Wieś mojej matki/Wicio
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wieś mojej matki |
Podtytuł | Opowieść |
Wydawca | Nakład Księgarni św. Wojciecha |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wicio był jednym z najmłodszych wujów naszych, starszym ode mnie o lat siedem. Najmłodszym był Cesiek, młodszy ode mnie o dwa lata.
Wicio był starym blagierem, o czem już pisałem, a jednak uważam go za jednego z największych poetów.
Pomyśl, czytelniku, jaki szlachetny „kawał“ ten wuj mi zrobił.
Przy bramie wjazdowej, koło parkanu stał krzyż, stary i trochę pochylony, prawdopodobnie dlatego, aby był w polskim stylu. Dokoła krzyża była zryta ziemia, bo prawdopodobnie wybierano stamtąd glinę, a oprócz tego były też jakieś pagórki, które miały wygląd mogiłek.
Pewnego szarego poranku biegałem przed bramą, łowiąc siatką „admirały“, „perłówki“, „cytrynki“ i „wole oczka“. Robiłem to dlatego, że myślałem o paziu królowej — a czytelnik nie wie może, że to wszystko są motyle. Wicio wyszedł również przed bramę, bo chciał zapalić papierosa, na co mu nie pozwalano. Tak staliśmy przed bramą we dwóch — i on mi zaczął opowiadać niestworzone historje o rzekomych mogiłkach i niezasypanych grobach przy krzyżu. Naturalnie były to mogiły i groby powstańców z 63-go r. Od tego czasu patrzyłem na nie z wielką czcią i od tego czasu dokładniej już wyobrażałem sobie, co to powstanie i walka o wolność — a tylko nie wiedziałem, że pod naszym dworem, będącym pod zaborem austrjackim, żadna bitwa z powstańcami odbywać się nie mogła. I otóż, na czem polega poezja: groby były zełgane, ale kult dla bohaterów rozbudzony. Takim to blagierem był Wicio.
Pewnego razu, co zdarzało się nadzwyczaj rzadko, cała rodzina wyjechała w sąsiedztwo z wizytą. Zostaliśmy tylko my, dzieci, i Wicio, któremu Mama poleciła nad nami opiekę, obawiając się, aby który z nas nie poszedł do Wisły lub nie wleciał pod jakiegoś konia. Muszę powiedzieć, że łatwi do trzymania nie byliśmy. Kiedy się zaczęło zmierzchać, Wicio zwołał nas wszystkich do „zwierciadlanego salonu“ i usadowił na kanapie. Był księżyc, od kolumienek zwierciadlanych padały dziwne blaski, a modrzewie przed domem szumiały. I wtedy Wicio zaczął nam opowiadać straszne historje o duchach, upiorach, strzygach i innych takich nadzwyczajnościach. A potem przyniósł z przedpokoju dwie laski i, bijąc o nie, śpiewał nam „Danse Macabre“ SaintSaënsa. Słyszałem później niejednokrotnie ten „makabryczny“ walc, ale nigdy nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak wówczas. Dwunasta godzina, którą Wicio odpukał palcem w ścianę, pianie koguta, suchy chrzęst lasek-szkieletów i śpiew z jakiemiś dziwnemi Wiciowemi słowami — wszystko to zrobiło na nas takie wrażenie, żeśmy się nie śmieli ruszyć z miejsca. Noc zapadła, a my siedzieliśmy na kanapie, jakbyśmy do niej przyrośli.
Wreszcie przyjechała Mama. Wołała nas, ale napróżno, bośmy się bali ruszyć. Wszedłszy do salonu i ujrzawszy nas w świetle księżycowem, wystraszonych i nieruchomych na kanapie, spytała Wicia:
— Co się tu dzieje?
A Wicio, z uśmiechniętą wesoło twarzą, okrągłą jak księżyc, który właśnie świecił, odpowiedział:
— Chciałaś, Helenko, aby żaden chłopak nie poszedł do Wisły ani nie wlazł pod jakiego konia. Kazałaś mi trzymać ich razem — więc widzisz, trzymam. Nawet na twój głos żaden z nich się nie ruszył.
— Czyż można tak teroryzować dzieci! — oburzyła się Mama.
— Ja — i teroryzować? Krzywdzisz mnie! Ja im tylko zaśpiewałem „Taniec Szkieletów“ i opowiedziałem parę powiastek o duchach. Sama przyznasz, że jeśli są spokojni i grzeczni, to zawdzięczają to tylko wpływowi literatury i sztuki, którą ty przecież tak bardzo cenisz.
Taki był Wicio.