malowanemi ramami okien, te same za chatami sady, tu i owdzie stare, piękne drzewa, wszędzie stary obyczaj i ten sam przecudowny stary polski język, pełen powagi, dostojeństwa i godności — słowem — wszystko jak z „Wiesława“ Brodzińskiego. Kraj żyzny, otwarty, pogodny i wesoły, ludność pracowita i kulturalna.
Matka niejednokrotnie mi o tym kraju opowiadała z rozrzewnieniem, a nieraz i ze łzami, wspominając szczęśliwe czasy dzieciństwa, które w tam tych stronach spędziła. Niewiele mi z tych opowiadań w pamięci zostało, przypominam sobie tylko, że stale powtarzała się w nich historja o białym domku, zacisznym i nadewszystko kochanym. Nic bliższego o tym domku nie wiem, wyobrażam sobie jednak, co mogło być w nim takiego, że Mama wciąż go wspominała. Oto jasno z samej nazwy wynika, że to był „domek“, a zatem parterowy, czyli że jeśli były w niem promienie słoneczne, to strzelały w okna tylko skośnie lub wprost w oczy, tak że cały dom i wszyscy jego mieszkańcy byli wówczas w glorji słonecznej. Wiem z zupełną pewnością, że Mama przez całe życie do tego białego domku tęskniła, tak jakgdyby zostawiła w nim duszę swego dzieciństwa. Długi czas tej tęsknoty nie rozumiałem, ale rozumiem ją dziś, albowiem z mego dzieciństwa również nie przypominam sobie nic więcej, jak tylko glorję słoneczną, a w niej białe lilje, skrzące od rosy porannej.

Z dzieciństwa zostało mi wspomnień niewiele, tych jednak, jakie mi pozostały, nie oddałbym nikomu. Nie można nazwać mnie „głupim jak noga stołowa“, ale jeśli ktoś wpadnie na ten pomysł i powie, że jestem tak mądry, jak noga fortepianowa, to nie będę miał prawa mu zaprzeczyć. Sporą część dzieciństwa spędziłem pod fortepianem, słuchając muzyki Mamy, która ślicznie grała Szopena, a także starych mistrzów. Zaczynało się od tego, że stałem za Mamą i, nie znając się na nutach, czekałem słówka „już“. Potem zaczynałem studjować wewnętrzne klawisze, uderzające w struny, i ruch pedału. Równocześnie intrygowało mnie, dlaczego to musi być tak, że jak Mama weźmie pedał, to zawsze kiwa przytem głową. Dodajmy, że Mama miała krótki wzrok i do gry na fortepianie brała okulary, i że te okulary okropnie błyskały przy świetle lampy, dygocącej nerwowo na pulcie — ponieważ pani doktorowa, jak wówczas tak i dziś, niezawsze mogła sobie pozwolić na świece. Kiedy mnie znudziło automatyczne podskakiwanie klawiszów i pedału, właziłem pod fortepian. Tam, objąwszy mego brata, to jest, chciałem powiedzieć, krzepką i grubą nogę fortepianu, słuchałem, jak mi nad głową gra harfa Eola — „Księżycową Sonatę“, „Patetyczną“, warjacje, na zimno zresztą, Haydna, sonatę „Fantaisie“ Mozarta, „Gradus ad Parnassum“ Clementiego, a jeśli idzie o Szopena, to przedewszystkiem idzie o „Nocturny“, mazurki i „Fantaisie Impromptu“. Przy tem, nie wspominając już nawet o Mozartowskiej sonacie z warjacjami i marszem „Alla Turca“, zasypiałem tak wspaniale, głęboko i treściwie, że trzeba mnie było z pod fortepianu wyciągać za nogi albo za włosy. Nie było to łatwe, bo kurczowo obejmowałem „za szyję“ swego jedynie współczującego wówczas brata, nogę od fortepianu (mój brat był wtedy w powiciu). I któż opisze smętek ubogiego „salonu“, w którym około północy było już zimno, minę Mamy samotnej i niespokojnej, ciszę, jaka zaległa w całym domu po grze, a wreszcie dreszcze rozespanego dziecka.
Kończę na tem dygresję i wracam do rzeczy.

Jak się później dowiedziałem, życie na posterunku celnym w Baranie nie było bynajmniej nudne. Dziadzio był człowiekiem towarzyskim i w pożyciu miłym. Naprzeciw austrjackiej komory celnej znajdowała się oczywiście rosyjska, której kierownikiem był również Polak, z pochodzenia szlachcic inflancki. To, co o nim tu powiem, opowiadał mi syn jego, rówieśnik Mamy i odpalony konkurent.
Otóż ojciec jego był w 31-ym roku w szkole podchorążych na niższych kursach. Nic mi o tem nie było wiadomo, że po wybuchu powstania listopadowego Moskale wywieźli z Warszawy młodsze roczniki podchorążych i zawieźli je do Petersburga, gdzie chłopców w dalszym ciągu wychowywano na rosyjskich janczarów. Ojciec mego informatora został również wywieziony, a po skończeniu szkoły oficerskiej, jako młodzian bardzo zamożny, przystojny i inteligentny, wstąpił do pułku huzarów złotych cesarskiej gwardji przybocznej, gdzie służył tak długo, póki ostatniego dukata swego i żony nie przepuścił. Wtedy, ponieważ służbę wojskową musiał porzucić, któryś z wielkich książąt wyrobił mu stanowisko komendanta komory celnej.

Służba oficerów gwardji przybocznej była przeważnie dworska. Wymagała wielkiej układności, bardzo pięknego wyglądu, sprytu i doskonałych manier. Oficerów gwardji przybocznej na bale dworskie poprostu odkomenderowywano. Słyszałem o jakimś pułku kirasjerów czeskich, którzy na bale przychodzili w złotych pancerzach. Jeśli takiego oficera któraś z wielkich księżnych zaszczyciła tańcem, to oficer tego pancerza więcej już nie używał, lecz kazawszy na nim wyryć imię i tytuł wielkiej księżny oraz datę, zawieszał go w swym salonie. Im więcej zaś wisiało w jego salonie tak zaszczyconych złotych pancerzy, tem większa miała być jego chwała.
Jeżeli sobie wyobrazimy naczelnika komory celnej, wychowanego w takiem towarzystwie, przytem nadzwyczaj przystojnego człowieka i mającego prześliczną żonę w typie Madonn Botticelliego, łatwo odgadniemy, że pożycie obu komor celnych mogło być nietylko miłe, ale nawet bardzo serdeczne, tem bardziej, że przed 63-im r. kordonów granicznych w Polsce nikt na serjo nie brał. Należałoby wziąć pod uwagę i to, że rozgałęzienia linij kolejowych były wówczas jeszcze nieliczne, skutkiem czego ludzie, a zwłaszcza ziemianie, musieli podróżować konno. Kto kiedykolwiek tak podróżował, ten wie, iż „szlagon“ konie szanuje, niszczyć ich nie chce i dlatego popasa, gdzie może. Rzecz prosta, że komory celne na kordonie dawały ku temu sposobność jak najlepszą. Zato: — A cóż tam słychać u was, panie bdzieju? Bo tu u nas przebąkują, że będzie jakaś ruchawka. A może kieliszeczek węgierskiego, panie bdzieju?
A potem „pan bdziej“ z rozpromienioną twarzą staje w progu komory celnej i huka:
— Bartek! Chodze, chodze co prędzy! Kiejże te szkapy bedom gotowe?
— Ady, prosze łaski wielmożnego pana dziedzica, ledwo im owsa podsypałem.
— Żeby cie jasne pierony, marudo jedna!
A potem dolatujący przez otwarte okno głos:
— A możebyśmy wobec tego tak na półgodzinki ucięli sobie ferbelka?
— A doskonale! Zaraz zaprosimy do partji komendanta rosyjskiej komory celnej.
Trzy głowy pochylone nad zielonym stołem, a potem głos:
— Mamo! Możebyś nam dała się czego napić?
A w dwie godziny później głos jaśnie wielmożnego pana dziedzica:
— Bartek! Masz tu szóstke na gorzałe, potem przydziesz tu do kuchni i dadzom ci kolacyję.
Tak to jakoś szło, zgodnie, spokojnie i wesoło.

Zdaje mi się, że to beztroskie życie przyczyniło się w wielkim stopniu wraz ze słońcem do wytworzenia w „białym domku“ tej jasnej i pogodnej atmosfery, do której Mama przez całe życie tęskniła. Ludzie byli wówczas prości i kochali słońce nietylko za to, że wywołuje takie lub owakie kolorystyczne efekty, ale dlatego, że grzeje. Ludzie ówcześni kochali przyrodę dlatego, że ją jedli. Wiedzieli doskonale, gdzie rośnie szczaw, z którego jest znakomita szczawiowa zupa, a na kury i koguty nie patrzyli dla barwy ich upierzenia, lecz przedstawiając sobie je pięknie upieczone na półmisku, z michą sałaty w śmietanie.
Poezja, ta najwznioślejsza poezja życia, czyli prawdy życiowej, opromieniała wszystkie uczucia mojej Matki. Była to kobieta pełna sił twórczych, energji, temperamentu, a zupełnie niezdolna do jakiejkolwiek bądź filozofji. Koncepcja jej była zawsze „poczęciem“, a nigdy teoretycznym problemem. Był to człowiek żywy, nigdy nie poddający się, bardzo silny, a liryczny tylko czasami, kiedy przychodziła wolna chwila wytchnienia lub przygnębienia, co się przecież każdemu człowiekowi w życiu zdarza.
Mama odznaczała się przedewszystkiem poza pięknością, o którą zupełnie nie dbała, niesłychaną pracowitością, werwą i humorem. Potrafiła czasem uderzyć ostro, ale myśmy się z tego śmiali, bo już sama pasja Mamy była tak komiczna, że jeden-drugi kułak znakomicie się opłacał. Wyobraź sobie, czytelniku, taką scenę: Jakichś korzeni czy konfitur w kuchni nagwałt już potrzeba. Mama zauważyła to w ostatniej chwili, bo Honorata nic jej o tem nie powiedziała. Umączona i czerwona od blachy, wpada z takim rozpędem, że mnie, który przypadkiem stałem jej na drodze, złapała za włosy (a chyrę miałem co się zowie), podniosła mnie wgórę i odstawiła na bok. Ale potem rozpęd się załamał, i stała się tragedja, która się co drugi dzień powtarzała co najmniej. Mama wciąż gubiła klucze, a mając krótki wzrok, nie mogła znaleźć kluczy bez okularów, które również wciąż gubiła. Tak tedy przeleciawszy w furji pracowitości z kuchni i przeleciawszy sześć pokoi, opadała nagle bezsilna na jakiś fotel z okrzykiem:
— Ki djabeł zasiadł mi okulary! Nie będzie konfitur do naleśników!
Otóż to była nasza Mama, człowiek tak silny, że kiedy po śmierci Tanczusia, o którym brat mój pisał, Ojciec dostał melancholji, Mama nie poddawała się i nie poddała ani chwili i za resztki włosów trzymała Ojca tak długo, póki zupełnie nie wyłysiał i nie został dyrektorem lwowskiego teatru. Potem miał już spokój.
Ojciec mój szalenie Mamę kochał na swój sposób. Mianowicie, pojęcia nie miał, że właściwie jest jej dzieckiem. Mama miała wielką skłonność do literatury i od najmłodszych lat mnóstwo czytała. Pamiętam, że w czasach, kiedy Ojciec był dyrektorem teatru, Mama namiętnie studjowała literaturę grecką, zwłaszcza dramat grecki, a ponieważ ja byłem wówczas w epoce największego rozkwitu swych studjów łacińskich, skutkiem tego musiałem Mamie referować wszystkie możliwe komedje łacińskich autorów. I tak raz roześmialiśmy się bardzo wesoło na temat Moljera. Gdyby był razem z nami, śmiałby się też niewątpliwie i może znacznie słuszniej od nas. Szło mianowicie o drobiazg. O jedną sztukę, która zrobiła Moljerowi sławę. Jest to komedja pod tytułem „Skąpiec“, napisana znacznie wcześniej przed Moljerem przez Plauta, pod tytułem „Aulularia“. W sztuce tej jest, oprócz trudnej łaciny, tak wiele słów oskijsko-umbryjskich, że nigdybym nie przypuszczał, aby Moljera było stać na tak dobry przekład. Zwłaszcza trudny wielki monolog skąpca można nazwać przekładem bliźniaczo podobnym do oryginału.
W bardzo ciężkich czasach siadywaliśmy z Mamą w stołowym pokoju, ot tak: — Lolek był matematykiem, ja czytałem po grecku Eurypidesa lub Ajschylosa, a Mama „Laokoona“ Lessinga (szanowna Minna von Barnhelm). Poco Mama to czytała? Bo Ojciec malował, a to było o malarstwie. Czytaliśmy wszystko troje na głos, zatykając sobie uszy rękami. Od czasu do czasu Mama ciągnęła mnie za pukiel włosów, żebym jej przetłumaczył jakiś grecki cytat, a potem gwałtownie ze mną się kłóciła o jego niesłuszność, jakgdybym to ja pisał tego „Laokoona“, którego i tak nigdy do końca przeczytać nie mogłem.
Dzielność Mamy przypisuję wiejskiemu wychowaniu. Może być, że mam słuszność. Mama brała rzeczy tak, jak były, a jeśli idzie o poezję, to przecie każdy dzień jest na swój sposób ziarenkiem w Różańcu, który ludziom Pan Bóg podyktował. Dla mnie garnek gotującej się w kuchni kaszy jest takim samym poematem jak butelka szampańskiego wina.
Przy całym realistycznym zmyśle i bardzo konkretnym sposobie myślenia Mamy stwierdziłem u niej pewne odchylenia. Na terenie sztuki i literatury — bardzo głębokie i silne — i na terenie mistycyzmu. Nie chcę rozwodzić się nad tem, przytoczę jednak dwa fakty, wielce charakterystyczne.
W roku swej śmierci, w dzień swych urodzin, zasadziła Mama w doniczce jakiś kwiat, a kiedy jej wzeszedł, a potem uschnął, powiedziała mi z głębokiem przekonaniem, że końca tego roku już nie doczeka. I mówiąc to, płakała, a ja nic powiedzieć nie mogłem.
Drugi fakt:
Od najwcześniejszej młodości Mama łamała się z pierwszą Balladą Szopena. W zakończeniu są tam, o ile sobie przypominam, chromatyczne „decimy“ „presto“. Mama ich nigdy wygrać nie mogła, bo miała rączki zbyt malutkie. Przed śmiercią, kiedy już była istotnie ciężko chora i nudziła się, namawiałem ją, aby zajęła się więcej muzyką i wystudjowała rzeczy, których nie wykończyła. I otóż pewnego niedzielnego przedpołudnia zaczęła Mama grać pierwszą Balladę Szopena. Deklamatorski, frazesowy początek przeszedł, jak zwykle, bardzo dobrze. Siedziałem w sąsiednim pokoju i słuchałem. W środkowej części znać było z początku pewien wysiłek, który jednak zwolna ustępował miejsca jakiemuś niezrozumiałemu rozpędowi. Byłem wówczas już „ojcem rodziny“, bo jako najstarszy syn w domu zastępowałem Ojca, nieobecnego od dłuższego czasu. „Presto“ przeszło w „prestissimo“, „decimy“ poleciały, jak burza. Wówczas wstałem i podszedłem do drzwi salonu, a tam powiedziałem Mamie:
— A mówiłem Mamie, że Mama tę Balladę zagrać potrafi!
Mama wstała, zatoczyła się, bo była bardzo słaba, objęła mnie za szyję ramieniem, przytuliła się do mojej piersi i powiedziała mi:
— Łaska Boska. Pierwszy i ostatni raz w życiu! To — na mój koniec.
Spełniło się.
Cokolwiek mówilibyśmy o Polsce, musimy przyznać wszyscy, że w gruncie rzeczy dotychczas najwięcej mocy dodaje nam wciąż odblask słońca, nieba, wody i zieleni naszej wsi. Jeżeli Mama była istotnie kobietą dzielną, która mogła zrozumieć tragików greckich, to dlatego, że przedewszystkiem kochała wieś, czyli była prawą córką swej Ziemi.
Przeto nie dziwie się, że kiedy raz w noc księżycową wówczas my trzej, Ojciec i Mama staliśmy na Kopcu Wandy, Mama była najmniej z nas wzruszona. Bo to, co my uważaliśmy za bohaterstwo, dla niej byłoby rzeczą zupełnie prostą.



W STARYM KRAKOWIE.

Jedynem miastem, które matka maja kochała, był Kraków, bo zresztą miast nie lubiła. W Krakowie spędziła swą młodość, wychowała się, w Krakowie miała rodzinę i krewnych, zżyła się z nim, można powiedzieć, wrosła weń. Ja o tym Krakowie z lat sześćdziesiątych wiem bardzo niewiele; wiadomo mi tylko, że było to miasto, które nie zapomniało jeszcze czasów, kiedy to było Miastem Wolnem, jedynym zakątkiem niepodległym, pozostałym na wolności po rozbiorach Polski. Mieszkańcy Krakowa wciąż jeszcze mieli przed oczami dumny napis „Senatus Populusque Cracoviensis“ — wielkie państwo od Podgórza do Chrzanowa! Wiem także, że w owych czasach bardzo wielu jeszcze mieszczan nosiło czamary i konfederatki, a w dni uroczyste kto tylko mógł, przywdziewał strój narodowy i przypasywał do boku karabelę.
Zaznaczyć także trzeba, że ówczesny Kraków bynajmniej nie myślał ugodowo. Przeciwnie, wciąż w nim wrzało. Młodzież urządzała bezustanne demonstracje i wszelkiemi sposobami szykanowała Austrjaków, których bynajmniej poważnie nie traktowano. Tuż przed 63 rokiem prawie cały Kraków był zakonspirowany. W 62 roku — opowiadała mi o tem Matka — noszono żałobę narodową, solidaryzując się w tem z Warszawą. Matka moja nosiła wtenczas białą sukienkę w czarne groszki. Kręcił się wówczas po Krakowie Grottger. Opowiadała mi też Matka o słynnym wybuchu prochów w jakiejś zakonspirowanej fabryce amunicji w jednej z kamienic śródmieścia. Podczas powstania któryś z krewnych drapnął przez Wisłę do powstańców. Ale co to byli za ludzie! Przecież ci powstańcy, jak tylko znaleźli się w szeregach danej partji, z niebezpieczeństwem życia przekradali się napowrót do Krakowa, aby się dać sfotografować. Każdy fotograf miał w swem atelier istne muzeum różnych broni i mundurów. Chłopcy, napozowawszy dowoli w dziarskich i bohaterskich pozach, wracali znowu do partji. Rozumie się, że austrjacka policja goniła za nimi. Było w tem dużo fantazji i młodzieńczej fanfaronady.
I otóż, co się zdarzyło raz w domu mego dziadka. Ów krewny, który zgłosił się do powstania, również przekradł się do Krakowa, aby się sfotografować w raz z przyjacielem. Kiedy się z tem już załatwili, nie mogli się powstrzymać od odwiedzenia dziadka. Naturalnie dano im obfitą kolację i wypytywano ciekawie o to, co się w obozie powstańców dzieje i robi. Naraz u bramy, dzięki Bogu oddalonej znacznie od domu, rozległ się dźwięk dzwonka — ten brutalny, bezceremonialny, pewny siebie, policyjny dźwięk. Wszyscy zrozumieli natychmiast, w czem rzecz, skutkiem czego obaj chłopcy porwali płaszcze i czapki i natychmiast dali przez parkan nura do sąsiednich ogrodów, w domu zaś nagwałt zaczęto przygotowywać się do przyjęcia rewizji. Dziadek przechowywał jako pamiątkę po ojcu jego mundur z pułku krakusów. Nie było w tem nic złego. Ale przerażone kobiety, bojąc się, aby ten mundur w policji nie wzbudził podejrzeń, schowały go do chlebowego pieca. Rewizja nie znalazła nic i odeszła, ale kiedy zajrzano do pieca, aby mundur wyjąć, nie znaleziono tam również nic, bo właśnie tego dnia pieczono chleb i mundur zetlał doszczętnie. Tak więc ta piękna i rzadka pamiątka przepadła, a pozostał tylko krzyż „Virtuti Militari“.
Tyle z opowiadań wiem o Krakowie z 63 roku, ale i ten stary Kraków, który już ja pamiętam, był bardzo ciekawy i zasługuje na uwagę. Było to miasto małe, w którem całe życie skupiało się w Rynku i na Plantach. Część ulicy Karmelickiej poza kościołem karmelickim była już prawie za miastem. Tam właśnie dziadek miał posiadłość, którą cała rodzina nazywała Folwarkiem. Rano i wieczorem chodził ulicą pastuch gminny i, dmąc w róg pasterski, zbierał krowy na pastwisko lub też odprowadzał je. Pamiętam dobrze, jak na dźwięk jego rogu ktoś ze służby czem prędzej pędził, aby otworzyć bramę, przez którą powoli wchodziły ociężałe krowy. Wszędzie tam pełno było rozległych ogrodów i sadów, w których jesienią zupełnie spokojnie w wielkich kotłach, wiszących na trójnogach, smażono powidła. Trzeba tylko było wprzód zawiadomić o tem straż ogniową, bo inaczej strażak, czuwający na wieży Marjackiej, zauważywszy dym, mógł straż zaalarmować, a wówczas natychmiast z wielkiem trąbieniem, tętentem kopyt końskich i hurkotem beczkowozów zjawiłby się pluton strażaków, aby ugasić pożar pod kotłem z powidłami. Prócz tego płaciło się za takie żarty karę. Istniała jedna tylko linja tramwajowa, naturalnie konna. Nigdy nie zapomnę żałosnego widoku truchtem biegnącej szkapy, chudej i zaniedbanej, znudzonego woźnicy z krótkim batem i jeszcze więcej znudzonego gwizdu konduktora, dającego znak, że można jechać dalej. Nigdy też nie zapomnę widoku tych tandetnych, otwartych wozów, nawalonych czarnym szwargocącym tłumem żydowskim. Po dwóch stronach Rynku rzędem stały fiakry. Konie machały ogonami, strzygły uszami, podczas gdy panowie ich grali w karty lub szli do najbliższego szyneczku na gwoździkówkę, do której na zakąskę wysypywano im na ladę garstkę migdałów. Pod kościołem Marjackim latem stały budki góralskie, to jest wozy, któremi się jeździło do Zakopanego. Druciarze słowaccy wykrzykiwali na podwórzach: „garki dratować“, gdy znów górale chodzili po domach z kwiczołami i sokiem jałowcowym, podobno znakomicie działającym na piersi, lub też wygrywali w podwórzach na fujarkach, zachwalając w ten sposób swe biedne wyroby z drzewa. Nigdy przeraźliwego, piskliwego tonu tych fujarek nie zapomnę. Ile razy zgadało się później o szczurłapie, który miał wabić szczury grą na flecie, zawsze przypominała mi się ta przeraźliwie, ostro gwiżdżąca fujarka górali.
W takim to Krakowie wychowała się i kształciła moja Matka, zresztą żyjąc i pracując głównie na Folwarku.



FOLWARK.

Idziemy ulicą Karmelicką, tą samą, którą w niedziele letnie tłumy ludzi ciągną z miasta na festyn w Parku Krakowskim, tą samą, na której w czasie wyścigów odbywa się tak zwane „korso kwiatowe“, kiedy to po ulicy jeżdżą powozy przystrojone w najrozmaitsze kwiaty, znajomi zaś obrzucają się bukiecikami. Zatem idziemy właściwie jedną z najgłówniejszych arteryj miasta. Ale oto naprzód wysoka czerwona kamienica, a potem dość długi, wysoki, żółty mur z zamkniętemi wrotami w pośrodku. Z trudem odepchnąwszy ciężkie wrota, wchodzimy na podwórze podobne raczej do majdanu, bo ziemia tu żółta, pozbawiona wszelkiej roślinności i twarda, jakby była ubita. Po lewej stronie mamy wysoką, czerwoną, ślepą ścianę sąsiedniej kamienicy, po prawej jakąś ruderę starą, zaniedbaną, parterową, z piąterkiem w jednem miejscu. Okna rudery wychodzą na ówże majdan. Przed ruderą rośnie kilka krzaczków berberysu, dalej zaś bardzo biednie ubrana kobieta rozwiesza na drągu mokrą bieliznę. Po majdanie ugania na bosaka gromadka umorusanych, mizernych dzieci. Czasami można tu zobaczyć pracujących dwóch tkaczów, również mizernych, o twarzach głodomorów, nędznie ubranych. Przeszedłszy przez majdan, spostrzegamy po prawej stronie niewielki, parterowy, ale schludny dworek, pomalowany na jasnożółty, kremowy ton. Nad wejściem znowu piąterko. Przed dworkiem gazony. W największym wśród mnóstwa kwiatów wielki brunatny krzew rycynusowy. Na mniejszych piwonje, tu i ówdzie róże.
Dalej aleja z bzu, altana, na lewo trawnik obszerny i drzewa owocowe. Dalej parkan i kamienice. Tam już jest miasto, tam nie mamy poco patrzeć. Zwolna idziemy dalej aleją bzową, aż wreszcie dochodzimy do miejsca, gdzie ona rozszerza się i tworzy krąg. Jest to najbardziej cienisty zakątek w ogrodzie, bo bez rośnie tu gęsto jak żywopłot. Wyszedłszy z tej naturalnej altany, wchodzimy w nowy świat. Po prawej i po lewej ręce ścieżki, po obu stronach wysadzane porzeczkami i malinami. W tajemnicy mogę powiedzieć, że porzeczki były czerwone i cudnie bladoróżowe, maliny zaś malinowe i delikatnie kremowe. Najmilszy w swoim czasie zakątek dzieci. Dalej długa ścieżka, obramowana po obu stronach szerokiemi, pełnemi kwiatów rabatami. We właściwej porze można tu znaleźć konwalje, narcyzy, bratki, rezedę i tak zwane „lwie pyszczki“. Jak się to w botanice nazywa, nie wiem, tyle tylko mogę powiedzieć, iż kwiatuszki te żółto-niebieskie lub czerwone istotnie kształtem przypominają lwie głowy, a ściśnięte ztyłu otwierają się niby paszczęka ryczącego lwa. Wśród rabatów szpalerem ciągną się krzewy różane. Ścieżka biegnie aż ku końcowi ogrodu, gdzie rośnie olbrzymia, stara akacja.
Tyle o kwiecistości tej części ogrodu, który jednak służy tu innym bardziej praktycznym celom. Po prawej stronie jest kilkadziesiąt grzęd ziemniaków, które dają nowalję — młode ziemniaczki do zsiadłego mleka. Miło mieć taką nowalijkę z własnego ogrodu. Dalej buraki, zawsze potrzebne i pożyteczne, ze względu na ten barszcz zabielany albo li też i czysty na kościach z smakowitemi uszkami. Po lewej stronie jakieś tam sine kapusty włoskie, pewnie pietruszka, na pewno jednak marchew i kalarepa. Boże! cóż to były za znakomitości. Co za rozkosz wędrować wzdłuż grzędy i szukać sobie odpowiedniej marchwi! Jeśli się okazało, że marchewka była zbyt wątła, wsadzaliśmy ją w ziemię napowrót, pókiśmy nie natrafili na jakąś marchew okazałą co się zowie. Zaopatrzywszy się w dostateczną ilość tej słodkiej jarzyny, biegliśmy z nią do żelaznej pompy, gdzieśmy ją płókali i jedli, aż w zębach chrupała. A potem robiliśmy znów wyprawę na kalarepę. Szczypała wprawdzie trochę język, ale mimo wszystko smakowała znakomicie. Tak nasyciwszy narazie nigdy nienasycony głód chłopięcy, szliśmy znowu do pompy napić się wody. Zatykaliśmy ręką otwór rury, tak że pozostawała tylko cienka szparka, którą zimna jak lód woda, zapachem żelaza zlekka trącąca, tryskała w prost do ust, a czasem do nosa lub za kołnierz. Ręce nam marzły, ale piliśmy wytrwale. Następnie szło się na agrest, który znów długą aleją ciągnął się wzdłuż altany. Za grzędami marchwi i kalarepy znajdowała się szparagarnia, miejsce, dla którego mieliśmy wielki szacunek i poważanie, albowiem wszyscy przepadaliśmy za szparagami. Dalej zaś były grządki z truskawkami, które w okresie dojrzewania jagód omijaliśmy zdaleka, patrząc na nie z niechęcią, bo tak się jakoś dziwnie zdarzało, że jak tylko truskawki zaczęły dojrzewać, ni stąd ni zowąd pokazywała się wśród nich żmija. Dziwna rzecz, że nie pokazywała się ani w szparagami, ani w kalarepie lub w marchwi... Pod olbrzymią, starą akacją, stojącą jakby na straży ogrodu w miejscu najbardziej od dworku oddalonem, znajdowała się wkopana w ziemię żelazna ławka, a przed nią również w ziemię wkopany drewniany stół na jednej nodze. Stół był gruby na jakie sześć cali, a przecie wśród moich wówczas jeszcze bardzo młodych wujów znalazł się któryś tak wytrwały i tyle mający do rozporządzenia czasu, iż zdołał go przepiłować sznurkiem prawie do połowy. To miejsce nazywało się oficjalnie „Żelazna ławka“, i mam wrażenie, że było ono czemś w rodzaju rodzinnego konfesjonału. Niedaleko od żelaznej ławki stały dwie komórki, w których mieściła się sieczkarnia, a prócz tego poskładane były różne narzędzia ogrodowe i taczki.
Charakterystyczną cechę ogrodu stanowiły liczne drzewa owocowe, doskonale utrzymane i płodne, oraz prawie na każdym kroku rosnące lilje. Ile razy o tym ogrodzie pomyślę, zawsze widzę szablowate liście białych lilij i drzewa obsypane owocem, mimo iż dobrze wiem, że kiedy owoce dojrzewają, lilje już nie kwitną. Czy istotnie było tam tak dużo lilij i rumianych owoców? Nie wiem, tak samo jak nie wiem, co było w owym „białym domku“ mojej Matki w Baranie. Dość, że jest tak, a nie inaczej. Bzy, jaśmin, buldeneżki, piwonje — to wszystko było bardzo piękne, ale nie imponowało mi zbytnio. Namiętnie wąchałem rezedę, bardzo kochałem bratki, niewielki szacunek miałem dla goździków z powodu ich trywjalnej nazwy — co za kwiat, który się nazywa jak pierwszy lepszy gwóźdź — lubiłem bawić się lwiemi pyszczkami, dla lilij jednak miałem istny kult. Jest to drobiazg, ale po dziś dzień widzę taki klomb lilij cały lśniący od rosy porannej. Widok ten wprawił mnie w zachwyt, a był to może jeden z mych pierwszych prawdziwych zachwytów, który oderwawszy mnie od powszednich rzeczy ziemskich, otwierał mi wrota w inny świat.
Matka moja chodziła do seminarium, które wówczas było najwyższą szkołą dostępną dla panien. Prócz tego uczyła się grać na fortepianie w szkole pani Salomońskiej. Szkoła ta była pod protektoratem księżny Czartoryskiej, przyjaciółki Szopena, i w znakomity sposób przechowywała szopenowskie tradycje. Poza tem jednak, nie mówiąc oczywiście o teatrze i rzadkich balach, Matka moja żyła, wychowywała się i pracowała na „Folwarku“ który dla niej był prawdziwym folwarkiem, albowiem wyręczając swoją Matkę, obarczoną licznem potomstwem, musiała się zajmować gospodarstwem i ogrodem. Zatem była to znowu wieś, kury, kaczki, krowy, świeże powietrze, ziemia, kwiaty, zieleń, warzywa — słowem — przyroda. Jestem pewien, że w dusznem mieszkaniu w śródmieściu Matka nie byłaby szczęśliwa. Ten „Folwark“ między innemi sprawił, że Matka tak się do Krakowa przywiązała. Było to przecie wspomnienie wsi, znowu coś ze szczęśliwej, słonecznej krainy dzieciństwa.



PRZYBUDÓWKA.

Z konieczności parę słów muszę poświęcić przybudówce, o której wspominałem.
Rudera ta z własnym wchodem od ulicy ciągnęła się prawie aż pod sam dworek, i mimo że wyglądała niepozornie, co więcej, nawet nędznie, wzbudzała we mnie często nietylko wielką ciekawość, ale także uczucie dziwne, trudne do określenia, coś w rodzaju strachu i zgrozy. Była to, powiedzmy, długa kiszka, której środkiem biegł napół mroczny korytarz, nie pamiętam już w jaki tajemniczy sposób zaopatrywany w odrobinę światła przez słońce, od którego krwawo świeciła jego podłoga z czerwonych cegieł. Idąc od wejścia, miało się po prawej ręce, o ile sobie przypominam, jakieś komórki i składy, gdy po lewej były mieszkania zajmowane przez różnych biedaków.
Wychowując się w rodzinie, znajdującej się w niezłych warunkach materjalnych, widywałem wprawdzie nieraz żebraków, ale nigdy nie widziałem zbliska nędzy. Otóż kiedy przechodziłem przez ten korytarz, zdarzało się czasem, że przez otwarte drzwi mogłem zajrzeć do wnętrza któregoś z mieszkań, co też czyniłem z ciekawością, ale i trwogą — o dziwo! czyby kto uwierzył — nabożną i świętą. Przerażał mnie widok ludzi niemal w łachmanach, kobiet straszliwie zdeformowanych, o twarzach, jakich u kobiet z mej „sfery“ nigdy nie widywałem, twarzach prawie niekobiecych, a rękach żylastych, męskich. Ubogie sprzęty, brud, zaniedbane dzieci, rozrzucone bety na łóżku, zakopcone szkiełko od lampy i dziwny zaduch, jaki z tych nor wychodził na korytarz — to wszystko działało na mnie tak, że przez tę przybudówkę szedłem z zapartym tchem i z sercem z lęku milczącem — jak w kościele. Podświadomie czułem, że to znów jest nieznany świat, który na mnie czeka i z którym kiedyś będę musiał się zaznajomić. Tak to, tak! Z tej przybudówki szło się prosto do dworku, w którym czystość, zamożność, sytość i ład.
Jeszcze jedno wspomnienie z przybudówki. Znajdował się w niej kramik, w którym można było dostać pyszne rogalki na maśle i cukierki z soczkiem. Rogalki kupowała nam Mama, kiedyśmy szli do zwierzyńca w Ogrodzie Krakowskim lub też kąpać się w istniejącym tam wówczas zakładzie kąpielowym, w którym Matka uczyła się pływać. Cukierki z soczkiem były to cukiereczki malutkie jak groszek, bursztynowe, bladofioletowe, różowe, czerwone, wreszcie bladoniebieskie, a zawierały kapkę jakiegoś słodkiego syropu i smakowały znakomicie w czas upałów, bo chłodziły usta. Właścicielem tego kramiku był człowiek zawsze żałobnie ubrany, z żałobnym zarostem i żółtą żałobną twarzą. Minę miał też zawsze taką, jakgdyby przed chwilą wrócił z jakiegoś pogrzebu. Z pewnym lękiem zwracaliśmy się do niego, kupując te cukierki z soczkiem lub też „angielskie“. Że ten człowiek miał tak żałobnie posępny wyraz twarzy, nie było bynajmniej dziwne, ponieważ biedaczysko w krótkim stosunkowo czasie stracił trzy żony, a za mojej już pamięci czwartą. Prócz tego miał syna upośledzonego na umyśle, że zaś przy tem wszystkiem pracował ciężko, a z minimalnym zyskiem jako właściciel malutkiego kramiku, że znajdował się nieraz w niemałych finansowych kłopotach, przeto życie nie wydawało mu się z pewnością różowem — i stąd ta zagasła twarz, bez najmniejszego promyczka uśmiechu. Tak żałobnego człowieka w życiu nie widziałem. Ile razy później myślałem o tym biednym kupcu, rozumiałem coraz lepiej, iż mogą być na święcie ludzie, dla których życie jest beznadziejne. Ale i tu doznałem po latach miłego rozczarowania, albowiem gdy jako student uniwersytetu przyjechałem do Krakowa i zwiedzałem okolice byłego, a już nie istniejącego Folwarku, na rogu ulicy w wielkim nowym domu, zbudowanym na miejscu dawnej przybudówki, zauważyłem szyld z nazwiskiem tegoż żałobnego kupca. Wiedziony ciekawością wstąpiłem do tego sklepu, przy którym równocześnie był tak zwany lokal śniadankowy, na szklankę piwa, i ku wielkiemu zdziwieniu zauważyłem siedzącego za kasą mego dawnego znajomego z kramiku, wprawdzie znowu w żałobie — może to już z przyzwyczajenia, ale doskonale wyglądającego, zmężniałego, z miną wielce zadowoloną. Obszerny sklep pełen był najrozmaitszego towaru, w dużej sali restauracyjnej nie brakowało gości. Później dowiedziałem się, że kupiec ów dorobił się znacznego majątku.
To, co dotychczas powiedziałem o przybudówce, nie ma związku z wsią mojej Matki, aczkolwiek wszystko, co dotychczas o Folwarku powiedziano, ten związek ma, jak się to później okaże. Czytelnik zobaczy, że i ta przybudówka Folwarku związek z wsią mojej Matki ma i to bardzo silny.
Jak już wspomniałem, w przybudówce było piąterko z obszernym pokojem, który wynajmowano studentom. I otóż zdarzyło się, że do tego pokoju sprowadził się młody student medycyny Juljusz Bandrowski wraz z młodszym swoim bratem Aleksandrem. Obaj ci młodzi ludzie, wielce obiecujący, pochodzili ze wschodniej Małopolski. Do Krakowa zaś przyjechali dla przyczyny prostej: — Na uniwersytecie lwowskim nie było wówczas fakultetu medycznego, wobec czego medyk do Krakowa przyjechać musiał, zaś jego młodszy brat towarzyszył mu dlatego, aby pod jego dozorem i opieką — nie zdać egzaminu dojrzałości.
Jest to jedna z najbajeczniejszych historyj, jakie znam.
Ojciec mego ojca, czyli mój dziadek, Marjan Bandrowski był politycznym urzędnikiem w Małopolsce wschodniej. Całe życie spędził w różnych Czortkowach, Peczeniżynach, Zbarażach, Rawach Ruskich i innych dziurach zażydzonych a wielce smrodliwych. Tego dziadka nie znałem, bo umarł, zanim się narodziłem, ale dużo o nim słyszałem. Miałem nawet sposobność swego czasu poznać jakiegoś radcę byłego namiestnika lwowskiego, który był jego podwładnym. Ów radca wielce wychwalał mego dziadka jako urzędnika, z rozrzewnieniem wspominając, iż u niego referatu poniżej pięciu arkuszy nie było, a komisja musiała trwać co najmniej tydzień. „Przyjeżdżało się do wsi“, opowiadał mi ów radca, zajeżdżało się do ruskiego księdza, bałakało się do wieczora i szło się spać. To był pierwszy dzień komisji. Następnie zwoływało się strony i wygłaszało się do nich przemowę, pouczającą je, że kłamać przed władzą nie wolno. „Strony“ odchodziły przygnębione srogością przemowy i z walką w duszy. To był drugi dzień komisji. Trzeciego dnia wzywało się jedną stronę, którą przesłuchiwało się bardzo skrupulatnie, wszystko notując i zapisując. Czwartego dnia wzywało się drugą stronę — taki sam proceder. Piątego dnia trzeba było wypocząć i namyślić się, szóstego dnia szło się zbadać sytuację — bo sprawy były przeważnie gruntowe. Siódmego dnia wygłaszano orzeczenie komisji, które chłopi przyjmowali lub nie, a ósmego dnia rano następował wyjazd. Taka to była praca.
Otóż dziadek Marjan był, jak to na pewno wiem z opowiadań jego synów, człowiekiem nadzwyczajnej zacności, ale dziwakiem. Zawziął się na to, żeby wszystkie dzieci swe kolejno nazywać według kolejnych samogłosek alfabetu, tak tedy syn pierworodny nazywał się Alfred, drugi Ernest, trzeci Juljusz, córka miała się nazywać Otylja i tylko na skutek gwałtownego sprzeciwu babci dostała na chrzcie imię Wilhelminy, podczas gdy najmłodszemu synowi groziło ponure imię Ubalda, czemu jednak babka potrafiła zapobiec, i dziadek ostatecznie z wielkim żalem zgodził się na Aleksandra. Tak samo było z zawodami, które swym synom wyznaczył. Tedy Alfred musiał zostać sędzią — i był nim. Ernest miał zostać profesorem — i został nim. Memu Ojcu wyznaczył dziadek karjerę doktorską — i Ojciec został doktorem, mimo iż miał temperament wybitnie artystyczny, co go skłoniło do wyrzeczenia się swego zawodu. Czem miał być Aleksander — nie wiem, miał jednak bardzo piękny głos i postanowił sobie, że będzie śpiewakiem.
Boże święty! śpiewak, aktor w owych czasach — toż to był błazen, hańba rodziny, zakała społeczeństwa! Urzędnik polityczny absolutnie na to zgodzić się nie mógł. Ponieważ jednak to był syn najmłodszy, benjaminek, nie chciano go drażnić i postanowiono postępować z nim ostrożnie. Zatem dziadek powiedział mu, że pozwoli mu wstąpić do teatru, o ile zda egzamin dojrzałości, ale stryj Aleksander, chociaż tenor, nie był wcale głupi. Wiedział dobrze, że jak zda egzamin dojrzałości, to dziadek będzie chciał, żeby „dla uzupełnienia studjów“ zdał jeszcze jakiś doktorat. Wobec tego „zlał się przy maturze we Lwowie dwa razy“, i dlatego wysłano go z młodym panem Juljuszem Bandrowskim, medykiem, do Krakowa, w nadziei, że ucząc się pod dozorem brata, łatwiej zda tam egzamin. Skończyło się oczywiście na tem, że „zlał się po raz trzeci, to znaczy definitywnie“ i poszedł na scenę, co mu bardzo dobrze zrobiło.
Opiekun jego, młody medyk, pan Juljusz Bandrowski był nadzwyczaj ciekawym i zajmującym człowiekiem. Bardzo przystojny blondyn, z czupryną w lokach i wielkiemi niebieskiemi oczami. Dziwnym zbiegiem okoliczności zdołał przypadkiem zajechać aż do Ameryki, gdzie podczas Wystawy w Filadelfji był współwłaścicielem młodego „Tattersalu“, w którym chadzał w błękitnym mundurze huzarskim i w którym od ujeżdżaczy murzyńskich nauczył się doskonale jeździć konno. Kiedy ten business rozwinął się, sprzedał go wraz ze swym wspólnikiem i w przeciągu kilku tygodni uzyskane ze sprzedaży pieniądze puścił tak, że aby żyć, został w swoim „Tattersalu“ stajennym, podczas gdy jego dawny wspólnik, potomek bardzo arystokratycznej rodziny, zdobył sobie posadę konduktora tramwajowego. Dość na tem, że po pewnym czasie i różnych przygodach młody pan Juljusz Bandrowski wrócił znowu do Krakowa, gdzie go naturalnie wprost rozrywano, ponieważ w owym czasie, oprócz niego, w Krakowie był tylko jeden jedyny człowiek, który oglądał Amerykę. To młodego medyka do pewnego stopnia zdemoralizowało. Bawił się, bywał w towarzystwie, prowadził tańce na balach, piastował nawet wysoką godność studencką, stawał w pierwszą parę do poloneza z Heleną Modrzejewską — słowem był to światowiec, który zyskał sobie przydomek „salonowca“, ale przy tem wszystkiem nie chciał się uczyć do tego stopnia, że ostatni egzamin zdawał trzy razy.
Temu młodemu medykowi udało się pozyskać względy mej Matki i ożenić się z nią.
Powtarzam: — wspominam o tem dlatego, że ów pan z dalekiego świata należy również do „Wsi mojej Matki“.



OJCIEC.

Ojciec bywał w Grobli często, ale zwykle bawił krótko. Swego czasu jeździł był do Mamy jeszcze jako narzeczony. Wtedy zdarzył się fakt, który Mama często wspominała: mianowicie podczas powodzi, która pozrywała gdzieś mosty, Ojciec mógł dostać się do Grobli tylko konno, jadąc sześć mil przeszło groblami, które woda zalewała. Była to ekspedycja naprawdę niebezpieczna, bo tylko koń wyczuwał twardą ziemię pod nogami. Zresztą groble mogły być przerwane, a zawracanie na nich było prawie niepodobieństwem, tak były wąskie u góry. Jednakże Ojciec nie zawahał się i nie cofnął przed niebezpieczeństwem. Gdy wjechał na dziedziniec, myślał, że to staw, bo woda sięgała okien dworku.
Zwykle przyjeżdżał Ojciec bryczką, przeważnie na niedzielę lub jakieś święta. Przyjazd Ojca był dla nas chwilą uroczystą, ponieważ Ojciec był naczelnym wodzem armji, jaką my czterej stanowiliśmy. W papierowych czakach, z szablami u boku i karabinami na ramionach wychodziliśmy naprzeciw Ojca, a ujrzawszy nadjeżdżającą bryczkę, stawaliśmy przy drodze w szeregu. Ja komenderowałem, aby jednak nie zmniejszać liczebności oddziału, nie stawałem przed nim, lecz w raz z nim w jednym szeregu. Kiedy Ojciec zbliżył się, my oddawaliśmy honory wojskowe, trąbiąc marsz generalny na ustach. Bryczka stawała, ja występowałem z szeregu i składałem Ojcu raport, poczem dopiero Ojciec pozwalał nam wsiąść do bryczki i przywitać się. Przybywszy do dworu, natychmiast zaciągaliśmy straż na odwachu, którym był stary lamus, prócz tego przed dworem stawialiśmy wartę honorową. Lamus, czyli odwach, służył też czasami za areszt. Pewnego razu z rozkazu Ojca zamknęliśmy w nim dziewczynę folwarczną, która kradła w ogrodzie jabłka. Kiedyśmy zaczęli ją podglądywać, aby się przekonać, jakie wrażenie robi na niej ta kara, zauważyliśmy z oburzeniem, że dziewczyna najspokojniej na świecie śpi. Obrażeni tem, wrzuciliśmy jej do aresztu kilka zgniłych jaj, żeby jej karę obostrzyć. Teraz byliśmy już pewni, że została należycie ukarana. Po pewnym czasie przyszedł Ojciec i kazał więźnia wyprowadzić. Z nasrożonemi minami weszliśmy do „celi“, ale o dziwo! nikogo w niej nie znaleźliśmy. Dziewczyna rozsunęła sobie dwie deski w tylnej ścianie i przez ten otwór uciekła. Wyobrażam sobie, jak się śmiała zdaleka, patrząc na nas, pilnujących lamusa, w którym nikogo nie było.
Ojciec wogóle wychowywał nas w duchu wojskowym. Podczas pobytu w Grobli urządzał strzelania do celu, manewry i marsze wojskowe. To nas bardzo bawiło, poza tem jednak, prawdę mówiąc, przyjazd Ojca zaprowadzał w domu surowy rygor, niezawsze zajmujący i zabawny. Ojciec wstawał późno, a my czekając na śniadanie, nudziliśmy się. Podczas śniadania nikt się do nas nie odzywał, wszyscy słuchali tylko ojca i jego miejskich nowin. Obiad był wprawdzie zwykle bardzo dobry, ale trzeba było przy nim okropnie długo siedzieć i słuchać rzeczy zupełnie niezrozumiałych. Po południu szliśmy na przechadzkę bardzo daleką, podczas której Ojciec rozmawiał głównie ze starszymi. My szliśmy naprzód, wciąż popędzani słowami: „Naprzód, bębny! Prędzej! Nie wleczcie się tak!“ lub też w inny sposób napominani.
Ojciec Groblę bardzo lubił, jak wogóle lubił przyrodę, w rzeczywistości jednak był człowiekiem miejskim. Wieś podobała mu się z punktu widzenia estetycznego, ale żyć nią nie umiał i nie chciał...
O Ojcu wspominam tu tylko, jako o gościu w Grobli i mężu mej Matki, zresztą poświęciłem mu inną książkę. Jest cały w mej „Wojnie Papierowej“.



WUJOWIE.

Słońce zachodzi. W ogrodzie przed terasą, w cieniu modrzewi zasiedli wszyscy bracia mej Matki, wszyscy moi wujowie. Zebrała się cała rodzina. I widzę dobrotliwie uśmiechniętą twarz mądrej Prababci w czarnym czepku koronkowym, w czarnej sukni i z białą ręką, opartą na hebanowej lasce. Tuż przy niej widzę babcię, drobną, fertyczną, w bronzowej jedwabnej sukni, ze złotemi łańcuszkami, brelokami i innemi klejnotami, o twarzy smagłej, energicznej, jakby gniewnej, gdy w rzeczywistości oczy jej są bardzo dobre. Przy niej znów siedzi Mama, z twarzą alabastrową, o oczach bardzo dużych, niby niebieskich, a właściwie mieniących się. Jest w szlafroku kremowym z wielkiemi ponsowemi kwiatami i śmieje się. Obok niej siedzi ciocia Mania, ubrana bardzo poprawnie, ładna, podobna do Mamy, ale już różniąca się od niej wychowaniem i zachowaniem. Kiedy Mama była panną, to swemu ojcu sama prasowała kołnierzyki i dlatego Mama wszystko umie, gdy ciocia Mania umie to, czego Mamy nie uczyli. Teraz właśnie, ponieważ słońce już zachodzi, ciocia Mania, słuchając rozmowy, zapatrzyła się w talerz, który niesłychanie pstrokato wymalowała. Jest to typowo panieńskie malowanie, zimne i suche, ale które pośle się do Wiednia dla wypalenia, a potem zawiesi się w salonie. Takich rzeczy Mama robić nie umiała. Zato umiała prześlicznie haftować, i dotychczas jeszcze w rodzinie przechowuje się jej obrusy z monogramami w ujęciu prześlicznych kłosów pszenicznych, haftowanych złotym jedwabiem.
A dalej rzędem siedzą wujowie.
Wuj Kazimierz, lekarz i skutkiem tego cynik, bo taka była wtedy wśród lekarzy moda, postrach rodziny, dlatego że wszystkim mówił to, co uważał za prawdę. Nie bała się go tylko Mama, a zato on bał się jej, bo Mama potrafiła czasem tak dociąć, jak mało kto. Wuj Kazimierz jest brunetem, drobnego wzrostu, o smagłej, pociągłej, czarniawej twarzy i prześlicznych czarnych oczach, palących jak rozżarzone węgle. Ponieważ jest na wsi dla wypoczynku, wdział biały flanelowy kostjum. Słyszę, jak Mama, patrząc na niego z uśmiechem, mówi: — Kazek wygląda w tem ubraniu, jak mucha w śmietanie. — Wuj Kazimierz jest jako lekarz, poza Groblą.
Obok niego siedzi wuj Ludwik, po śmierci dziadzia — dusza Grobli, bo Prababcia już pracować nie może. Zato wuj Ludwik haruje jak wół i pracuje na całą rodzinę. Jest tak zapracowany, że nie ma czasu zjeść i skutkiem tego obiad je z szybkością, jakiejby mu Napoleon pozazdrościł. Jest niskiego wzrostu, barczysty, szalenie mocny i niesłychanie łagodny, twarz ma, na złość swemu bratu, jasną, oczy bajecznie dobrotliwe i łagodne, błękitne a czyste, jak wody alpejskich stawów, blond włosy i szwedzką bródkę. Wuj Ludwik mieszkał przez długie miesiące w szatrach nad Wisłą i regulował wciąż, czego absolutnie uregulować nie mógł. Bo po drugiej stronie był drugi brzeg. I widziałem nasz strasznie wysoki, gliniasty brzeg i setki pracujących „barabów“.
Ja też w najdemokratyczniejszych czasach obecnych i w najdemokratyczniejszym kraju chodziłem wszędzie swobodnie, i każdy był dla mnie niezmiernie uprzejmy, ponieważ wiedział to, co i ja sam: że jeśli tylko zacznie być dla mnie nieuprzejmym, to mu bezwzględnie palnę w łeb — bo tego wymagałby styl. Ale w owym czasie mieć pod swą komendą kilkuset lub kilka tysięcy bezrolnych drabów czyli „barabów “, spragnionych nietyle roboty, ile kiełbasy, chleba i wódki, niezawsze mogąc ich zapłacić — to była siła szalona, o którą nie mógłbym podejrzewać tego nadzwyczaj małego człowieka, blondyna o jasnoniebieskich oczach i łagodnem wejrzeniu, gdyby nie to, że był cichy i miał szaloną siłę. Rabindranath Tagore pisał kiedyś o brzegach Gangesu i o skalnych nadbrzeżnych jaskółkach, ale jeździł po tym Gangesie łodzią pstro umalowaną, mając samemu na głowie bramiński warkocz i pukle u uszu. Miał na tym Gangesie bezustanne jasnowidzenia à propos wielkiej wody. Ale jakie jasnowidzenia a propos wody wiślanej miewał wuj Ludwik, który za jej kaprysy musiał gotówką płacić, regulując jej bieg, o tem oczywiście nie wie nic Rabindranath Tagore, który jest tylko, filozofem, a nie polskim inżynierem, walczącym „malgré tous“.
Ten wuj, oprócz pchania do roboty „barabów,“, pchał też do roboty konie.
Za nim stoją bliźniaki, czyli tak zwane przez mego Ojca „Szczotki“, od fryzury, jaką nosili. Jeden z nich to wuj Józef, znakomity strzelec i agronom, o lwiej, srogiej twarzy — zresztą bardzo poczciwy chłop. Zdarzyła mu się nieprzyjemność, która znakomicie ilustruje jego wygląd zewnętrzny. Gdy raz siedział w kawiarni, ktoś, który pragnął go poznać, a dowiedział się od służby, że to właśnie on siedzi, podszedł ku niemu, aby się przedstawić. Oczywiście, wuj Józef, człowiek dobrze wychowany, wstał. Gość przedstawił się, ale potem nie mógł wytrzymać i powiedział:
— Kiedy pana widziałem siedzącego za stolikiem, pomyślałem: Co za straszny lew! — ale jak pan wstał...
Wuj mu przerwał:
— Sam wiem, że jestem bardzo niskiego wzrostu, ale doskonale strzelam.
Tuż przy wuju Józefie stoi jego brat bliźni, wuj Gustaw (imię rodowe, jako że rodzina pochodzi ze Szwecji, z Gustawem Adolfem przyszła do Saksonji, gdzie się osiedliła, z Sasami przywędrowała do Polski, a po 31-ym r. emigrowała do Małopolski), jeszcze niższy od wuja Józefa, drobniejszy, ale z miną znacznie sprytniejszą i dowcipniejszą, górujący wiecznie nad bliźniakiem, znakomity karciarz, bilardzista, blagier i szermierz. Rozumie się, że został adwokatem, a miał takie powodzenie w interesach, że kancelarji adwokackiej wcale nie prowadził. Ogromnie go kochałem z tego powodu, że nadzwyczajnie dowcipnie i zjadliwie się kłócił. Poza tem był to człowiek bardzo dobry, o ile w grę nie wchodziły jego interesy. Różnica między nim a wujem Józefem polegała na tem, że gdy wuj Józef ciął szablą, to żadna „parada“ nie pomagała, bo ciął z taką siłą, że walił przez „paradę“, o czem się osobiście przekonałem do tego stopnia, że dostawszy raz od wuja Józefa rapierem przez łeb, zatoczyłem się. Wuj Gustaw był mistrzem w zwodnych cięciach czyli w „fintach“, a miał rękę tak delikatną, że na brzuchu przeciwnika potrafił przeciąć skórę, a nie naruszyć wnętrzności.
Wuj Henryk — jedyny arystokrata w naszej rodzinie. Blondyn, z grymaśnym, zniewieściałym wyrazem twarzy, drobny, zdawałoby się, że bezsilny, a w rzeczywistości doskonały jeździec i strzelec, który jednak nie lubił koni dlatego, że czuć je potem, a polowania nie lubił, ponieważ kolba przy strzale trąca, a po zastrzeloną kuropatwę trzeba się schylić. Brzydził się wszystkiem, za nic na świecie nie byłby napił się wody ze szklanki swej matki, a drzwi we dworze otwierał sobie albo nogą, albo jeśli ręką, to przez chustkę.
Ten zniewieściały młody człowiek chciał wstąpić do kawalerji, co też w swoim czasie zrobił. Bracia tłumaczyli mu, że tej służby nie zniesie, bo nie potrafi zrobić tak łatwej rzeczy jak przeskoczenie przez konia, gdy się go trzyma tylko jedną ręką za grzbiet. Właśnie wuj Ludwik wpadł na fantastyczny pomysł stworzenia jakiegoś klombu na dziedzińcu, po którym promenowały krowy, a wieczorem młode źrebce. Klomb ten otoczono ogrodzeniem wysokości dobrego konia. Niewieściuch — za jakiego wuja Henryka uważano — wyszedł na dziedziniec, i choć był małego wzrostu, ledwo dotknąwszy się palcami ogrodzenia, przeskoczył przez nie bez najmniejszego trudu. Szermierkę uprawiał, ale jej też nie lubił, ponieważ przy „paradach“ garda mu zanadto huczała, od czego dostawał migreny. Wogóle miał wybitną skłonność do nauki i literatury.
A teraz Wicio, wuj najmłodszy, którego widzę siedzącego na samym końcu, w krótkich spodniach i białych pończochach na tęgich, skrzyżowanych nogach. Był to taki wuj, do którego wszyscy siostrzeńcy mówili „ty“. Najrozkoszniejszy blagier na świecie i najlepszy chłop w świecie. Blagier, którego blaga była poematem, nieraz bardzo wzniosłym, a zawsze dowcipnym. Ten blagier — powtarzam to słowo dla obrony blagierów, którzy w gruncie rzeczy są poetami — miał niezmiernie uczciwe i czyste serce, pełne miłości i poświęcenia.
Wiele pisze się w dzisiejszych czasach o zbrodniach lub o dowcipnych kradzieżach i to z całą dokładnością, a jednak nie doszliśmy do tego, aby móc wszystko napisać o najszczerszej i najuczciwszej miłości.
Wicio, o którym będzie jeszcze dalej, był podczas Wielkiej Wojny jedynym z całej rodziny, który się bił. Bił się po stronie austrjackiej, bo tak przysięgał. Mój brat, legjonista, spotkał się z nim w okopach, kiedy Wicio, jako kapitan bataljonu strzeleckiego z Bochni (kilka mil od Grobli), na czele swojej kompanji przyszedł zluzować kompanję mego brata.
Ten człowiek, zawsze pogodny i uśmiechnięty, był naprawdę przyjacielem całego świata.
Syna jego, również żołnierza, „Ukraińcy“ czyli Rusini stłukli kolbami tak, że zachorował na suchoty i umarł. Jedyny syn Wicia, najrozkoszniejszego z „blagierów“.
Wicio był takim blagierem jak Petronjusz. Duchowy „arbiter elegantiarum“. Maleńki wzrostem, a wielki duchem, prawdziwy rycerz.
Wszyscy ci wujowie właściwie pracowali od rana do nocy, przedewszystkiem ujeżdżając konie, które sprzedawali szwadronowi ułanów, konsystującemu w Niepołomicach. Przypominam sobie dwa ostatnie, ujeżdżone przez nich konie, które nazywały się „Danek“ i „Zula“, a zostały sprzedane po 350 guldenów — suma na owe czasy znaczna, co dowodziłoby nietylko dobroci koni, ale i zdolności ujeżdżania ich „berajterów“. Dużą część zasługi miał w tych interesach i Cabaj, wspomniany na początku stangret dworski, który godzinami wystawał w słońcu, pędząc konia na „ląży“, a później tak samo nieruchomo tkwił, gdy któryś z wujów w tem słońcu na lince konia naoklep lub na siodle ujeżdżał. Jedno muszę zaznaczyć, że wujowie nie uczyli koni niemieckiej komendy. To za żadne skarby świata.
Wszyscy wujowie strzelali i to doskonale. A nie robili tego wyłącznie dla sportu, lecz poto, aby mieć jakieś mięso w domu. Najpiękniejszy okaz jakiegoś ptaka był zawsze dla Prababci. Strzelano bekasy, przepiórki, słonki, kuropatwy, cyranki, dzikie gołębie, zające i sarny. Na tych wielkich polowaniach bywałem i ja ze swoją drewnianą strzelbą, ciągle odsyłany do domu przez wujów, którzy się bali mnie postrzelić. Najchętniej polowałem z Wiciem, który z tego powodu, że mu żaden brat, wedle starej zasady myśliwskiej, swego psa pożyczyć nie chciał, zamiast psa brał na polowanie mnie. Była to wprawdzie służba uciążliwa, bo Wiciowi dawano naboje z jak najcieńszym śrutem, którym mógł strzelać tylko do wróbli. Wicio, człowiek niesłychanie praktyczny i wygodny zarazem, właśnie bardzo lubił w czasie żniw czy po żniwach, idąc sobie spokojnie gościńcem, łupnąć do wierzby, na której usiadła setka wróbli, i od jednego strzału położyć ich trzydzieści. Ogromnie bawiła mnie myśliwska chytrość Wicia, który podchodził wróble tak, jakgdyby im chciał ziarna podsypać, ale mniej przyjemne było zbieranie tych ptaków na polu, na gościńcu i w rowie. Cośmy z tych wróbli robili? Znakomity rosół, albo też piekliśmy je na rożnach jak kwiczoły.
Słowem — życie w Grobli polegało na jeździe konnej, szermierce, strzelaniu, czasem na kartach i na czytaniu. Z dworami sąsiedzkiemi stosunków nie można było utrzymywać, ponieważ były za daleko.
Zato od czasu do czasu przychodzili do nas goście, których trudno zapomnieć. Cygan z niedźwiedziem oswojonym, tańczącym w takt jakiejś muzyki i bez bólu ściskającym ludzi. Nawet i mnie ten „zwirz“ położył na ramieniu swą łapę, patrząc mi w oczy dziecinnemi, dobremi oczami. Pod jesień przychodził „Węgier z olejkami“, czyli poprostu Słowak, który sprzedawał nie olejki, ale różne materjały, zwane po mazursku „fantami“. Prócz tego przychodził Bośniak z galanterją i myśliwskiemi nożami. Miał wielki kosz, który nosił na głowie na wojłokowym krążku, a ubrany był niebiesko i w sandałach, zupełnie jak chiński „chodja“. Miał strasznie czarne wąsy, ponurą minę i humor tak nadzwyczajny, że gdy coś powiedział, Prababcia śmiała się do rozpuku, a on się nigdy nie uśmiechnął. Dalej przyjeżdżały od czasu do czasu „lajerkasteny“ czyli „kataryny“. Rzecz prosta, że pojawienie się każdego z tych gości powodowało na dziedzińcu grobelnym zbiegowisko całej czeladzi i szaloną sensację.
O gościach wspomniałem tylko przypadkowo, chcąc zaznaczyć, że z sąsiedztwa nie miewaliśmy innych. O wujach w ogólności muszę powiedzieć, że byli ludźmi bardzo dzielnymi, i że choć w mieście ubierali się nadzwyczaj starannie, ja osobiście pamiętam ich zawsze w wysokich butach z cholewami, łosiowych rajtuzach i kurtkach.
A broni w całym domu było bardzo dużo.



WUJENKA MARYNIA.

Najciężej pracujący człowiek, o ile mam mówić o swych wujach, to był wuj Ludwik, który też był największym w rodzinie idealistą. Aby zarobić na utrzymanie wszystkich, począwszy od Prababci, a skończywszy na rezydentkach, pracował już nietylko jak wół, ale jak słoń. I tu się ubrał. Mianowicie zabrał się do regulacji Wisły i robót ziemnych.
Czytelnik raczy sobie łaskawie wyobrazić sytuację: — Jeśli się chce regulować rzekę, to przedewszystkiem musi się regulować jej dopływy. Tymczasem rząd austrjacki dopływów tych regulować nie chciał, ponieważ były one popędem dla tartaków, znakomicie wycinających nasze lasy na korzyść utrzymania zniszczonych lasów w Tyrolu. Z drugiej strony rząd rosyjski, mający wówczas drugi brzeg1 Wisły, starał się o to, aby on strategicznie był jak najmniej dostępny. Zatem Wisły ani jej dopływów regulować bynajmniej nie myślał. Rząd austrjacki „prowizorycznie“ roboty regulacyjne przeprowadzał, to znaczy, że przedsiębiorcy, składającemu najniższą ofertę, wypłacał odpowiednio niewystarczającą kwotę. Przedsiębiorca ten, naturalnie Polak, kwotę brał z westchnieniem i nadzieją, że „jakoś to będzie“. A potem było nietyle „jakoś“, ile „takoś“, że do interesu dopłacał. Ale regulował tę Wisłę wciąż.
Gdy myślę o wuju Ludwiku, nie widzę nic więcej, jak tylko obrzydliwie obdrapany brzeg Wisły, zwłaszcza po lewej stronie, to jest za rosyjskim kordonem, i widzę małego, ale bardzo barczystego blondyna ze szwedzką bródką — panującego nad całą trzodą „barabów“.
Czy kto wie dzisiaj, co to są lub były „baraby“? Była to specjalna klasa robotników ziemnych, którzy, stosownie do zajęcia, rekrutowali się z różnych krajów. A zatem w Swoszowicach, gdzie jest siarka i alabaster, pracowali przeważnie Włosi, przy budowaniu tras kolejowych specjaliści, pochodzący ze wszystkich prowincyj Austrji, wśród których górowali robotnicy nasi, włoscy, czescy i Lipowanie, to jest rosyjska sekta odszczepieńców, którzy zamieszkiwali wieś i okolicę „Lipowa“, a byli specjalistami od robót ziemnych. Jeśli czytelnik zechce łaskawie sobie wyobrazić taką mieszaninę ludzi, dla których kilof, łopata lub motyka jest narzędziem łatwem do władania, a kantyniarz jest tuż, to sobie może nietyle łatwo, ile z trudnością dla szacunku jego wyobraźni przedstawić burdy, jakie wśród tych „międzynarodów“ powstawały. I to były „baraby“, których wuj Ludwik miewał czasami po kilka tysięcy pod ręką. Świadkiem jestem jako mały chłopak, że nad tą hordą wodzem był on sam, a kasjerem Prababcia.
Otóż ten wuj, pracujący wśród kilku tysięcy „barabów“ i niezawsze mający gotówkę na ich wypłacenie, prowadzący rozległe interesy w Krakowie, gospodarujący na majątku ziemskim i ujeżdżający „własnoręcznie“ konie dla ułanów, zakochał się szczęśliwie i ożenił się z panną, której było na imię Marja, a którą ja we wspomnieniach swych nazwałem „rayon du soleil“. Była to bardzo jasna blondynka o prześlicznej białej twarzy, szarych oczach i bardzo miękkich rękach. Była dla mnie o wiele lepsza aniżeli Prababcia, lecz w jej dobroci było coś nadziemskiego. Ile razy dziś słyszę słowo „anioł“, to ona zawsze mi na myśl wtedy przychodzi. Prababcia była dla mnie po ludzku niesłychanie dobra, ale dobroć wujenki Maryni była tak wielka, że mnie, małe dziecko, bała się przypadkiem urazić.
Wspominałem o „zwierciadlanej sali“ przy księżycu. Widziałem w niej raz, właśnie przy księżycu, wujenkę Marynię. Wyglądała, jak lilja w księżycowym blasku.
Kochałem ją bardzo, i ona to była, która po śmierci Prababci znów gdzieś z początkiem wiosny wywiozła mnie do Grobli. Był tam wtedy tylko zapracowany wuj Ludwik ze swemi wszystko kochającemi niebieskiemi oczami i ten jasnowłosy anioł. Nikogo więcej.
Z początkiem zimy dowiedziałem się w Krakowie, że umarła śmiercią tak tragiczną, iż wspominać o niej nie chcę.
Umarła śmiercią naturalną.
Miała anielską twarz i dłonie, jak białe motyle.
Gdyby się mnie kto zapytał, czy kochałem więcej swą Matkę czy ją — to dziś, już jako człowiek dojrzały, nie wiedziałbym, co odpowiedzieć.
Bo jeśli Mama była dla mnie zawsze uosobieniem wielkiej życiowej siły, jaką jest Wisła dla całej Polski, to wujenka Marynia była dla mnie i została zjawiskiem z tamtego świata.
Mamę kochałem, w wujence Maryni kochałem się całą miłością dziecka.



CIOCIA MANIUSIA.

Ciocia Mania była śliczną i bardzo dobrą dziewczynką o najlepszem w świecie sercu, zawsze najlepszym humorze, bardzo zgrabną i wielce podobną do Mamy. Różnica polegała na tem, że Mama była dzieckiem wsi, przyrody i pracy, podczas gdy ciocia Mańcia była już miejską panienką, pełną przyzwoitości, znajomości form towarzyskich i innych, rzeczy, które mogłyby były zrobić z niej latunię, gdyby nie jej dobre serce.
Z nami, swymi siostrzeńcami, małymi wówczas chłopaczkami, była w najlepszej w świecie zgodzie. Nie zdarzyło się, aby kiedykolwiek zrobiła nam jakąś przykrość. Co więcej, w stosunku do nas była zawsze tak serdeczna i miła, że dziś rozumiem, dlaczego w młodości nigdy się nie kochałem; prawdopodobnie podkochiwałem się w cioci Mani, nad czem się nie zastanawiałem, bo to było tak proste, jak to, że na wiosnę słońce świeci.
Z ciocią Manią, przechrzczoną później na „Marychnę“, uganialiśmy po ogrodzie, byliśmy z nią na „ty“, póki babcia nie zabroniła wbrew jej woli; i wogóle ta ciocia nie była nam ciotką, lecz starszą siostrą. Jeśli sobie wyobrazić dystyngowane pod względem wychowania panieństwo, temperament, wdzięk, instynkt macierzyński, okazujący się nawet wobec lalek, i miłość dla tak żywych i bliskich sercu lalek, jakiemi byli siostrzeńcy, to wierząc w dobre serce panienki, można przypuścić, że istotnie była dla nas najczulszą z ciotek. Ile razy myślę o niej, tyle razy widzę słoneczną ścieżkę, wysoko podniesioną sukienkę, szybko migające pończoszki i wysokie czarne trzewiki zapinane i słyszę jej wesoły, szczerze dziewczęcy śmiech. Tak goniła za nami po ogrodzie.
A gdy przyjdzie nudna i szara niedziela, podczas której człek, nie wiedząc, co ma począć ze sobą, wygląda na ulicę, płaszcząc nos o szybę, przypominam sobie zawsze ciocię Manię, która, otaczając nas wszystkich chłopców swem czystem i serdecznem „ciepełkiem“, zawsze w jakiś sposób umiała się postarać o cukierki, któremi nawet w Grobli zapychała nam w słotny dzień buzie i śmiała się z głupstw, jakieśmy jej opowiadali.
Nie była to żadna Joanna d‘Arc, ale zwykła przezacna i trochę banalna panna z zamożnej mieszczańskiej rodziny. Gdy Mama czytała książki poważne, ciocia Mania noce całe ślęczała nad Ohnetem i Bourgetem. Gdy Mama żyła Szopenem, to ciocia Mania grała Szopena. Ponieważ wychowana na wsi moja Mama nigdy konno nie jeździła, skutkiem tego ciocia Mania, chcąc być modną, jeździła konno w ściśle opiętej amazonce, sznurówce i na damskiem siodle, przed czem ją mój Ojciec, jako lekarz, surowo przestrzegał — napróżno.
Nie wchodzę bynajmniej w to, czy ciocia Mańcia w robótkach swoich lub też w życiu prywatnem była genjalna. Była bardzo dobrą, i to mi najzupełniej wystarcza.
Pewnego dnia, po wielu latach od czasu śmierci mej Matki, stojąc przed jakiemś wystawowem oknem na ulicy Akademickiej, nagle ujrzałem w szybie profil Mamy. Zatrząsłem się. Ale profil minął mnie i przeszedł. Nigdy w życiu, choć bardzo sentymentalny, za nikim nie chodziłem, ale wówczas zacząłem w tłumie szukać. Zobaczyłem ztyłu drobną figurkę, której jednak nie śmiałem zaglądnąć w twarz, ponieważ miała na karku dobrze mi znany puszek, już siwiejący. Bałem się obrazić ciocię Marynię i jeszcze kogoś innego. Ale na drugi dzień byłem znowu na tem samem miejscu i o tej samej godzinie i patrzyłem w stronę, z której spodziewałem się, że nadejdzie. I przyszła. Wskrzeszenie mojej Matki. Gdyby można było zgarnąć jednym ruchem ramion wszystkie kamienice z obu stron ulicy i rzucić jej je pod nogi, tobym to zrobił, ale czytelnik sam uzna, że tak przyzwoitej kobiety kompromitować nie można. Ciocia Marynia zaś uśmiechnęła się tylko do mnie łagodnie, swemi morskiemi oczami spojrzała mi w oczy, które się z pewnością paliły, podała mi rączkę w dziurawej rękawiczce, albowiem bolszewicy odebrali jej mężowi cały majątek, i powiedziała:
— Pójdziesz z nami na obiad?
Poszedłem i dałem sobie ten obiad zapłacić, choć w porównaniu z ich kasą miałem wówczas o wiele więcej. Siostra mej Matki ma zawsze prawo zapłacić za mnie.
Siostro mej Matki! Zawsze cię kochałem za to, że miałaś dobre serce dla dzieci.
Że zaś byłaś bliźniaczo podobna do Mamy, w myślach mych jesteś od niej nieodłączna.
Może byłaś słodziutkim cukierkiem — nie wiem; przypuszczam, że ciężkie przejścia i twoją duszę wytrawiły. Cokolwiekby było, ciociu Maniusiu, do śmierci będę ci wdzięczny za twój śmiech i cukierki w szare, nudne niedzielne popołudnia.



WICIO.

Wicio był jednym z najmłodszych wujów naszych, starszym ode mnie o lat siedem. Najmłodszym był Cesiek, młodszy ode mnie o dwa lata.
Wicio był starym blagierem, o czem już pisałem, a jednak uważam go za jednego z największych poetów.
Pomyśl, czytelniku, jaki szlachetny „kawał“ ten wuj mi zrobił.
Przy bramie wjazdowej, koło parkanu stał krzyż, stary i trochę pochylony, prawdopodobnie dlatego, aby był w polskim stylu. Dokoła krzyża była zryta ziemia, bo prawdopodobnie wybierano stamtąd glinę, a oprócz tego były też jakieś pagórki, które miały wygląd mogiłek.
Pewnego szarego poranku biegałem przed bramą, łowiąc siatką „admirały“, „perłówki“, „cytrynki“ i „wole oczka“. Robiłem to dlatego, że myślałem o paziu królowej — a czytelnik nie wie może, że to wszystko są motyle. Wicio wyszedł również przed bramę, bo chciał zapalić papierosa, na co mu nie pozwalano. Tak staliśmy przed bramą we dwóch — i on mi zaczął opowiadać niestworzone historje o rzekomych mogiłkach i niezasypanych grobach przy krzyżu. Naturalnie były to mogiły i groby powstańców z 63-go r. Od tego czasu patrzyłem na nie z wielką czcią i od tego czasu dokładniej już wyobrażałem sobie, co to powstanie i walka o wolność — a tylko nie wiedziałem, że pod naszym dworem, będącym pod zaborem austrjackim, żadna bitwa z powstańcami odbywać się nie mogła. I otóż, na czem polega poezja: groby były zełgane, ale kult dla bohaterów rozbudzony. Takim to blagierem był Wicio.
Pewnego razu, co zdarzało się nadzwyczaj rzadko, cała rodzina wyjechała w sąsiedztwo z wizytą. Zostaliśmy tylko my, dzieci, i Wicio, któremu Mama poleciła nad nami opiekę, obawiając się, aby który z nas nie poszedł do Wisły lub nie wleciał pod jakiegoś konia. Muszę powiedzieć, że łatwi do trzymania nie byliśmy. Kiedy się zaczęło zmierzchać, Wicio zwołał nas wszystkich do „zwierciadlanego salonu“ i usadowił na kanapie. Był księżyc, od kolumienek zwierciadlanych padały dziwne blaski, a modrzewie przed domem szumiały. I wtedy Wicio zaczął nam opowiadać straszne historje o duchach, upiorach, strzygach i innych takich nadzwyczajnościach. A potem przyniósł z przedpokoju dwie laski i, bijąc o nie, śpiewał nam „Danse Macabre“ SaintSaënsa. Słyszałem później niejednokrotnie ten „makabryczny“ walc, ale nigdy nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak wówczas. Dwunasta godzina, którą Wicio odpukał palcem w ścianę, pianie koguta, suchy chrzęst lasek-szkieletów i śpiew z jakiemiś dziwnemi Wiciowemi słowami — wszystko to zrobiło na nas takie wrażenie, żeśmy się nie śmieli ruszyć z miejsca. Noc zapadła, a my siedzieliśmy na kanapie, jakbyśmy do niej przyrośli.
Wreszcie przyjechała Mama. Wołała nas, ale napróżno, bośmy się bali ruszyć. Wszedłszy do salonu i ujrzawszy nas w świetle księżycowem, wystraszonych i nieruchomych na kanapie, spytała Wicia:
— Co się tu dzieje?
A Wicio, z uśmiechniętą wesoło twarzą, okrągłą jak księżyc, który właśnie świecił, odpowiedział:
— Chciałaś, Helenko, aby żaden chłopak nie poszedł do Wisły ani nie wlazł pod jakiego konia. Kazałaś mi trzymać ich razem — więc widzisz, trzymam. Nawet na twój głos żaden z nich się nie ruszył.
— Czyż można tak teroryzować dzieci! — oburzyła się Mama.
— Ja — i teroryzować? Krzywdzisz mnie! Ja im tylko zaśpiewałem „Taniec Szkieletów“ i opowiedziałem parę powiastek o duchach. Sama przyznasz, że jeśli są spokojni i grzeczni, to zawdzięczają to tylko wpływowi literatury i sztuki, którą ty przecież tak bardzo cenisz.
Taki był Wicio.



KONIE.

W Grobli największe niebezpieczeństwa groziły mi zawsze ze strony Wisły i koni. Konie kochałem ponad wszelkie pojęcie ludzkie, i już sam zapach stajni działał na mnie dziwnie podniecająco. Pisze się w malarstwie o różnych przedziwnych holenderskich światłach i kolorytach. Jeżeli gdzie można to znaleźć, to na pewno w stodole lub stajni, gdzie słońce skąpe ma wyraźny charakter i brunatne, ciepłe tło. Poza tem był jeszcze węch, który chwytał chciwie aromat bardzo mocnych ciał. Czy to nie był skutek anemji?
W stajni przebywałem wciąż i od dzieciństwa jeździłem konno. Pierwszy raz posadził mnie na konia parobek, kiedy miałem pięć lat. Zaznawszy tej rozkoszy, stale wieczorem wybiegałem naprzeciw koni, wracających z pola. A tam mnie na jakąś szkapę wsadzano i puszczano do domu.
Jednego razu jechałem sobie tak na koniu, trzymając się rogów od krakowskiego chomąta. Koń był zmęczony i spragniony, więc wolnym krokiem na dziedzińcu podszedł do studni, pewien, iż w korycie znajdzie wodę, ale koryto było puste. Wobec tego mądry koń zupełnie słusznie zajrzał do studni, aby zobaczyć, czy czarodziejskie — dla niego — wiadro przypadkiem z wodą z otchłannych głębin nie wyjedzie. W tej chwili, ponieważ byłem lżejszy od chomąta, wraz z niem zsunąłem się koniowi na uszy i byłbym wpadł do studni, gdyby nie mądrość konia, który, odczuwszy, co się dzieje, zadarł łeb i zaniósł mnie do stajni.
Drugi raz zdarzyła mi się inna historja.
Stęskniony za końmi przyszedłem do stajni, gdzie na ich powrót czekałem. Było bardzo gorąco, świeciło słońce, jasne promyki przenikały przez zakurzone okienka, a w stajni było cicho, tak że mnie senność rozebrała. Czekając na swych przyjaciół, usiadłem w żłobie, zasnąłem i zwaliłem się w żłób.
Wieczorem we dworze rozpoczęła się szalona awantura. Gdzie Irzek? Pewnie utonął! Albo go gdzieś konie stratowały.
Szukali mnie wszędzie, aż wreszcie znaleźli w żłobie, przykrytego sianem i śpiącego nazabój. A konie siano jadły.



DROŻDŻ I PANI ŹDZIARSKA.

Pan Drożdż — kloc z kręglową głową i wąsami — był naszym ekonomem. Zarabiał na tem więcej, niż był powinien.
Pani Zdziarska była osobą wielce dystyngowaną i twierdziła, że pochodzi z prostej linji, której sobie nie wyobrażam, od króla Sobieskiego. Była też właścicielką trzydziestomorgowego folwarku, żoną męża, który się zapił, i matką wielorga dzieci. Ponieważ sobie z folwarkiem rady dać nie mogła, sprzedała go Prababci, zachowawszy sobie dom i ogród warzywny wraz z sadem. Utrzymywała się głównie z szycia, a bywała u nas na prawach sąsiadki i właścicielki dworu. Bo przecież w prostej linji od króla Jana Sobieskiego.... Chodziła zawsze czarno ubrana i ogromnie wiele opowiadała o dawnych, świetnych czasach, których istotnie możnaby było pozazdrościć folwarkowi trzydziestomorgowemu.
Po sprzedaniu Grobli pan Drożdż miał tyle, że mógł zdobyć dzierżawę większą, niż najlepszy zawodowy agronom z moich wujów. Zdobył to prawdopodobnie wierną służbą. Ale miał dzieci, a nie podobało mu się własne nazwisko, zresztą chwalebne i niezbędne, bo bez drożdży chleba niema.
I wtedy zgłosił się do pani Ździarskiej z propozycją, że odkupi od niej dokumenty szlacheckie dla swych dzieci, które w takim razie, o ile prawda nie wyszłaby nawierzch, mogłyby być pretendentami do tronu polskiego.
Ale pani Ździarska dokumentów nie sprzedała.
Jeden z synów pani Ździarskiej zrobił karjerę jako klarnecista w austrjackiej kapeli wojskowej. Z drugim spotkałem się po wielu latach, kiedy był bufetowym w pewnej żydowskiej restauracji we Lwowie. Poznał mnie i odrazu po imieniu mnie nazwał, a potem zaczął rozpaczać nad swym losem, pogardzonym herbem i utraconym majątkiem:
— Takie włości przepadły, panie Jerzy! — mówił. — Takie włości!
Trzydzieści morgów.
Ale Drożdż dokumentów nie dostał.



ŻYCIE WE WSI MEJ MATKI.

Jest tak:
Nie wolno dziś mej Mamie wejść do kuchni. Mnie wolno. Wiem dobrze, co się w kuchni dzieje. Przy ogromnym piecu, buchającym ogniem i ciepłem, z oczadzonym okapem, siedzą dziewczęta i wiją wieńce z sośniny, ogromne, czarnozielone i cudownie wonne wieńce, wśród których są również z sośniny uwite piękne cyfry mej Matki. W to wplata się kwiaty.
Mamie wogóle przez cały dzień prawie nie wolno chodzić, bo wszędzie przygotowuje się dla niej niespodzianki. Skutkiem tego jest wzruszona, wszystkim wdzięczna i dla wszystkich niezmiernie dobra. Porywa ją prąd miłości całego otoczenia.
Nadchodzi wieczór. Siedzimy w jadalni, a za oknami jest już szaro. W oknach rolet żadnych niema, mieszkamy przecież w szklanym domu i przed nikim nie mamy żadnych tajemnic.
Słychać ciężkie kroki i rozmowy, prowadzone szeptem, któryby można usłyszeć na kilometr. Tajemniczo, z wielkim hałasem, pod gromką komendą jakaś gromada ustawia się pod oknami, wołając wciąż: — Tylko cicho! Cicho! — A wtedy zaczyna się strzelanie z dwudziestu batów. Najuroczystsza salwa, która trwa jakieś dziesięć minut, a potem znowu głuchy tętent butów i śmiech — albowiem prawdopodobnie coś tam wyniesiono.
Nadchodzi czas, w którym solenizantka, czy też osoba z innych przyczyn dziś uczczona, musi położyć się spać, albowiem służba kładzie się wcześnie, a powinna zrobić, co zrobić ma. Zatem Mama idzie do swego pokoju, kładzie się do łóżka i nie słyszy nic. Nie słyszy, jak dziewczęta z kuchni wchodzą, nad drzwiami jej pokoju zawieszają wieniec i głośno dziwują się piękności jego cyfr i kwiatów.
A na drugi dzień, gdy Mama wstanie, gdy niebo będzie błękitne, słońce świeżo umyte, i gdy na dachu stodoły paw krzycząc usiądzie, w jadalni czuć będzie sośninę na imieniny Mamine.
Potem naturalnie wszyscy będą Mamie winszowali, a my wyjąkamy pracowicie jakiś wierszyk, i Mama będzie miała łzy w oczach.
Na dworze maj — świat zielono-złotobłękitny, kołyszą się rozgrzane fale powietrza, a przy mej twarzy oczy ukochane, łzami zaciągnięte... O! Czy radość boli?
Obiad wśród śmiechu. Wszyscy się śmieją i wszyscy są szczęśliwi. Much jeszcze mało, nie dokuczają, okna jadalni otwarte... Wietrzyk całuje nas wszystkich, bawi się nieposłusznemi kosmykami włosów Mamy koło uszu, wietrzyk chłodny i świeży od Wisły.
Po południu jedziemy na majówkę, do lasu. Fiołki są, rozumie się. Konwalje — może. Niezapominajki — z pewnością. Zbieramy te kwiatki dla Mamy, i tkliwość nas ogarnia, bo naiwne piękno tych maleństw jest wzruszające.
Słońce wśród pni leśnych, szary dym i iskry tryskają cicho z błyszczącego samowaru na zielonej polanie, złoto jaskrów i mleczów rozgorzało w słońcu, kukułka... W lesie „mieszko“ kukułka i robi sobie, co chce...
— Patrzcie, dzieci! Sarna!
Naprawdę — sarna. Przemyka się między drzewami. Zniknęła — ale my długo, długo patrzymy jej wślad, zamyśleni. Gromadka zdziwionych dzieci, patrzących szeroko otwartemi oczami, i sarna, która wyszła do nich z głębi lasu zobaczyć, co też ludzie robią na słonecznej polance leśnej...
Imieniny Mamy...
Uśmiech złoty błękitnego dnia majowego...
Cyfra szczęścia na wiosennem niebie.



ZAKOŃCZENIE.

Przez bramę wjazdową, szeroko otwartą, wjeżdżają wielkie, drabiniaste wozy, wysoko wyładowane złotemi snopami pszenicy lub żyta. Nie wiem, co wyższe: te wozy, pełne snopów, czy nasz dworek. Byłem w polu i kręciłem powrósła. Teraz siedzę na wozie, na snopie okrakiem, własnoręcznie ukręconego powrósła się trzymając. Z wysokości tej złotej góry widzę mały nasz dworek i srebrnoszarą Wisłę. Czy można to zapomnieć?
Po dziedzińcu biegają młode konie, a na ławie, pod oknami jadalni siedzi moja Prababcia i moja Mama. Niedaleko jest lipa, na której wisi dzwon, i za chwilę ja zacznę dzwonić, bo wieczór jest już pomarańczowy, a spracowani ludzie chcą jeść. Prababcia uśmiecha się do całego świata, a oczy mej Mamy są ciemnoszafirowe i tak głębokie, jak czwarty nokturn Szopena. Ja zaś jestem małym chłopcem, który stoi przy płocie i z największą rozkoszą dzwoni w dzwon na lipie, aby ludzie przyszli na zarobiony przez siebie ciężko „chleb powszedni“.
A potem oni idą powoli procesją, która dla mnie jest znacznie piękniejsza, niż pochód królów na wawelskim krużganku.
Idą na znakomity żur z pyszną omastą!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.