Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielkie nadzieje |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1918 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Great Expectations |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Gdym wrócił do domu, siostra, chciwa poznania wszystkiego, co się tyczyło pani Chewiszem, zarzuciła mnie mnóstwem pytań. Odpowiedzi moje były tak nieprawdopodobne, że posypały się na mnie kopnięcia i szturchańce w kark, plecy; koniec końców w najbardziej obcesowy sposób uderzyła mię głową o ścianę. Myślałem, że jeżeli opiszę panią Chewiszem tak, jak widziałem, nikt nie da mi wiary. Czułem, że niktby pani Chewiszem nie zrozumiał, bo i dla mnie samego była niepojętą. Byłoby z mej strony niepięknie i niehonorowo opowiadać o niej i o Estelli i zdawać je na sąd pani Józefowej, odpowiadałem tedy krótko i za to znowu uderzano mię głową o ścianę.
Największe jednak męki czekały mię od chwili, gdy na herbatę przyjechał na swym wózku stary, nieznośny Pembelczuk, dręczony chęcią wybadania, com widział i słyszał. Widok tego kata z rybiemi oczami, otwartemi ustami i włosami piaskowego koloru, sterczącemi do góry i wspomnienia jego arytmetycznych wykładów skłoniły mię do tem upartszego milczenia.
— No, malcze — zaczął wuj Pembelczuk. — Jak spędziłeś czas w mieście?
— Bardzo dobrze, panie!
— Bardzo dobrze?! — Bardzo dobrze, to nie odpowiedź. Co właściwie, mały, rozumiesz przez swoje „bardzo dobrze?“
Upomnienie, zwrócone w głowę, poruszyło wszystkie ośrodki mego mózgu, rządzące uporem i postanowiłem nie ustępować przed niczem i obstawiać przy swojem do końca. Myślałem parę minut a potem odpowiedziałem, jakbym odkrył nikomu nie znaną prawdę:
— Bardzo dobrze, to znaczy według mnie, bardzo dobrze.
Siostra z żywym okrzykiem zniecierpliwienia już miała wpaść na mnie, — bronić nie miał mnie kto, bo Józef pracował w kuźni — gdy pan Pembelczuk zatrzymał ją słowami:
— Nie! Nie unoś się pani napróżno. Pozostaw mi tego chłopca! Pozostaw mi tego chłopca!
Mówiąc to, przyciągnął mię do siebie, jakby zamierzając strzydz mi włosy i rzekł:
— Po pierwsze (aby doprowadzić nasze myśli do ładu) czterdzieści trzy pensy?
Obliczywszy najpierw, jakieby były następstwa, gdybym odpowiedział „czterysta funtów“, doszedłem do przekonania, że nie byłyby zbyt przyjemne dla mnie, podałem więc przybliżoną sumę z pomyłką o ośm pensów. Pan Pembelczuk polecił mi powtórzyć tabliczkę mnożenia, zaczynając od „dwanaście pensów — trzy szylingi i cztery pensy“, a wreszcie zapytał z tryumfującym wyrazem:
— No! Czterdzieści trzy pensy?
Na co po dość długiem milczeniu odpowiedziałem:
— Nie wiem! — Wszystko to tak mię znużyło, że sam zaczynałem wątpić, czy wiem cokolwiek.
Chociaż wszelkiemi siłami starał się pan Pembelczuk otrzymać odemnie należytą odpowiedź, nie udało mu się to i rzekł:
— Czy według ciebie czterdzieści trzy pensy będzie siedm szylingów, sześć pensów i trzy fartingi?
— Tak! — odpowiedziałem.
Siostra szarpnęła mię za ucho, ale cieszyłem się, że odpowiedź moja pomieszała jego plany i wprawiła go w osłupienie.
— Chłopcze! Jak wyglądała pani Chewiszem? — zaczął pan Pembelczuk, przychodząc cokolwiek do siebie i znowu wracając do swego poprzedniego systemu.
— Bardzo wysoka i czarna.
— Czy to prawda wuju? — zapytała siostra.
Pan Pembelczuk twierdząco kiwnął głową, z czego poznałem, że nigdy nie widział pani Chewiszem, która wcale nie była podobną do mego opisu.
— Dobrze — rzekł pan Pembelczuk. — (Weszliśmy na dobrą drogę. Doczekamy się odpowiedzi od niego.)
— Rozumie się, wuju — odpowiedziała pani Józefowa. — Chciałabym, aby zawsze zostawał pod pańskiem kierownictwem. Pan tak dobrze dajesz sobie z nim rady.
— No, chłopcze! Co robiła, gdyś przyszedł do niej?
— Siedziała w czarnej, aksamitnej karecie.
Pan Pembelczuk i pani Józefowa popatrzyli na siebie i razem powtórzyli:
— W czarnej, aksamitnej karecie.
— Tak — rzekłem. — A panna Estella — jej krewna, jak myślę — podawała jej na złotym półmisku pieczywo i wino przez okno karety. I nam wszystkim też podawano pieczywo i wino na złotych talerzach. Ody je wziąłem, kazała mi usiąść na stopniach karety i jeść.
— A był tam kto — jeszcze?
— Cztery psy.
— Wielkie, czy małe?
— Ogromne. Biły się one o cielęce kotlety, które podawano im w srebrnym koszyku.
Pan Pembelczuk i pani Józefowa z większem jeszcze zdziwieniem popatrzyli na siebie. Kłamałem bezczelnie, jak świadek, którego badają na torturach i za nic nie powiedziałbym nic innego.
— Gdzież stała ta kareta, dlaboga? — spytała siostra.
— W pokoju pani Chewiszem.
— Ale koni nie było.
Wczas się spostrzegłem i dodałem tę uwagę, bo w mej wyobraźni przedstawiły się rasowe rumaki, w bogatej uprzęży, które zaprzęgałem do czarnej karety.
— Czyż to wszystko możliwe, wuju, co opowiada ten malec?
— Powiem pani tyle! Mam to przekonanie, że to był fotel na kółkach. Ona taka słaba, wiesz pani... taka słaba... i całe dni spędza w fotelu.
— Widział ją wuj kiedy w tym fotelu?
— Jakże mogłem ją widzieć — rzekł pan Pembelczuk, zmuszony wyznać prawdę, — kiedym jej nigdy w życiu nie widział? Na oczy nie widziałem!
— Mój Boże! Przecież mówiłeś z nią!
— Czyż nie wiesz pani, że kiedym był u niej, przyprowadzili mnie do drzwi na pół otwartych i rozmawiała ze mną z pokoju. No, teraz się dowiemy, jak ją chłopiec zabawiał. Jakżeście się tam bawili?
— Bawiliśmy się chorągiewkami.
— Chorągiewkami?
— Tak! Estella machała niebieską chorągiewką, ja czerwoną, a pani Chewiszem machała z okna karety chorągiewką, usianą maleńkiemi złotemi gwiazdkami. Potem wszyscyśmy zaczęli machać szpadami i krzyczeć: hurra!
— Szpadami? — powtórzyła siostra. — Skąd wzięliście szpady?
— Z bufetu — odpowiedziałem. — Widziałem tam pistolety, marmoladę... pigułki... W pokoju niema zupełnie światła dziennego i palą się woskowe świece.
— To prawda, pani! — rzekł pan Pembelczuk poważnym głosem. — Tak jest istotnie, sam to widziałem.
Tu oboje spoglądali na mnie, a ja ze swej strony nadałem swej twarzy dobroduszny wyraz, patrzyłem na nich i jakby od niechcenia poprawiałem spodnie prawą ręką. Gdyby zadali mi jeszcze parę pytań, bez wątpienia zdradziłbym się, choć już ułożyłem całą historyę o balonie, niezupełnie tylko byłem zdecydowany, co lepiej wybrać do opowiadania — czy to zjawisko, czy niedźwiedzia w browarze. Na szczęście byli tak zajęci widzianymi i opowiedzianymi przezemnie cudami, że skorzystałem z dogodnej sposobności i wymknąłem się czemprędzej. Wciąż jeszcze mówili o tem, gdy Józef skończył swą pracę i przyszedł wypić szklankę herbaty. Siostra raczej dla własnego uspokojenia, aniżeli z chęci przypodobania się Józefowi, opowiedziała mu wszystko, co słyszała odemnie.
Gdym nań spojrzał, jak otworzył szeroko swe błękitne oczy i z niemożliwem do opisania zdziwieniem oglądał się po kuchni, poczułem natychmiast straszne wyrzuty sumienia... nie tylko ze względu na niego, ale także i ze względu na nich. Nazywałem się w myśli małym potworem, a oni tymczasem spierali się o to, jaki będzie dla mnie wynik mej znajomości z panią Chewiszem i jej stosunek do mnie. Nie wątpili zupełnie, że zrobi coś dla mnie; chodziło tylko o to, czem będzie to „coś“. Siostra twierdziła, że będzie to „majątek“. Pan Pembelczuk skłaniał się bardziej ku temu, że będzie to „dobre wynagrodzenie“, które da mi możność wstąpienia w charakterze ucznia do jakiegoś handlu... np. handlu zbożem i nasionami. Józef ściągnął na siebie najgłębsze niezadowolenie obojga uwagą, że najwspanialszym podarkiem, który może mi zrobi, będzie jeden z psów, walczących o kotlet cielęcy.
— Czy twoja głupia głowa nie może nic mędrszego wymyśleć? — oburzała się siostra, — jeśli masz robotę, zabieraj się i ruszaj do pracy.
Józef naturalnie poszedł.
Kiedy pan Pembelczuk wyjechał a siostra zajęła się zmywaniem, ukradkiem wymknąłem się do kuźni do Józefa i pozostawałem tam do chwili, gdy zamierzał udać się na spoczynek. Wtedy rzekłem doń:
— Póki jeszcze pali się ogień, chciałbym ci coś powiedzieć.
— Powiedzieć, Pip! — rzekł, niosąc swe krzesło do ognia. — Mów... o co chodzi?
— Czy przypominasz sobie, co mówiłem o pani Chewiszem?
— Przypominam? Wierzę ci... cuda i tyle!
— Ach, jak to przykro, Józefie! To wszystko nieprawda.
— Wszystko, coś opowiadał? — zawołał z najwyższem zdziwieniem Józef, opierając się na poręczy krzesła. — Czy chcesz powiedzieć, że to...
— Tak, chcę... tak, to było kłamstwo!
— Ale nie wszystko! Nie chcesz powiedzieć, że nie było karety z... czar... nego... aksamitu? — Stałem i przeczyłem głową. — Ale były tam psy? No, — mówił Józef starając się mnie przekonać — no, jeśli nie było cielęcych kotletów, to psy już z pewnością były?
— Nie, Józefie!
— Jeden pies? — ciągnął Józef. — Szczeniak?
— Nie, psów zupełnie nie było. Popatrzyłem na niego beznadziejnie... Józef spojrzał na mnie z przerażeniem.
— Pip, przyjacielu! To nie może być, stary towarzyszu! Mówię ci... Coś chciał przez to osiągnąć?...
— Przykro, Józiu! Nieprawdaż?
— Przykro! — zawołał Józef. — Dziwne to! Jakiż zły duch cię opętał?
— Nie wiem, Józiu! Chciałbym, żebyś nie uczył mię nazywania waletów chłopcami. Chciałbym, aby buty moje nie były tak ordynarne a ręce tak grube.
Opowiedziałem Józefowi, że czuję się bardzo nieszczęśliwymi, że nie mogłem opowiedzieć wszystkiego pani Józefowej i panu Pembelczukowi dlatego, bo oni zawsze szorstko się ze mną obchodzą; że u pani Chewiszem, żyje piękna panienka, strasznie harda, która mówiła mi, żem prosty chłopiec. Ja sam to wiem a nie chciałbym być prostym chłopcem i dlatego prawdopodobnie kłamałem, choć nie wiem, po co kłamałem.
Była to prawdziwa metafizyka, w której Józefowi równie trudno było się rozeznać, jak i mnie. Nie mniej jednak Józef wygrzebał się z otchłani metafizyki i uporał się z jej trudnościami.
— Z tego wszystkiego, Pip, jedno tylko pewne — rzekł po krótkiem rozmyślaniu — a mianowicie to, że kłamstwo jest kłamstwem! Dla jakichkolwiekby względów człowiek kłamał, nie powinien kłamać; wszystko to pochodzi od ojca fałszu i do niego wraca. Nigdy nie kłam więcej, Pip! Tą drogą nie wydobędziesz się z prostego stanu, mój przyjacielu! Co się tyczy tego, że jesteś prostym chłopcem, tego dokładnie nie rozumiem. Nie jesteś tak zupełnie prostymi w wielu rzeczach. Prawda, żeś bardzo mały, ale za to niezwykle uczony.
— Ach nie, Józiu, jestem taki nieuk.
— Przypomnij sobie, jakiś list napisał do mnie wczoraj wieczorem! Drukowanemi literami!... Widziałem: wiele pism... O, widziałem pisma dżentelmenów!... Mogę cię zapewnić, że żaden z nich nie pisał drukowanemi literami.
— Prawie nic nie uczyłem się! Za dobrze myślisz o mnie... ot i tyle.
— Dobrze, Pip, — rzekł Józef — tak, czy nie, przypuśćmy, że jesteś zwyczajnym uczniem, ale możesz przecież być i niezwyczajnym uczniem! Ot i król siedzi na tronie z koroną na głowie, a nie mógłby pisać dokumentów w parlamencie, gdyby nie zaczął uczyć się z elementarza, gdy był jeszcze zwyczajnym księciem... Tak — ciągnął Józef, kiwając głową — zaczął od A, aż doszedł do ostatniej litery. A ja wiem, co to za sztuka, choć sami nigdy się nią nie zajmowałem.
W tem mądrem orzeczeniu była pewna nadzieja dla mnie i dlatego trochę uspokoiłem się.
— Co się nas tyczy, prostych rzemieślników i robotników — mówił Józef z zamyśleniem — lepiej nam przyjaźnić się z takimi samymi prostymi, jak jesteśmy i nie wdawać się z ludźmi, stojącymi wyżej nas... Ach, tak... przypominam sobie... chorągiewki były?
— Nie!
— Szkoda, że nie było chorągiewek, Pip! Ale czy były, czy nie było ich, jest to rzecz tego rodzaju, że lepiej już nie mów o tem swej siostrze... trudno! Mówić o tem nie należy, choćby dlatego, żeś zrobił to bez złego zamiaru. Posłuchaj Pip, co ci powiem, jako prawdziwy przyjaciel. Tylko prawdziwy przyjaciel może tak mówić z tobą... Tylko prostą drogą wybijesz się z pośród ludzi, krzywą nigdy. Tak, Pip, nie trzeba kłamać, i tylko wtedy żyć będziesz spokojnie i umrzesz szczęśliwy.
— Ale nie gniewasz się na mnie, Józiu?
— Nie, przyjacielu! Co się zaś tyczy tego, żeś tak brzydko ich oszukał... nagadał im o cielęcych kotletach i psach... radzę ci szczerze, Pip, abyś dobrze nad wszystkiem pomyślał i pomodlił się, kiedy pójdziesz do siebie na górę... To wszystko, przyjacielu! Nigdy więcej nie czyń tego.
Gdy udałem się do małej izdebki, pomodliłem się i rozmyślałem o radzie Józefa, byłem w bardzo przykrem usposobieniu; długo jeszcze po ułożeniu się do snu; myślałem o tem, jak źle wychowanym wydałby się Estelli kowal Józef, ze swymi wielkimi butami i grubemi rękami. Myślałem o tem, że Józef i moja siostra siedzą zawsze w kuchni i że ja zawsze z kuchni idę spać, a pani Chewiszem i Estella nigdy nie siedzą w kuchni i stoją znacznie wyżej ponad takie rzeczy. I zasnąłem, przypominając sobie, com robił u pani Chewiszem. Można było myśleć, że przebyłem tam tygodnie i miesiące, a to trwało zaledwie parę godzin; że to były wypadki z dawniejszych a nie dzisiejszych czasów.
Był to pamiętny dla mnie dzień i wywołał we mnie wielką zmianę. Niejednemu się to w życiu przydarza. Gdybyśmy mogli wymazać taki dzień ze swego życia — jak bardzo zmieniłby się bieg jego! Zatrzymaj się, czytelniku, na chwilę i pomyśl o długim łańcuchu z żelaza i złota, z cierni i kwiatów, któryby cię nigdy nie oplątał, gdybyś nie dał utworzyć się jego pierwszemu ogniwu w tym pamiętnym dniu.