Wieś mojej matki/Wieczór
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wieś mojej matki |
Podtytuł | Opowieść |
Wydawca | Nakład Księgarni św. Wojciecha |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po podwieczorku, gdy upał popołudniowy minął, a słońce zwolna zaczynało chylić się ku zachodowi, wolni od zajęć gospodarczych młodsi wujowie ćwiczyli się przed domem w szermierce. Najgorliwszymi zwolennikami tego sportu były bliźniaki, co miało nawet swe praktyczne uzasadnienie. Obaj studjowali agronomję i prawo w Wiedniu, sławnym z bezustannych awantur studenckich, obaj byli nadzwyczaj zaczepni i kąśliwi, przytem bardzo małego wzrostu, a tedy najbardziej narażeni na zaczepki i docinki. Takie sprawy załatwiano wówczas w kołach studenckich z bronią w ręku. Oto dlaczego bliźniaki korzystały z każdej wolnej chwili, aby się w szermierce doskonalić.
Przyglądałem się tej zabawie nieraz całemi godzinami, bo oprócz bliźniaków i drudzy wujowie udział w niej brali, i z przyjemnością przypominam sobie suchy szczęk rapierów, głuchy brzęk czarno lakierowanych, blaszanych gard lub dobrze trafionych drucianych masek i zdyszane, zacięte głosy szermierzy, zapowiadających: — Kwarta! Prim! Tercja! Manszetka! Finta! en garde! — Szermierze posuwali się to naprzód, to w tył, ryjąc ziemię obcasami tak, że po pewnym czasie wyorywali przed domem w piaszczystym gruncie głęboki rów. Że się przytem zapalali, że nie szczędzili sobie uwag w stylu mniej sportowym, a zato wygłaszanych z dobitnym krakowskim akcentem — rzecz jasna! Urozmaicało to znakomicie przedstawienie, zwłaszcza jeśli bohaterami były bliźniaki, które kłóciły się tak zajadle i złośliwie, że można było pęknąć ze śmiechu.
Z ogrodu, gdzie ku wieczorowi robiło się trochę chłodno, panie, to jest: babcia, Mama i ciocia Mania, przenosiły się przed dom na dziedziniec. Było tu znacznie cieplej. Słoneczko dopiero wędrowało ku zachodowi i rzucało blask nie czerwony, lecz pomarańczowy; przegrzany słońcem piasek podwórza dyszał żarem. Otoczone dziećmi panie siadały na ławie wmurowanej w ścianę domu, a kto się nie mógł pomieścić, wynosił sobie z domu krzesło. Tak cała rodzina siedziała przed domem, rozmawiając i przyglądając się szermującym wujom. Tym grobelskim czasom i wieczornej szermierce wujów zawdzięczamy, że Mama wbrew woli Ojca nietylko kazała nam brać lekcje szermierki, ale nawet sprawiła nam piękne rapiery i florety i wszelkiemi siłami popierała domowe nasze „assauts“, mimo iż zebrania te były bardzo hałaśliwe. Już kiedy była śmiertelnie chora, kazywała nam nieraz bić się na szable lub na florety. Biliśmy się z Lolkiem, skacząc, ryjąc piętami ziemię i kłócąc się tak samo, jak swego czasu nasi wujowie, a Mama przyglądała się nam ze swego łóżka ustawionego na balkonie.
Zwolna pomarańczowe światło stawało się czerwone. Pomęczeni wujowie składali broń. Szermierka była już niemożliwa, bo jednemu z szermierzy słońce zbyt silnie w oczy świeciło. Otwierały się szeroko wrota, i na dziedziniec wkraczały z rykiem ociężałe krowy, z wymionami dosłownie ociekającemi nieraz mlekiem. Oganiał je pastuch batem. Gdy się zbyt stłoczyły u wejścia do obory, wskakiwał na nie, i tak, przestępując z grzbietu na grzbiet, z karku na kark, rozdzielał je batem, jedną po drugiej wpędzając do obory. Równocześnie otwierano też furtkę w płocie, którym ogrodzona była znajdująca się pod stajnią sadzawka, i po chwili z głośnem kwakaniem wysypywały się z niej kaczki, za niemi gęsi z głowami zadartemi dumnie, rozglądając się jakgdyby ze zdziwieniem. Oba te pułki ptasie, bardzo liczne, bez niczyjej komendy ciągnęły prosto do kurnika, kaczki skwapliwie, przewalając się pośpiesznie z boku na bok, gęsi powoli, poważnie, póki wreszcie spłoszone czemś, krzycząc, nie zerwały się białą chmurą do lotu. A tymczasem przez bramę wchodziła na podwórze coraz to nowa para koni, wracających z pola, zmęczonych, spracowanych, głodnych. Doprawdy — z min im to było widać. Wlokły za sobą tylko orczyki, a szły tak ciężko i tak wyciągnięte, jakby wciąż jeszcze ciągnęły pługi lub brony. Było w nich w tej chwili coś niesłychanie ludzkiego, coś jakgdyby z rolnika. Od strony kuchni pojawiał się równocześnie długi szereg dziewcząt ze skopkami i naczyniami na mleko. Szły do doju.
Purpurowy blask wypełnia dziedziniec, który na chwilę przycicha. Ale teraz dopiero następuje najpiękniejsza część tego wieczornego przedstawienia. Oto wypuszczono ze stajni młode, nieujeżdżone jeszcze konie, aby sobie trochę pobiegały.
— Zamknąć bramę! Zamknąć bramę! — krzyczy któryś z wujów.
Źrebce wypadają na dziedziniec jak burza. Rżą. Ziemia tętni pod ich niepodkutemi kopytami. Cwałują dokoła dziedzińca, skaczą, wolne, pełne życia, rozhukane, rozbrykane dzieci. Teraz znów występują na arenę pieski. Gonią za źrebcami, źrebce wierzgają, psy szczekają, zgiełk, tupot, rżenie. Na dobitkę pokazują się na dziedzińcu wracające z obory dziewczęta z mlekiem. Ujrzawszy rozbrykane źrebce, z przeraźliwym piskiem uciekają w stronę kuchni!. Śmiejemy się. Ale te brewerje nie podobają się pawiowi, który lubi ciszę i spokój. Bojąc się snać, aby mu który źrebak nie nastąpił na ogon, błysnąwszy niby różnobarwna smuga w powietrzu, purpurą gorejącą nasyconem, usiadł na strzesze stodoły, rozwinął swój wspaniały ogon i wrzeszczy. A gdy tak wśród tego rejwachu konie po dziedzińcu uganiają, cała rodzina, nie wyjmując nas malców, śledzi ich ruchy, półgłosem robi uwagi, zachwyca się... Bo widok tych źrebców, nie znających jeszcze chomąta ni siodła, był istotnie piękny.
Konie zapędzono do stajni.
Kolacja.
Niewiele mogę o kolacji powiedzieć. Pamiętam zsiadłe mleko z kartoflami, więcej nic. Byłem zwykle tak śpiący, że nic mnie już nie obchodziło.