Wieś mojej matki/Wisła
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wieś mojej matki |
Podtytuł | Opowieść |
Wydawca | Nakład Księgarni św. Wojciecha |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upalne, słoneczne przedpołudnie.
Spoceni, z silnemi wypiekami na twarzach czołgamy się od jednego krzaka do drugiego, jedząc to porzeczki, to agrest, to maliny. Nibyto rozmawiamy, ale ponieważ jagody, których jest mnóstwo, pełnemi garściami sypiemy do ust i łykamy je, ledwo nadgryzłszy, przeto rozmowa odbywa się w jakiejś dziwnej gwarze głośnych łykań i gardlanych dźwięków.
Wtem od strony dworu (my mówiliśmy „ode dwora“) słychać głos Mamy:
— Dzieee-ci! (kwinta w górę). — Dzieee-ci! (tercja wdół).
Odpowiada jej wrzaskliwy kwartet:
— Co-o? (tercja wdół).
— Pójdziemy się kąpać!
Czterech szkrabów wypada z krzaków, pędząc na wyścigi ku dworowi przez grządki szparagów, kwiatów, przez trawniki, zupełnie jak młode psy.
Mama nas za to zbeształa, ale niebardzo. Widać, że jest dziś szczęśliwa. Nareszcie mogła zrzucić niewygodną miejską suknię, pancerną wysoką sznurówkę z kilometrami tasiemki ztyłu, z bryklami i stalówkami (Vivat semper wolny stan — jak śpiewają w „Strasznym Dworze“), jest w wolnym, wygodnym szlafroku, bez kapelusza, a tylko z parasolką w ręku. Jej ciemnoszafirowe oczy pełne są słońca, stały się koloru wody morskiej i uśmiechają się. Na ślicznych ustach, blado koralowych, widać też uśmieszek nieledwie dziewczęcy. O rękawiczkach mowy niema. Jedna tylko rzecz miejska: buciki. Mama musi chodzić w bucikach, bo nogi ma tak cienkie w kostce, że się pod nią wyginają, co bardzo boli. W ręce trzyma zawiniątko — kostjum kąpielowy. Znam ten kostjum — jest biały w czerwone paski, do czego „dochodzi“ marszczona czapka z żółtej ceraty czy czegoś podobnego. Szerokie bufiaste rękawy kostjumu z marszczonemi mankiecikami sięgają aż do przegubów, jeszcze szersze szarawary, również z falbankami, do połowy łydek, a cały kostjum jest tak obszerny, że możnaby z niego zrobić krynolinę. Ciekawy jestem, coby Mama powiedziała, gdyby zobaczyła dzisiejsze obcisłe, kuse i głęboko wycięte trykociki!
Ciocia Mania miała niemniej przyzwoity kostjum, tylko niebieski w białe paski, niewinnych, panieńskich kolorów.
Tak więc „suniemy“ do Wisły — nie za prędko, bo Mama jest trochę ociężała, a przytem ciekawie rozgląda się po gospodarstwie, którego już rok nie widziała. Po drodze w stępujemy do stajni. „Cugi“ dziś nie pracują, bo przecie wczoraj zrobiły dwanaście mil. Gryzą spokojnie siano, parskają, wymachują ogonami i przyglądają się nam ciekawie. Zresztą cisza. Muszki brzęczą, słońce łamie się w zakurzonych szybach, w powietrzu luby odorek końskiego potu. Coś tam Mama z ciocią Manią opowiadała, raz, drugi obrzuciła stajnię wzrokiem i wyszła.
Teraz obora.
Na przodzie my czterej — t. j. trzej bracia i młodszy ode mnie o dwa lata Cesiek, niby mój wuj, bo najmłodszy brat Mamy. Idąc, zagadaliśmy się, jak zwykle chłopcy. Wtem Cesiek wykopyrtnął się i bęc! Wrzask, płacz — Cesiek potknął się o „biały kamień“, znajdujący się u samych wrót obory. Proszę, czytelnik raczy sobie to zapamiętać!
W oborze — nie powiem, aby porządek był nadzwyczajny, ale niechlujstwa też nie było. Ot, porządki z dawnych czasów. Krów czterdzieści, a na samym końcu stajni łańcuchami przywiązany do żłobu ogromny byk (oczywiście zastaliśmy „w domu“ tylko byka, krowy były na pastwisku). Byk zrobił nam straszną scenę, ryczał, toczył krwawemi ślepiami, tupał w ziemię. Może się domyślił, że Mama ma w zawiniątku czerwony kostjum kąpielowy? Uciekliśmy czem prędzej, bojąc się, aby się nie „urwał“, co mu się też nieraz zdarzało. Mama się tego strasznie bała, ogarniała nas zwykle ramionami, jak kwoka pisklęta skrzydłami, i zapędzała do domu, ale dla nas to była uciecha niebywała. Ta bieganina, pośpieszny tupot nóg byka i fornali, gorączkowe okrzyki, byczy ryk pana Drożdża, ekonoma: — Trzy-maaaj! Łapaj! — wszystko to podniecało nas więcej niż, zdaje się, dziś podniecałyby prawdziwe walki byków.
Minąwszy cztery stodoły i mało wonne chlewy, wyszliśmy na „drogę“, wiodącą ku Wiśle. Ta „drogą“ to było właściwie coś w rodzaju szerokiej ścieżki piaszczystej, zrytej szeroko racicami krów, które tędy pędzono do poju. Tuż po lewej stronie rosło jakieś stare, potężne drzewo, na którem wysoko wisiała tablica z napisem, oznajmiającym, iż tego a tego roku wody wezbranej Wisły osiągnęły aż tę wysokość. Grobla była wtedy na pewno pod wodą.
Wiklina, wiklina, nieprzejrzany gąszcz wikliny, a za nią jasny, stalowy błysk, ruchliwy, płynny — Wisła!
Wszyscy czterej co sił w nogach poskoczyliśmy naprzód.
Nareszcie — jest! Ona! Szeroki, równy, płaski brzeg, piaszczysty, nagrzany słońcem, złocisty, a tak nasycony światłem, że aż oczy bolą patrzeć. Piaseczek drobniusieńki, czyściutki, można go przesypywać z ręki do ręki, i nie zawala. Tu i tam muszle, muszelki, kamyczki, krzemienie, kruche, ciemnoszare kamuszki walcowate, któreśmy uważali za skutki uderzenia piorunu w piasek. Dalej cichutko szemrze Wisła.
Czem prędzej zrzuciliśmy z siebie koszule i majteczki, jako żeśmy nic innego na sobie nie mieli, i dalejże, prażąc się na słońcu, zbierać „skarby“ rozrzucone na piasku.
Po pewnym czasie z gąszcza wikliny wynurzyły się dwie postacie w poważnych strojach kąpielowych. Gdyby tak jeszcze była tu ciocia Zosia w swym białym kostjumie w żółte paski — również tego samego fasonu — możnaby śmiało zaśpiewać w raz z Wiciem, który ten kuplet stale nucił: — W lasku Idy trzy boginie! — Przynajmniej ja przez długi czas w takich a nie innych strojach te boginie sobie wyobrażałem.
Mama uważnie zbadała grunt — jako że Wisełka, choć powolna, bywa wielce zdradliwa, a potem zawołała:
— Chłopcy, nie siedzieć mi w ciąż na słońcu, bo jeszcze który głowę sobie przepali! Do wody zaraz!
Po kąpieli, odbytej pod baczną i czujną opieką Mamy, odświeżeni i głodni wracaliśmy do domu. I tu znowu zdarzyło się nieszczęście, tym razem mnie. Oto przez nieuwagę wdepnąłem w napół stwardniały „pasztet“ krowi, który tak mi się do nogi przylepił, że w żaden sposób otrząsnąć go nie mogłem. Płakałem z obrzydzenia i upokorzenia, ponieważ Mama i ciocia Mania śmiały się do łez, a chłopcy wyli z radości jak opętani. Byłem wściekły, bo wiedziałem, że teraz wszyscy mieszkańcy dworu zaczną mnie wyśmiewać. Cóż robić? Trzeba było w tym „kaloszu“ podreptać napowrót do Wisły i tam go spłókać, co też zrobiłem, i stojąc nad brzegiem rzeki samotny, płakałem rzewnie.
Nie przypuszczam, aby prócz mnie ktokolwiek na świecie chodził kiedy w takiem obuwiu.
Mama samym nie pozwalała się kąpać, ale o ileśmy dali najświętsze słowo honoru, zaprzysięgliśmy się na wszystkie świętości i na to, jak Mamę kochamy, pozwalała nam czasem bawić się na brzegu, zwłaszcza w dni chłodniejsze, kiedy wiedziała, że batem niktby nas do wody nie zapędził. Wtedy bawiliśmy się piaskiem, jak zwykle dzieci, a przytem obserwowaliśmy rzekę i tajemniczy drugi brzeg.
Ten drugi brzeg był dla nas tajemniczy dlatego, że należał już do zaboru rosyjskiego. Linja graniczna biegła środkiem Wisły. Po tamtej stronie było jakieś miasteczko. Jak się nazywało, nie pamiętam, wiem tylko, że znajdował się w niem piękny kościół, który raz nawet oglądałem „zbliska“ przez lunetę jakiegoś uprzejmego geometry. Kościół był czerwony ze śpiczastemi wieżami.
Nasz brzeg prawie zupełnie nie był strzeżony. Czasami tylko pojawił się w wiklu lub na grobli znudzony skarbowy strażnik austriacki z przerzuconym niedbale przez plecy karabinem starego systemu, mając u boku używaną dawniej w piechocie krótką, krzywą szablę, zwaną popularnie „mieczem sułtańskim“.
Ale na „drugim brzegu“ widać było co kilkadziesiąt kroków błyszczące bagnety i lufy karabinów żołnierzy rosyjskich, w ciepłe dni w białych rubaszkach, w słotę w ziemistych szynelach. Niejednokrotnie też widywaliśmy objeżdżającego konno łańcuch straży jakiegoś ich starszego. Daleko — szeroko nie było nigdzie nietylko mostu, ale nawet promu, któryby ludzi, towary i bydło z jednego brzegu na drugi przewoził. Nie było też żadnego ruchu na rzece. Czasem tylko, i to trzymając się naszego brzegu, cicho wdół rzeki płynęły galary. „Drugi brzeg“ był od nas odcięty, należał do zupełnie innego świata.
Wiedzieliśmy, że tam również mieszkają Polacy i że to też Polska, ale tej Polski nie było widać, a zato widać było gęste straże rosyjskie, na leżącym zaś nad Wisłą placu musztry musztrujące się oddziały rosyjskiej piechoty, konnicy i kozaków. Żadne słowo polskie z „drugiego brzegu“ do nas nie dolatywało, słychać było stamtąd tylko żołnierskie pieśni rosyjskie i głos komendy lub klątwy. „Oni“ utrzymywali z nami kontakt w ten sposób, że gdy przypadkiem sotnia przyjechała kąpać konie w Wiśle, przyczem żołnierze rozbierali się do naga i wjeżdżali w wodę oklep, zauważywszy po naszej stronie kąpiące się panie, docierali do naszego brzegu na dziesięć, czasem i na pięć kroków, wrzeszcząc, wyjąc, gwiżdżąc i rżąc ze śmiechu na widok ociekających wodą kolorowych kostjumów, uciekających w wiklinę. Ale przecie dzięki „szczęśliwemu“ zbiegowi okoliczności trzem moim młodym wujom udało się raz bez pasportu zwiedzić „drugi brzeg“, miasteczko i jego tajemnice. Oto pewnego pięknego dnia, kąpiąc się, nie zauważyli, że przekroczyli linję graniczną na Wiśle i zanadto zbliżyli się ku brzegowi rosyjskiemu. Zauważył to jednak, z właściwą sobie bystrością, graniczny strażnik rosyjski, który wziąwszy paniczów na cel, uprzejmie poprosił ich, aby raczyli wyjść na brzeg, i gościnnie w strojach Adamowych poprowadził ich do miasteczka, gdzie ich skwapliwie a w dobranem towarzystwie umieszczono w utrzymywanym przez żandarmerję miejscowym hotelu. Można sobie wyobrazić, co się działo w Grobli, gdy panicze nie wracali, a na brzegu znaleziono ich ubrania. Bo żeby „drugi brzeg“ dał znać o wypadku — o tem nie było mowy. Dziadzio dopiero przypadkiem dowiedział się, co się stało; zapakowawszy odpowiednią ilość ubrań i bielizny i zaopatrzywszy się w przepustki, okrężną drogą do miasteczka dotarł i po długich pertraktacjach chłopców, oskarżonych o samowolne przekroczenie granicy, wreszcie wyzwolił. Wujowie nigdy chętnie o tej przygodzie nie opowiadali, pamiętam jednak, że ilekroć zdarzyło się, iż któryś z nich o niej wspomniał, natychmiast zaczynali się pienić na Żydów, którzy się z nich naśmiewali, gdy ich nagich po miasteczku pędzono.
Przypominam sobie też znany mi z opowiadań drugi wypadek utrzymywania kontaktu z przeciwległym brzegiem.
Mimo obostrzonej kontroli i trudności mieszkańcy obu brzegów utrzymywali ze sobą kontakt nielegalny. Nie mam tu na myśli przemytników, których zresztą z pewnością nie brakło, mówię o różnych rzemieślnikach, jak krawcy, szewcy i t. p. Ci przyjmowali zamówienia i wykonywali roboty dla mieszkańców obu brzegów. Rozumie się, że kontakt ten najżywszy był w zimie, gdy Wisła zamarzała. I otóż zdarzyło się, że pewnej ciemnej nocy jakiś krawczyna z naszej strony postanowił z wykończoną robotą przekraść się na drugi brzeg. Mróz był, jak opowiadano, wielki. Kiedy krawczyna wszedł na lód, nagle pojawił się księżyc. Krawiec powinien był się cofnąć, ale lekkomyślnie zaryzykował. I cóż się stało? Kiedy już był niedaleko drugiego brzegu, rosyjski strażnik krzyknął nagle „stój“! i wziął go na muszkę. Tak trzymał go całą noc, mierząc z karabinu, ile razy krawiec chciał choć krok zrobić naprzód czy wtył. Strażnik był w ciepłych butach, w kożuchu i futrzanej czapie, a krawczyk, jak to zwykle krawczyk — w paltociku wiatrem podszytym. Wynik łatwy do odgadnięcia. Krawczyk do rana na lodzie zmarzł na śmierć.
Z końcem lata, gdzieś w drugiej połowie sierpnia, na placu musztry po „drugiej stronie“ odbywały się ćwiczenia całego garnizonu miasteczka. Piechota rozsypywała się w tyraljerę, strzelała, z okrzykiem „hurra“ szła do ataku, konnica przeskakiwała wysokie płoty z chróstu, przyczem jeźdźcy, nieraz po kilkunastu naraz, sypali się z koni — słowem — wojna była nie na żarty, zwłaszcza, że strzelano, nie żałując amunicji, t. zn. ślepych naboi. Prawdopodobnie w pobliżu granicy odbywały się większe manewry, w brygadzie czy dywizji, bo nawet gdy wojsko rosyjskie znikło z nad Wisły, w ciąż całemi dniami, a często i w nocy słychać było strzelaninę. Z początku, gdyśmy patrzyli na ćwiczenia kawalerji i piechoty na „drugim brzegu“, strach nas zdejmował. Później przyzwyczailiśmy się, a gdy wreszcie porobiliśmy sobie lance z biało-czerwonemi proporczykami, nietylko żeśmy się przestali bać, ale wygrażaliśmy niemi Moskalom.
Wreszcie po stronie rosyjskiej grzechot karabinów nie milkł dzień i noc. Gdziekolwiek byliśmy, w stodole, w wozowni, w ogrodzie, czy w domu, wciąż było słychać bezustanne „trrrrrrrrrr“. A po naszej stronie nic. Aż naraz pewnego dnia doleciało do naszych uszu coś, jakby głuche, gniewne westchnienie, jakieś dziwne, ciężkie „uch!“ W pierwszej chwili nie zaciekawiło nas, coby to mogło być, gdy jednak to „uch!“ zaczęło się powtarzać, a zwłaszcza w nocy było je bardzo wyraźnie słychać, zapytaliśmy jednego z wujów, co to może być. (Wuj służył swego czasu w batalionie strzeleckim w Bochni.)
— To austrjacka wieża pancerna pod Wieliczką — odpowiedział.
Dowiedzieliśmy się wtedy, co to jest wieża pancerna z „fortecznemi“ — jak się wówczas mówiło — działami.
Tak tedy po jednej stronie grzechotali z karabinów Moskale, gdy z drugiej przeciągłym rykiem ciężkich dział odpowiadała im austrjacka wieża pancerna pod Wieliczką.
Zresztą — Wisła. Bywała cicha, szara, kiedy indziej znów wody jej, koloru kawy z mlekiem, niosły jakgdyby czapki czy czepce z brudnej piany, to znów wzbierały, przerywając groble i zalewając pola, jak zwykle — rzeka! Że dla naszej rodziny jednak, pomijając szkody, wyrządzane zwykle przez powodzie, Wisła nie była bynajmniej obojętna, i dlaczego, o tem powiemy później.
Nie umiejąc pływać, często tonęliśmy. Ze względu na znane przysłowie niema się czem chwalić, ale sam tonąłem na dobre najmniej pięć razy. To rzeka mnie poniosła, to wpadłem tuż przy brzegu w dół, którego wczoraj nie było, to znów podwodny wir mnie wciągnął, tak że przez jakiś czas tkwiłem pod wodą, a tylko nogi od czasu do czasu nad wodą sterczały, dość że Wisła igrała z nami, jak kot z myszą. Ratował nas przeważnie Wicio, łapiąc nas, za co się dało. Pamiętam doskonale, jak raz wyciągnął mnie z dołu, o którego istnieniu nikt nie wiedział. Zszedłem z ostatniego schodka do wody — i ślad po mnie zaginął. Nikt nawet nie zauważył, wyjąwszy jednego Wicia, który natychmiast złapał mnie za włosy i tak z dołu wyciągnął.
Wspomnę jeszcze groble. Ciągnęły się na mile daleko i były ulubionem miejscem przechadzek rodziny. Upodobania tego nie podzielałem, a na tych spacerach nudziłem się niesłychanie. Z jednej strony woda, z drugiej równia i już. Ale przyjemnie było, jeśli szedł z nami na przechadzkę Ojciec z wujem Kaźmierzem. Obaj mieli wcale miłe tenory i byli muzykalni. Śpiewali zwykle przez całą drogę. A wiecie, czytelnicy, co? Wyłącznie ruskie dumki, które, jako bardzo melodyjne, były wówczas w modzie. Cóż było robić? Człowiek czasem śpiewać musi, a polskich pieśni wówczas prawie nie było. O Gallu mało kto wiedział. Był profesorem fortepianu w konserwatorjum krakowskiem.
Rozpisałem się w tym rozdziale o różnych rzeczach, ale najmniej mówiłem o Wiśle. Rzecz prosta — wiele o niej mówić nie można. Jasna, lśniąca gładzizna wielkiej powierzchni wody w pogodny dzień, złoty uśmiech o zachodzie słońca, czasem błyski krwawe, w noc księżycową srebrne lśnienia, ale przedewszystkiem cisza i spokój. Ten spokój przenikał serca i robił je cichemi i łagodnemi, może skłonnemi nieco do zadumy i tęsknoty. Oto wszystko. Bardzo wiele — ale czyż można o tem dużo pisać?
A wieszcza muzyka terkocących po rosyjskiej stronie karabinów i huczącej głucho austrjackiej wieży pancernej, muzyka, która nieraz kołysała nas do snu, urzeczywistniła się i wypełniła. Powstały przeciw sobie nadwiślane kordony, spłynęły krwią i ogniem, aż wreszcie runęły w toń Wisły, która w dalszym ciągu dziś, jak przed wiekami, płynie sobie cicho, szeroka, powolna, zadumana i spokojna.
Nie napróżno straszyliśmy ze swego brzegu Moskali lancami z biało-czerwonemi proporczykami...