Wielki los/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom II |
Indeks stron |
DALSZE OWOCE WIELKIEGO LOSU.
I otóż nadeszły dla pana Hipolita godziny tak złe, jakich w najgorszych czasach nie pamiętał. Złożone u Piotra sześć tysięcy rubli srebrem przepadły do ostatniego szeląga, bez nadziei zwrotu. Nazwisko jego figurowało w kilku protokółach sądowych, w sposób bardzo dwuznaczny: Edmund bowiem powoływał się na niego jako na świadka, a Piotr wprost oskarżał go o podmawianie do napadu. Najmniej wymagający, najskromniejsi znajomi zerwali z nim stosunki, a resztka pieniędzy rozchodziła się tak szybko, że z całą ścisłością obrachować można było, w którym dniu nie wystarczy na obiad.
Pan Hipolit chciał sprzedać meble i wynająć opłacone do świętego Jana mieszkanie; ale tuzinkowi kupcy za sprzęty dawali bajecznie małą sumę, a do mieszkania nikt się nie zgłaszał. Trzeba było stąpać po dywanach, siadać na aksamitnych fotelach, potrącać głową o kosztowne portjery i przy tem wszystkiem — myśleć o głodzie!
A było ich znowu troje: pan Hipolit, Melcia i... zgadnijcie kto trzeci?... Może sługa?... Nie! gdyż zubożeli państwo musieli poprzestać na najemnicy. Więc któż? Oto ciotka, ta sama, która współcześnie z nimi wygrała na loterji, lękała się o swoje pieniądze, opuściła ich dom, a dziś znalazła się zpowrotem, ale biedniejsza od najbiedniejszych nędzarzów!
Historja pogodzenia się członków jednej rodziny, których szczęście zwaśniło, jest bardzo zajmującą. Opowiem ją w kilku wyrazach.
Na drugi dzień po spaleniu przez Edzia pieniędzy panu Piotrowi, Melcia i jej ojciec udali się do ciotki z prośbą o pomoc. Wszyscy podejrzewali, iż Piotr musi mieć jeszcze ukryte fundusze, pan Hipolit więc, łącznie z innymi wierzycielami kapitalisty, postanowili go procesować i bodaj na Lesznie zamknąć, jeżeliby nie zaspokoił ich dobrowolnie. Lecz na proces potrzebne są pieniądze; Hipolit ich nie miał, musiał zatem prosić o nie ciotki.
Gdy przez zamknięte drzwi Melcia zarekomendowała się staruszce, ciotkę opanowało tak silne wzruszenie, że ledwie mogła poodsuwać zatrzaski i poodczepiać łańcuszki. Zobaczywszy zaś szwagra i siostrzenicę w ich naturalnym kształcie i wielkości, zaniosła się od płaczu, że ją ledwie utulono! Nie wiedziała ona wprawdzie, poco przyszli, niemniej jednak cieszyła się i mówiła, szlochając:
— Potrzebaż nam było rozchodzić się, mój szwagrze, moja Melciu? Żylibyśmy razem, wy ze swoim, ja z moim groszem, bez smutku i strachu. Ja się tak bałam przez te pół roku, żem wkońcu zakopała pieniądze. Ale teraz wydobędę je, oddam wam i... niech się dzieje wola boska! Na starość milszy spokój, niż majątek przy ciągłej obawie...
Ale cóż u was słychać? — spytała, ocierając oczy.
— Jesteśmy zrujnowani! — odparł Hipolit. — Ja dałem moje pieniądze Piotrowi... Ale co siostrze?
— Nic! nic!... — szepnęła staruszka, chwytając się za głowę.
— Otóż — mówił Hipolit — trzeba nieszczęścia, że Piotr oszukał Edmunda, wytumanił od niego sto tysięcy...
— Cioci jest niedobrze? — spytała zaniepokojona Melcia.
— Nic! nic!... trochę mnie głowa zabolała, ale to przejdzie.
— Edmund — ciągnął Hipolit — kilka razy nachodził Piotra i upominał się o swój fundusz...
— On i mnie nachodził... To niedobry chłopiec!... — szeptała ciotka.
— Skończony łotr! — rzekł z westchnieniem szwagier. — Wyobraź sobie siostra, że niegodziwiec ten napadł Piotra, schwycił mu ogromną pakę pieniędzy i rzucił ją w piec!... Kilkadziesiąt tysięcy rubli przepadło, a między niemi i mój cały fundusz!...
— Edmund!... Edmund!... — jęknęła ciotka, podnosząc obie ręce do góry. W tej samej chwili pochyliła się na bok i zemdlała.
Omdlenie trwało dobre pół godziny. Sprowadzono paru lekarzy, felczera i po wielu wysiłkach otrzeźwiono staruszkę. Zaczęła oddychać, oglądać się, poruszać i od czasu do czasu wypowiadać nie mające związku wyrazy, między któremi najczęściej powtarzał się: „Edmund!“
Przewieziono ją ostrożnie do mieszkania pana Hipolita, pielęgnowano, leczono... Po paru dniach już wstała i poczęła wykonywać jakieś ruchy palcami, a gdy na domysł lekarza podano jej bawełnę i druty — wzięła się do robienia pończochy i zrobiła coś bardzo podobnego do tej części odzieży.
Po upływie tygodnia dano jej włóczkę, a wtedy robiła kaftanik na drutach. Powrócił jej sen i apetyt, lecz doktorzy zaopinjowali, że straciła pamięć.
Był to ostatni cios dla pana Hipolita, wypadek ten bowiem odbierał wszelką nadzieję znalezienia zakopanych pieniędzy. Staruszka jednak musiała sobie coś przypominać o nich, każde bowiem pytanie, skierowane do tego przedmiotu, budziło w niej straszny niepokój. Zdawało się, że rozumie, o co chodzi; czerwieniła się, zrywała z krzesła, wskazywała gdzieś rękoma, lecz wysiłki te szybko ją wyczerpywały. Wtedy ulegała senności i apatji tak, że dla utrzymania jej przy życiu zarówno pan Hipolit, jak i Melcia postanowili nie dowiadywać się już o ukrytym majątku.
— Dajmy spokój! — mawiał Hipolit. — Przeklęte to są pieniądze!
Melcia nie odpowiadała nic, lecz niedługo potem ojciec zobaczył w pokoju jej pędzelki, miseczki z farbami i stosy fotografij. Po raz drugi zubożała panna wzięła się do retuszowania, tym razem z podwójną gorliwością, chociaż z nieosobliwem powodzeniem. Źle opalane mieszkanie było chłodne, w kątach pokojów zaczęły ukazywać się wilgotne plamy, w kuchni woda marzła, a biednej Melci siniały paznokcie i sztywniały delikatne paluszki. W podobnych okolicznościach trudno być artystą.
Klęski mają tę dobrą stronę, że uczą ludzi tego, o czem w chwilach powodzenia nie myśleli nawet. To też i pan Hipolit i jego córka poczęli kształcić się moralnie. Usługiwali sobie po większej części sami, żyli z zarobku Melci (a drobny był to zarobek!), długów nie zaciągali i chorą ciotkę, chociaż była dla nich tylko ciężarem, otaczali opieką, jakiej przedtem nie doświadczała nigdy.
Bieda zrobiła ich miłosiernymi i przezorniejszymi niż dotychczas, choć jeszcze nie uleczyła ze wszystkich wad. Głęboka przemiana charakterów ludzkich dokonywa się bardzo powoli, że zaś fakta i okoliczności zewnętrzne idą właściwym sobie trybem, — więc bez względu na nowe cnoty, dzięki starym grzechom, zdarzył się Melci w owym czasie wypadek, podobno najgorszy w życiu.
Kazimierz, ów zwiedziony konkurent jedynaczki pana Hipolita, kochał ją ciągle i nawet bardzo często rozmawiał o niej i o niefortunnej miłości ze swoją przyjaciółką panną Wandą Schmupfke, z którą go wciąż bezskutecznie swatano. Nareszcie gdy od Nowego Roku został naczelnikiem dystylarni i gdy wieść o wypadkach Hipolita rozeszła się po całej Warszawie, miał raz z Wandą taką rozmowę:
— Słyszałem dziś, że pan Hipolit znajduje się w wielkiej biedzie, tak że nie ma nawet na opał.
— A cóż się dzieje z ciotką?... Czy nie odzyskała pamięci?... Nie powiedziała, gdzie leżą pieniądze?
— Stracone to są rzeczy! — odparł Kazimierz, zamyślając się.
— Pana widzę bardzo obchodzą ci ludzie, nawet obecnie... — rzekła panna Wanda i zarumieniła się z powodów bliżej nam nieznanych.
A potem dodała ze złośliwym uśmieszkiem:
— Może im pan łatwo i skutecznie dopomóc, jeżeli wspomnienia pańskie są zawsze jednakowo świeże.
— Zdaje się, że usłucham rady pani — odpowiedział z naiwną powagą dyrektor, sądząc w prostocie ducha, że jego młoda przyjaciółka myśli tylko o tem, aby go z Melcią wyswatać.
Poglądy jednak panny Wandy na sprawę tę musiały być nieco odmienne, ponieważ pożegnała go trochę smutna, a trochę rozgniewana, życząc ironicznie, aby się spieszył z weselem i ją zaprosił na druchnę.
Kazimierz udał się wprost do mieszkania pana Hipolita, niemniej wzruszony jak i wówczas, kiedy się po raz pierwszy miał oświadczyć. Jak wygląda Melcia? czy istotnie jest tak biedną, jak mówią ludzie? czy go pamięta? jak go przyjmie? — pytał samego siebie, zbliżając się do celu.
Pan Hipolit spacerował po sali i ćmił fajeczkę, z której wychodzący dym niedość zdawał się pasować do aksamitnych mebli. Ujrzawszy Kazimierza, rzucił fajkę w kąt i zawołał:
— To pan jesteś, panie dyrektorze?... Pan, w domu niewdzięcznego bankruta?... O! jakaż to święta prawda, że przyjaciół poznaje się dopiero w nieszczęściu! Wszyscy ci, którzy objadali mnie wówczas, gdym był bogaty, stronią ode mnie, a ty jeden dziś przyszedłeś!...
Pozwól odtąd nazywać się po imieniu — dodał, całując Kazimierza. — Ja zawsze mam zwyczaj tykać się z prawdziwymi przyjaciółmi.
Kordjalność Hipolita, który zapomniał o afroncie i zawodzie zrobionym Kazimierzowi przed pół rokiem, była niespodzianką bardzo niemiłą. Młody człowiek opanował jednak budzące się uczucie niesmaku, zobaczywszy Melcię, która w tej chwili weszła ze swej pracowni do salonu.
Panna przywitała się z nim nader przyzwoicie, opowiedziała mu o chorobie ciotki i własnych zajęciach, lecz ani jednem słówkiem nie dotknęła przeszłości. Ale gdy pan Hipolit, chcąc ufetować gościa, wymknął się po papierosy, Kazimierz skorzystał z czasu i oświadczył się o jej rękę.
Przy tej okazji przekształcający się charakter panny Amelji zajaśniał dziwacznym blaskiem. Dziewica bowiem wysłuchała Kazimierza spokojnie, nawet z wyrazem zadowolenia na twarzy, ale... odpowiedziała, że żoną jego nie zostanie.
Kazimierz, który nigdy uczuć swoich nie krępował prawidłami etykiety towarzyskiej, usłyszawszy tak stanowczą odprawę, zerwał się z krzesła i opuścił salon. Była to ostatnia jego wizyta w tym dziwnym domu.
Pan Hipolit aż ręce załamał, nie zastawszy Kazimierza.
— Gdzie on jest?... Go się to stało?... — pytał.
— Oświadczył mi się, nie przyjęłam go i wyszedł — odpowiedziała sucho Amelja.
— Odrzuciłaś go! — krzyknął ojciec — odrzuciłaś człowieka, mającego przeszło trzy tysiące rubli rocznie!... Tyś chyba szalona, kobieto! Wszakże to był los, o jakim ledwie marzyć mogła panna bez posagu, utrzymująca cały dom ciężką i mało popłatną pracą... Gdzież ten twój rozum filozoficzny, twoje teorje, twoja duma wkońcu?... I cóż cię czeka?... Oto staropanieństwo i łaskawy chleb u krewnych, jeżeli ci raczą sobie nas przypomnieć!
Teraz Amelja straciła już władzę nad sobą.
— Jakto ojcze — zawołała z płaczem — więc dlatego, że nie mam posagu, muszę przyjmować oświadczyny pierwszego lepszego konkurenta jak łaskę i decydować się w ciągu pięciu minut? Ależ o rękę najuboższej dziewczyny dobijają się długiemi staraniami...
— To przesąd!... Sama mi przecież nieraz mówiłaś... Cóżto, więc miał ci do nóg padać?
— A cóżby w tem było złego?...
— Co?... Więc miał może i kwiatki przynosić?... Pisywać wiersze o księżycu?...
— Jeżeli robi się to dla innych, dlaczegóż nie miałoby się robić dla mnie?
— Ależ ty jesteś kobietą wyjątkową! — zawołał ojciec, tupnąwszy nogą. — Sama wiecznie żartowałaś z tych rzeczy... sama!... sama!...
— Kiedyś — ale nie dzisiaj.
— Chryste Panie! — mówił nieszczęśliwy Hipolit, chwytając się oburącz za głowę — dla takich głupstw, nieustannie przez siebie wyśmiewanych, poświęcić szczęście całego życia!... I cóż ci dziś pozostanie?... Nędza!... O pocóżem ja z domu wyszedł!... sama powiedz, czy już w tej chwili nie żałujesz tego nierozważnego kroku?
— Nie żałuję! — odpowiedziała Amelja tonem zaciętej stanowczości. — Skompromitowana przez zaręczyny z tym niegodziwcem Edmundem, mam dziś przynajmniej to zadowolenie, że własnowolnie odrzuciłam świetną partją. Nie mnie odepchnięto, ale ja odepchnęłam!... Oto moja pociecha.
— Więc tym sposobem nigdy nie wyjdziesz zamąż.
— Wyjdę, ale tylko za takiego, który będzie się o mnie starał.
— Tamten się także starał!
— Ale nie tak jak inni o inne kobiety.
Ojciec stanął przed nią i patrząc w oczy, zapytał:
— Powiedz, czy nie ty sama zrobiłaś go takim, czy nie ośmielałaś go, czyś nie przedrwiwała owych starodawnych zalotów, o które ci dziś tak chodzi?
Amelja nie odpowiedziała już nic. Naprzód nie chciała przypominać ojcu, że on sam nierównie cięższy zawód zrobił Kazimierzowi, że sam zaręczył ją z Edmundem w okolicznościach śmiesznych i wstręt budzących i że wogóle dużo zawinił w tej sprawie. Powtóre, mimo żalu i wzburzenia, zastanawiała się nad sobą, nie mogąc pojąć, co się z nią dzieje w tej chwili. Obok dawnych zimnych teoryj o postępowem małżeństwie, obudziło się w niej gorące serce kobiety. Czuła, że odmawiając swej ręki Kazimierzowi, chciała bezświadomie wywołać w nim jakiś żywszy objaw miłości, że wolałaby widzieć rozmarzonego kochanka, aniżeli majętnego dyrektora fabryki. Dziś mniej dbała o dochody, o wyjazdy zagranicę, a nawet o filozofją, lecz tem bardziej pragnęła być kochaną.
Na nieszczęście, uczucia i refleksje te ocknęły się w niej zbyt późno i przybrały nieodpowiednie formy. Kazimierzowi przedstawiała się jako zimna grymaśnica, która sama nie wie, czego chce, ojcu zaś jako osoba, która z niezrozumiałego powodu postępuje wbrew własnym zasadom. Żaden z nich nie rozumiał, że panna Amelja zmieniła się, że uczucia wzięły w niej górę nad doktrynami, lecz że okoliczności i nałogi w sposób bardzo niefortunny zamaskowały tę zmianę!