<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Wielki los
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
PAN PIOTR ZACZYNA WYKONYWAĆ SWÓJ PROJEKT, KTÓRY
KOŃCZY PAN EDMUND W SPOSÓB DOŚĆ NIESPODZIEWANY.

Hipolit nie na żarty bliskim był powtórnej ruiny. Nabywcę jego kamienicy zlicytowano, a pozostała suma spadła z hipoteki. Skutkiem tego dawniejsi wierzyciele Hipolita, wiedząc, że wygrał na loterji i że z nieruchomości nic już nie odbiorą, przyparli go tak energicznie, iż dla uniknięcia skandalu, oddać im musiał tysiąc kilkaset rubli gotówką.
Teraz Hipolit, dzięki wygranej, pozbył się kompletnie starych długów, ale i nowych pieniędzy. Jego kolacje były już mniej obfite, a goście mniej wykwintni. Najpierwej przestali odwiedzać go poważni panowie, zajeżdżający własnemi karetami, później przerzedziły się zastępy ślicznie wychowanych konkurentów Melci. Potem trzeba było oddalić służącego, a wkońcu — zanieść do „Kurjera“ anons, że w domu tym a tym, są do odstąpienia dwa umeblowane pokoje, po co jednak nikt się nie zgłaszał.
Napróżno zmartwiony Hipolit błagał Piotra o podwyższenie stopy procentu, lub o zwrot części kapitału. Punktualny Piotr narzekał na ciężkie czasy i przysięgał, że przed terminem ani grosza z powierzonych mu pieniędzy nie zwróci. Ufny w szczęście ojciec panny Melanji trzymał w dalszym ciągu loterją, na której ledwie wygrał stawkę: nabył też kilka pożyczek premjowych, lecz jakoś w połowie grudnia sprzedać je musiał na pokrycie niezbędnych wydatków. W rezultacie — pozostało mu tylko eleganckie mieszkanie, zapłacone do lipca, — sześć tysięcy rubli srebrem u Piotra, od których procent pobrał także do lipca i słaba nadzieja na wyciśnięcie piętnastu tysięcy rubli srebrem niby to należących do Edzia, czego zresztą żaden rozsądny człowiek nie mógł brać w poważną rachubę.
Spacerując po swem ładnem mieszkaniu i paląc z ostatniego pudła hawańskie cygara, pan Hipolit zachodził w głowę, jakim sposobem mógł wydać dziewięć tysięcy rubli w ciągu pięciu miesięcy? Nic tak znowu osobliwego nie użył, spłacił niewielki dług, a kosztowało go to około sześćdziesięciu rubli dziennie! Melcia również dziwiła się, nie odgadując naturalnie, że pan Hipolit przez pewien czas prowadził dwa domy, z których drugi, ludziom mniej znany, pochłonął sumkę wcale nieszpetną. Dziś jednak i ten drugi domeczek należał już do legendy.
Przecięciowo raz na tydzień widywał się pan Hipolit z Edmundem. Zwykle rozmowa ich zaczynała się od pytania:
— No i cóż?...
— Jeszcze nic — odpowiadał Edzio.
— Niedołęga jesteś! — wykrzykiwał wtedy pan Hipolit. — O własny honor nie dbasz! Jakto, więc pozwoliwszy się obedrzeć nędznikowi, nie masz teraz odwagi odebrać swego, upomnieć się nawet? Ja, gdybym był na twojem miejscu, poszedłbym do niego wprost — i...
— I co? — spytał Edmund ciekawie.
— Idź do licha! — odparł Hipolit w gruncie rzeczy niebardzo wiedząc, coby sam zrobił, poszedłszy wprost do Piotra. Prawdopodobnie nicby nie zrobił, ale dziś odgrażał się niezmiernie.
Jeżeli jednak Edzio głuchym był na odezwy kuzyna, to z drugiej strony umiał się zapalać wówczas, gdy mu potrzeba dokuczyła. Młodzian ten od pewnego czasu, za różne sprawki, a między innemi za nieumiarkowany pociąg do spirytualjów, utracił względy dziadka i wszystkich ciotek, że zaś i o pożyczki było trudno, niekiedy więc znajdował się w tem położeniu, iż nie wystarczało mu nawet na skromny obiadek. Wtedy zaspakajał apetyt paroma kieliszkami demokratycznej piołunówki i myślał o odebraniu swoich stu tysięcy od Piotra.
Tymczasem pan Piotr, zwolna lecz systematycznie, przygotowywał się do wykonania ulubionego planu, czyli innemi słowy: do wyjazdu zagranicę, gdzie to nie wyzyskują ludzi uczciwych.
Aby przyzwyczaić znajomych do swej nieobecności, Piotr wychodził z domu rzadko. W połowie grudnia miał już paszport. Kapitały ostrożnie wycofywał, chętnie przyjmował depozyta od ludzi goniących za wysokim procentem i wszystko wymieniał na zagraniczne papiery. Wkońcu miał jeszcze u swych dłużników parę tysięcy rubli, lecz nierównie więcej pieniędzy cudzych. Zresztą, mająteczku tego nie trzymał ani w kasie, ani w szkatułce, lecz zrobiwszy niewielką paczkę, nosił ją na własnych piersiach. Było to i cieplej i bezpieczniej.
Pewnego ranka, kiedy czerwone promienie zimowego słońca napróżno usiłowały przekształcić wyrosłe w ciągu nocy kwiaty szronu na oknach, pan Piotr, umywszy się i odziawszy w watowany szlafrok, grzał się przed piecem, w którym dogorywało wielkie brzemię twardego drzewa. Już to ciepło lubił kapitalista, nie dlatego, ażeby mu wiek krew ostudził, lecz — ot tak sobie, dla niczego! Lubił też patrzeć, jak powoli płomień ogarnia polano, które dymi się, syczy, strzela, a wkońcu staje słupem ognistym, prawie przeświecającym. Ustawione obok siebie, słupy takie przypominały Piotrowi jeszcze w dzieciństwie widziany pożar chaty. W tej chwili jeden z nich, strawiony przez ogień, pochyla się i łamie, dwa inne, oparłszy się o siebie, tworzą rodzaj krokwi... Potem skutkiem dziwnego skombinowania się mocy płomieni z siłą przyciągania, bezkształtny z początku stos drew formuje coś podobnego do kolumnady pałacu, złotego, zaczarowanego... Tylko patrzeć jak w długiej sieni stanie zaklęta księżniczka, w sukni perłami i brylantami obsypanej. Wogóle ogień na kominku, a nawet w zwykłym piecu, budzi w duszy wspomnienia legend, któremi nas usypiano w kolebce.
Z wysokości tych poetycznych dumań przy ognisku, na rzeczywisty grunt sprowadziło kapitalistę pukanie do drzwi. Rozmarzony jeszcze, zapomniał o zwykłych środkach ostrożności i myśląc, że to służący wraca z miasta — otworzył.
Aż go coś „w wątrobę kolnęło,“ — gdy zamiast oczekiwanego famulusa, zobaczył Edmunda. Młody człowiek był już widocznie po piołunówce, miał ubranie zmiętoszone i zarost wcale nie budzący ufności.
— Eee... A co pan każe? — spytał Piotr, czując lekkie darcie w łydkach.
— Przyszedłem upomnieć się o swoje! — odparł Edzio głosem, zdradzającym częste przebywanie w źle dobranych towarzystwach.
Pan Piotr cofnął się na środek pokoju, gdzie stanął oparty krzyżem o biurko, na którem jakaś płaska paczka leżała, zawinięta w ceratę.
— Cóż, nie namyśliłeś się pan jeszcze zwrócić mi wyszachrowanych pieniędzy? — pytał dalej Edzio.
Piotr, widząc nader cienką laseczkę w rękach swego antagonisty, odzyskał kropelkę zimnej krwi i pomyślał o przewleczeniu układów aż do nadejścia służącego. Byle tym razem udało się!... Już dziś w południe kapitalista siądzie na pociąg i wyjedzie zagranicę. W tym dzikim kraju, gdzie uczciwych ludzi mianują oszustami, pan Piotr dłużej bawić nie może!
Idee te przemknęły mu jak błyskawica, rzekł więc:
— Czego się kochany pan bez powodu unosi?... Pogadajmy rozsądnie, spokojnie...
— Nie wdaję się w gawędy! — krzyknął uzuchwalony tą łagodnością Edmund. — Minął czas dysput!... Zdruzgotałeś pan dwa kochające się serca, zepchnąłeś mnie z drogi cnoty, zniechęciłeś do siebie mego kuzyna Hipolita...
— Więc i mój przyjaciel Hipolit maczał rękę w tej sprawie? — pomyślał kapitalista i gwałtownie zapragnął, aby już południe nadeszło.
— Mimo to — ciągnął Edmund — nie chcę ja pańskiej krzywdy. Wprawdzie majątek, zebrany z pomocą lichwy, nie zasługuje na opiekę prawa, ale pal go licho! Oddaj mi moje sto tysięcy, a resztę ci zostawię...
Piotr zsiniał i gwałtownym ruchem schwyciwszy obszytą w ceratę paczkę, przycisnął ją do piersi. Dałby tysiąc rubli na ubogich, gdyby w tej chwili mógł już siedzieć w wagonie.
Ruch ten był nadto znaczącym, a paczka zbyt podejrzaną, aby Edmund nie zwrócił na nią uwagi.
— Co to znaczy? — wykrzyknął, zbliżając się do Piotra.
— Gwałtu!... Złodziej!... Ratunku!... — począł wrzeszczeć kapitalista, chowając paczkę pod szlafrok.
— Moje pieniądze! — zawołał Edzio i wyrwawszy kapitaliście jego mały pakunek, chciał uciekać.
— Morderca! — wył Piotr, chwytając za skraj paletota.
Edzio raz i drugi kopnął finansistę, ale napróżno. Piotr upadł wprawdzie, lecz paletota nie puszczał i wlókł się za swym napastnikiem jak raniony pies, który wpił zęby w szczwanego dzika.
Na schodach rozległo się szybkie stąpanie.
— Ratunku! — krzyczał Piotr.
W uchylonych drzwiach ukazała się twarz jakiejś dziewczyny.
— Stróża zawołaj! policji!... — błagał leżący na ziemi kapitalista.
Dziewczyna znikła.
— Ha! podła duszo!... — zaklął Edmund. — Nie chcesz oddać mego, więc masz...
I rzucił paczkę w otwarty piec. Płomień w jednej chwili objął ceratę.
Teraz pan Piotr uwolnił Edmunda i skoczywszy do pieca, bez wahania wsunął obnażone ręce w ogień. Ale młodzian chwycił kapitalistę za kark i odepchnął go na środek pokoju.
Kilkadziesiąt tysięcy rubli gotówką i weksle dłużników płonęły tak szybko i wesoło jak stos zużytych rękopismów, albo miłosne listy od kochanki, która się już zestarzała.
— Złodziej! — jęczał Piotr, dmuchając na poparzone ręce.
— Nie oszukuj ludzi uczciwych, łotrze! — odparł Edzio i niezatrzymywany opuścił pokój.
Ale w sieni zastąpili mu drogę stróż, milicjant i kilku lokatorów.
W kwadrans potem był już w cyrkule, gdzie bez ceremonji opowiedział wszystko.
— Dlaczegóżeś pan to zrobił? — zapytał zdziwiony urzędnik.
— Honor i uczucie sprawiedliwości nakazały mi tak uczynić! — odparł z wielką pewnością siebie pan Edmund.
Dobry humor i przekonanie o wzniosłości spełnionego czynu nie opuściły go przez cały dzień. Lecz gdy wieczorem znalazł się na więziennym sienniku, począł płakać, prosić, aby go uwolniono, tudzież składać tysiące innych dowodów przerażenia i skruchy.
— Dajcie tylko znać dziadkowi, a on zwróci pieniądze! Zrobi to dla honoru familji... Sprowadźcie — błagał dalej — pana Piotra, a on sam wstawi się za mną... On przecież wie, że ja zrobiłem to po pijanemu!... przez prędkość!... O Boże, wyratuj mnie ostatni raz, a już wejdę na drogę cnoty...
Wieczorem całe miasto wiedziało, że Piotr stracił ogromne pieniądze. Kapitalista skutkiem wzburzenia był tyle nieostrożny, że wspomniał coś o swym projekcie wyjazdu zagranicę. Jego zaś wierzyciele, zmiarkowawszy o co chodzi, niezwłocznie rozpoczęli przeciw niemu dochodzenie sądowe.
Poczciwiec jednak nie miał czasu myśleć o następstwach tej awantury: płakał on bowiem, klął Edmunda, lub opatrywał sobie silnie pokaleczone ręce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.