Wielki los/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom II |
Indeks stron |
EPILOG.
W końcu karnawału los znowu uśmiechnął się do pana Hipolita. Odstąpił on swoje wykwintne mieszkanie za cenę stosunkowo dość dobrą i sprzedał meble. Zebrana tym sposobem gotówka pozwoliła mu wynająć parę szczupłych lecz ciepłych pokoików i rodzinę jego przynajmniej na jakiś czas zabezpieczyła od niedostatku.
W okresie tym dzieje osób, należących do niniejszego opowiadania, posunęły się naprzód. Wzdychający do cnoty Edzio siedział w więzieniu za napad, a cnotliwy Piotr bawił na Lesznie za długi. Ciotka doreszty straciła pamięć i robiła kaftaniki i pończochy coraz mniej mające sensu.
Melcia tymczasem pracowała jak wyrobnica, retuszując po kilkanaście godzin na dobę, a jedyną jej rozrywkę stanowiły... Może książki? Nie! Musiała przecież biedaczka wzrok oszczędzać, nie czytywała zatem, lecz marzyła. A marzyła o tem, że Kazimierz odgadnie nowy stan jej duszy, że wróci i że się oświadczy.
Z jakąż radością przyjęłaby go wówczas, jaką byłaby dobrą żoną!... Za to wyparcie się swych dawniejszych przekonań pragnęła jednej tylko nagrody, oto: żeby ją kochał!
Pan Hipolit, widząc niezmierną pracę córki, gryzł się, mizerniał, a wreszcie — począł szukać zajęcia. Lecz gdziekolwiek zwrócił się, zbywano go nieokreślonemi obietnicami, lub cierpką odmową. Wszędzie był nadmiar kandydatów na posady, nadto zaś do objęcia większej ich części pan Hipolit nie był uzdolniony. Chęci miał jak najszczersze, umiejętności żadnej.
Smutniał też coraz bardziej i coraz częściej wymykał się do miasta. Z wycieczek tych zawsze jednak wracał niepocieszony i zniechęcony do ludzi, z których najmniej skorymi do usług okazali się rzekomi przyjaciele. Ci, którzy pomagali mu do strwonienia fortuny, byli najniemiłosierniejsi.
Do zwiększenia goryczy obecnych zawodów, niemało przyczyniły się fakta, będące niby reminiscencją przeszłości.
Pewnego dnia do mieszkania pana Hipolita wszedł jakiś włościanin i już w progu zapytał:
— A czy tu mieszkają te państwo, co na święty Jan wygrali na loterją?
— Tu — odparł obecny temu pan Hipolit. — A co powiecie?
— Bo to widzi pan — mówił wieśniak — ja razem z wami wygrałem. Okpiły mnie Żydy coprawda, ale i tak dość jeszcze zostało z łaski Boga.
Zaciekawiony gospodarz prosił go, aby usiadł i zapytał, czy przyniósł mu szczęście tak łatwo nabyty majątek.
— Bogu dziękować, niczego! — odpowiedział gość. — Tylkom odebrał pieniądze, wnet dałem pięćset rubli na odnowienie naszego kościoła i dwieście rubli Wojciechowi Wiewiórce, co to mu się jak raz wtedy chata z dobytkiem spaliła. Pobudował się chłop i przez trzy msze święte krzyżem leżał na moją intencją. To też wiedzie mi się nieźle. Kupiłem folwark wcale duży, a do moich chłopców nająłem profesora, żeby ich do szkół oddać. Taj tylo! — zakończył o sobie, a potem dodał:
Gadali mi, że u państwa po onem wygraniu zalęgła się straszna bieda. Ale widzę, że dzięki Bogu tak nie jest. Macie izby ładne i statki porządne, więc ludzie musieli zełgać. Ja bo nawet chciałem wam dać parę rubli na zapomogę, ale kiedy tego nie potrzeba, to jeszcze lepiej.
Pan Hipolit zapewnił poczciwego wieśniaka, że się ma dobrze, że nic nie potrzebuje i że wdzięczny mu jest za chęć udzielenia pomocy. W duchu jednak zrobił gorzką uwagę, że to, co jego gościowi wydaje się ładnem i porządnem, w gruncie rzeczy jest tylko ruiną i ubóstwem.
Gdy włościanin wyszedł, Amelja rzekła do ojca:
— Ten przynajmniej jest szczęśliwy.
— To jakaś zacna dusza! — odparł ojciec.
Jednocześnie pomyśleli oboje, że dziwnym zbiegiem wypadków, szczęście w tym człowieku zetknęło się z uczciwością. Czyżby istotnie cnota była owym talizmanem, który utrwala dary losu?
I znowu zostali sami i opuszczeni jak dawniej. Znowu pan Hipolit w niewatowanym paletocie biegał za zajęciem, a jego córka marzyła.
— Wróci, niezawodnie wróci! — myślała, przypominając sobie każde słówko i każde spojrzenie Kazimierza. Była pewna stałości swego wielbiciela i tylko niecierpliwiła się tem, że zwłóczy. Niekiedy nawet zdawało jej się, że gdyby nagle wszedł Kazimierz, wówczas kto wie, czyby potrafiła odegrać dobrze rolę osoby obrażonej.
Zajęta pracą lub swemi medytacjami, ledwie zdołała spostrzec, że ojciec od kilku dni wychodzi z domu dość rano, wpada na obiad na pół godziny i wraca późnym wieczorem zmęczony. Nietyle dziwiła ją ciągła nieobecność ojca, do której miała czas przywyknąć, ile raczej systematyczność w wychodzeniu i tajemniczość, jaką się okrywał.
Dopiero na drugi dzień po świętym Józefie, gdy ojciec wcale nie przyszedł na obiad, postanowiła zapytać go o znaczenie tych wycieczek.
— Kto wie — mówiła do siebie — a może ojciec u Kazimierza bywa, może z nim jakie układy prowadzi, chcąc mi zrobić niespodziankę?
Przypuszczenie to, na niczem zresztą nieoparte, było wymownem świadectwem uczuć Amelji dla Kazimierza. Występował on w każdej nieomal kombinacji, potrzebny czy niepotrzebny, ale często!
Z niepokojem czekając powrotu ojca, wzięła się do odczytania w tej chwili przyniesionego „Kurjera.“ I otóż między doniesieniami o weselach, znalazła artykuł następny:
„W dniu wczorajszym liczne grono rodziny i przyjaciół uczestniczyło przy obrzędzie zaślubin pana Kazimierza .... dyrektora dystylarni, z panną Wandą Schmupfkówną, córką właściciela browaru. Do ołtarza prowadzili pannę młodą stryjeczni bracia: Mieczysław i Bolesław Schmupfkowie, od ołtarza zaś pan Fryderyk Schultz i Gotlieb Müller. Pana młodego i t. d.
„Wesele odbyło się w domu czcigodnych rodziców panny młodej, którzy dobrane kółko osób podejmowali ze staropolską gościnnością.“
Na Melci wiadomość ta straszne zrobiła wrażenie. Biedna dziewczyna nie myślała już ani o swoich projektach, ani o zawodzie, jaki ją spotkał. Serce jej ścisnęło się i uczuła w głowie taki zamęt, że chcąc gwałtem odepchnąć od siebie obraz Kazimierza i jego żony, poczęła zastanawiać się nad tem, jaki związek istnieć może między rodziną Schmupfke i staropolską gościnnością, — i dlaczego synowie ojców nazywających się Fryderykami lub Gotliebami, noszą już imiona: Bolesław i Mieczysław.
Cierpienia ludzkie rozmaite przybierają formy!
Około dziesiątej wrócił ojciec, jakiś pomieszany — i ze smutnym uśmiechem rzekł:
— Ciesz się, Melciu! Dostałem nareszcie posadę... Mam aż dwanaście rubli na miesiąc!
— Gdzie?
— W składzie węgli... Jestem tam pisarzem!
Melcia podała mu „Kurjera.“ Przeczytał ogłoszenie o ślubie Kazimierza i pobladł.
— Ostatnia nadzieja naszej lepszej przyszłości! — szepnął.
Córka zarzuciła mu ręce na szyję i oparła głowę na jego piersiach. Stali tak przez chwilę z zasłoniętemi twarzami, wśród głębokiej ciszy, którą tylko przerywał ciężki i jednostajny oddech śpiącej ciotki.
— Zawiódł nas wielki los! — rzekł pan Hipolit, ocierając oczy.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Z opowiadania niniejszego nie wypływa bynajmniej ten sens, aby osoby, obdarzone główną wygraną, dla ocalenia swej duszy i ciała miały wyrzucać łatwo nabyty grosz za okno. Bynajmniej! Autor nie zakładał sobie takiego celu.
Chciał on tylko wypowiedzieć to przekonanie, że nawet hojny posiew losu złe wydaje owoce, jeżeli trafi na niedobre charaktery i że ludzie w gonitwie za szczęściem nietyle powinni zwracać uwagę na okoliczności zewnętrzne, ile raczej na własną duszę.
Chciał też autor wskazać wszystkim „usiłującym wejść na drogę cnoty“ — szczeble, po których schodzi się do występku, — a także nadmienić, iż teorje nieprzetrawione i z instynktami serca niezgodne, skrzywiają niekiedy i zatruwają życie.
Następuje to wcześniej lub później, ale zawsze wporę.