Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział X.

Następnego ranka, a może nawet po dwóch dniach przyszła mi świetna myśl, że najlepszym środkiem, aby się stać niezwykłym człowiekiem, będzie nauczyć się u Biddi wszystkiego, co umie. Pragnąc jak najprędzej przystąpić do spełnienia swej myśli, tego samego wieczoru, kiedym przyszedł do pana Uopsela, zawiadomiłem Biddi, że mam specyalne powody wcześniejszego wstąpienia w życie i dlatego bardzo mię zobowiąże, jeśli nauczy mnie tego wszystkiego, co sama umie. Biddi, dziewczynka nadzwyczaj usłużna, natychmiast zgodziła się na moją prośbę i w pięć minut przystąpiła do jej spełnienia.
System, czyli kurs nauki, ułożony przez ciotkę pana Uopsela, polegał na tem, że uczniowie jedli jabłka i wkładali sobie wzajemnie słomki za kołnierz dopóty, dopóki ciotka pana Uopsela, zebrawszy wreszcie całą swą energię, nie zmyła im głowy z pomocą brzozowej rózgi. Uczniowie żartami przyjmowali jej rozkaz, stawali rzędem i podawali z rąk do rąk zupełnie zniszczoną książkę. W niej był alfabet, z kilkoma obrazkami, wzorami i sylabami, a raczej wszystko to było w niej niegdyś. Skoro tylko zaczynała kursować ta książka, ciotka pana Uopsela wpadała w obojętne usposobienie, będące następstwem sennego lub reumatycznego paroksyzmu. Uczniowie wówczas przystępowali do wypróbowania swych butów, pragnąc rozstrzygnąć kwestyę, który z nich silniej nastąpi drugiemu na palce. To pełne myśli ćwiczenie ciągnęło się tak długo, póki nie nadbiegła Biddi z trzema staremi, potłuszczonemi bibliami, które gdzieniegdzie mniej czytelnie były drukowane, aniżeli wiele bibliograficznych rzadkości, jakie później poznałem. Były w strzępach i całe pokryte rdzawemi plamami, a wewnątrz między kartkami widniały ślady licznych owadów. Tę część kursu cechowały zwykle oddzielne i pojedyncze starcia Biddi z niektórymi uczniami. Gdy się wszystko uspokoiło i zapanowała cisza, Biddi wskazywała którąś ze stronic i wszyscy, chcąc się wzajemnie przekrzyczeć, czytali chórem. Był to straszny chór, Biddi dyrygowała nami wysokim, monotonnym głosem, a nikt z nas nie rozumiał i nie interesował się tem, cośmy czytali. Po pewnym czasie okropny nasz wrzask budził ciotkę pana Uopsela; zrywała się nagle i chwytała któregoś z uczniów za uszy. Było to dla nas znakiem, że dzisiejsza lekcya skończona, wydostawaliśmy się na wolność z głośnymi okrzykami radości z powodu odniesionego, duchowego zwycięstwa. Należy również dodać, że nie wzbraniano także uczyć się pisania na tabliczkach lub z pomocą atramentu; ale nie tak to łatwo było wyuczyć się tej gałęzi wiedzy w czasie zimy z tego powodu, że mała mleczarnia, w której mieściła się szkoła, pokój gościnny i sypialnia ciotki pana Uopsela, była oświetlona tylko jedną łojową świeczką, silnie kopcącą z braku szczypców.
Zdawało mi się, że w takich warunkach wiele czasu minie, zanim stanę się człowiekiem niezwyczajnym; niemniej jednak zdecydowałem się zacząć naukę, a Biddi tego samego wieczoru nauczyła mnie ku obopólnemu zadowoleniu niektórych wiadomości z małego cennika, odnoszących się do cukru, potem kazała mi przepisać w domu wielką angielską literę D, którą przepisała z nagłówka gazety, a którą brałem za rysunek sprzączki lub czegoś w tym rodzaju.
We wsi naszej była gospoda. Zachodził do niej niekiedy Józef, aby wypalić fajkę. Siostra poleciła mi wstępować po niego, ile razy będę wracał ze szkoły, pod grozą własnej odpowiedzialności i przyprowadzać go do domu. Wyszedłszy ze szkoły udałem się wprost do „Trzech Wesołych Żeglarzy“.
W gospodzie, na ścianie, przy samych drzwiach wisiała deska cała zapisana cyframi w długich kolumnach, których nigdy nie wypłacano. Wisiała tu od czasu, jak zapamiętam, a liczba cyfr wciąż wzrastała. Trzeba wsponieć, że okolica nasza obfitowała w kredę, wskutek czego ludzie korzystali z niej przy każdej dogodnej sposobności.
Była to sobota i gospodarz z niezadowoleniem spoglądał na zamazaną kolumnami deskę; ale ponieważ mnie to mało obchodziło, życzyłem mu dobrego wieczoru i poszedłem do ogólnej izby na końcu korytarza. Płonął tu żywy ogień. Wszedłszy ujrzałem Józefa, palącego fajkę, w towarzystwie pana Uopsela, i jakiegoś nieznajomego. Józef przywitał mię według zwyczaju słowami:
— A-a, przyjaciel Pip!
Słysząc te słowa, nieznajomy zwrócił ku mnie głowę i badawczo popatrzył na mnie.
Nigdy jeszcze nie widziałem takiego tajemniczego człowieka, jak on. Głowa jego przechylała się na bok a jedno oko przymykało, jakby celował z niewidzialnej broni. Wyjął fajkę z ust i powoli wypuszczając dym i nie odrywając ode mnie oczu, kiwnął mi głową. Ja również kiwnąłem mu głową, wówczas on znowu kiwnął i usunął się, abym mógł siąść tuż obok.
Ponieważ jednak przywykłem zawsze siedzieć obok Józefa, rzekłem mu: — „dziękuję Panu!“ — przeszedłem na przeciwną stronę i usiadłem obok Józefa. Nieznajomy popatrzył na Józefa i widząc, że ten zajęty rozmową, znowu kiwnął mi głową i tak dziwnie potarł swe kolano, że wprawił mię w osłupienie.
— Pan, zdaje się, — mówiłeś — rzekł nieznajomy, zwracając się do Józefa — że jesteś kowalem?
— Tak...
— Nie chciałby się pan czego napić, Panie...? Nie powiedział mi pan swego nazwiska.
Józef wymienił je, a — nieznajomy znów zwrócił się do niego.
— Nie chciałby się pan czego napić, panie Hardżeri?... Na mój rachunek?
— Jeśli mam prawdę rzec, przywykłem pić zawsze na własny koszt i nie lubię pić na cudzy.
— Przywykłeś pan! Ale nie o to chodzi, raz zawsze można, a tem bardziej w sobotę wieczorem. Jakie to głupstwo!... Mów pan proszę, czego pan sobie życzysz?
— No, dla kompanii, proszę,... rumu!
— Rumu? A dżentelmen, pański znajomy, czego sobie życzy?
— Rumu — odpowiedział pan Uopsel.
— Trzy rumy! — zawołał nieznajomy do gospodarza. — Szklaneczki dla wszystkich!
— Ten dżentelmen, którego pan dopiero co zaprosił — rzekł Józef w celu przedstawienia pana Uopsela — to nasz kościelny.
— Aha! — rzekł nieznajomy, kierując oczy na mnie — w tej samotnej świątyni na cmentarzu, na prawo od moczarów?
— W tej samej.
Nieznajomy, nie przestając palić, zamruczał coś przez zęby i wyciągnął nogi na ławce, której nikt prócz niego nie zajmował. Miał on kapelusz z szerokiemi, lekko zagiętemi na dół skrzydłami, głowa zaś była tak okręcona chustką do nosa, że zupełnie nikły pod nią włosy. Spojrzał na ogień i zdawało mi się, że po twarzy jego przebiegł chytry uśmiech, a wargi podniosły się prawie niedostrzegalnie.
Zupełnie nie znam tej miejscowości, ale zdaje mi się, że w kierunku rzeki okolica powinna być pustynna.
— Wszędzie moczary.
— Oczywiście tak być musi. Czy nie włóczą się tu cygani, albo zbiegi, albo też wogóle jacy oberwańcy?
— Nie — odpowiedział Józef — więźniowie tylko i to rzadko. Niezbyt chętnie ich łapiemy. Prawda, panie Uopsel?
Pan Uopsel, wspomniawszy widocznie o swych przygodach owego wieczora, zgodził się z Józefem, ale bez wielkiego zapału.
— Widocznie łapaliście ich kiedyś?
— Tylko raz. Właściwie nie po to chodziliśmy; uczestniczyliśmy, by się przypatrzyć... ja, pan Uopsel i Pip... Prawda, Pip?
— Tak, Józiu!
Nieznajomy znów popatrzył na mnie i przymknął oko, jakby celował we mnie z niewidzialnej strzelby i rzekł:
— Prawdziwy woreczek z kośćmi ten młodzieniec... jak go nazywacie.
— Pip?
— Ochrzczony tak?
— Nie, to nie chrzestne imię.
— Przezwany Pipem?
— Nie — odpowiedział Józef. — W dzieciństwie sam się tak nazwał, no i stąd wszyscy inni zaczęli go tak nazywać.
— Pański syn?
— Nie — rzekł z zadumą Józef — nie dlatego, żeby koniecznie się trzeba było zamyślać nad tą odpowiedzią, ale już takiem było przyzwyczajenie wszystkich gości „Wesołych Żeglarzy“, gdy o czemś rozmawiali z fajką w zębach. — Nie... nie jest moimi synem.
— Krewny?
— Nie — odpowiedział z tem samem zamyśleniem Józef, nie... dlaczego mam pana oszukiwać... nie jest moim krewnym.
— Dlaczego więc, do dyabła, tak się pana trzyma?
Pan Uopsel przyłączył się do rozmowy. Jako człowiek, którego zajęcie obowiązywało z konieczności znać wszystkie genealogiczne związki, w celu rozpoznawania pokrewieństwa między mężczyzną a kobietą, zawierającymi związek małżeński, odrazu objaśnił węzły, łączące mię z Józefem. Objaśnienie swe pan Uopsel zakończył wyjątkiem: z „Ryszarda Trzeciego“, który zadeklamował z niezwykle tragicznym — wyrazem, a zakończył tryumfującemi słowami: — „Tak mówi poeta“.
Muszę tu wspomnieć, że za każdym razem, gdy pan Uopsel zwracał się do mnie, uważał za konieczne wzburzyć me włosy, tak, by spadały mi na oczy. Nie mogę pojąć, dlaczego każdy z obcych, odwiedzających nasz dom, uważał za konieczne wykonać ten nadzwyczaj przykry dla oczy mych proceder. Nie mogę sobie przypomnieć, aby we wczesnem dziedziństwie mojem ktokolwiek z naszego rodzinnego kółka zważał na mnie, natomiast każdy z jego członków musiał mi okazywać wyżej wspomniany znak swej protekcyi.
Nieznajomy w tej chwili patrzył tylko na mnie i to w taki sposób, jakby chciał koniecznie mię zastrzelić. Po tych pytaniach nie mówił nic dopóki nie przyniesiono szklaneczek z rumem i gorącą wodą; wtedy jakby znów chciał do mnie strzelać i to w sposób niezwykły.
Nie zrobił żadnej uwagi głośno, wykonał tylko niemą pantominę widocznie skierowaną pod moim adresem. Patrzył na swój poncz i próbował go, równocześnie z ukosa spoglądając na mnie. Patrzył nań i spróbował go, ale nie łyżeczką lecz pilnikiem.
Zrobił to tak, że nikt tego nie zauważył, następnie wytarł pilnik i schował go do wewnętrznej kieszeni swego surduta. Odrazu poznałem, że to pilnik Józefa i wywnioskowałem stąd, że nieznajomy znał mego więźnia... Spojrzałem nań, otworzywszy usta ze zdziwienia, a on tymczasem znowu rozłożył się na ławce, zrobił minę, że na mnie nie zwraca uwagi i zaczął rozmowę o uprawie brukwi.
Według dawno już utartego w naszej wsi zwyczaju, każdej soboty wieczorem odbywało się u nas szorowanie, co dawało możność mnie i Józefowi odświeżenia się przed rozpoczęciem następnego tygodnia i dozwalało Józefowi być poza domem pół godziny dłużej, niż zwykle. Gdy minęło pół godziny i poncz wypito, Józef wziął mię za rękę i zamierzał wyjść.
— Chwilkę jeszcze, panie Hardżeri! — rzekł nieznajomy. — Przypominam sobie, że mam tu gdzieś w kieszeni nowiutki szyling. Może chłopiec przyjmie.
Wydostał z kieszeni garść drobnych, wyszukał szylinga, zawinął go w papier i podał mi.
— To dla ciebie! — rzekł. — Pamiętaj! Twój własny.
Podziękowałem mu, wpatrzywszy się w niego baczniej, niż na to zezwalała grzeczność, trzymałem przy tem Józefa za rękę. Nieznajomy życzył dobrej nocy Józefowi, potem panu Uopselowi, który wychodził wraz z nami, a mnie mrugnął okiem, a właściwie nie mrugnął, tylko strzelił, przyczem prawie zupełnie je zamknął.
Jeślibym mógł mówić, to po drodze do domu nikt prócz mnie z pewnościąby nie mówił, bo pan Uopsel rozstał się z nami u drzwi „Wesołych Żeglarzy“, a Józef szedł przez całą drogę z otwartemi ustami, aby wywietrzał na świeżem powietrzu zapach rumu. Ja jednak byłem zbyt oszołomiony tem, że mój stary skazaniec a zarazem znajomy znów wydostał się na wolność i o niczem innem nie myślałem.
Siostra była w znośnem usposobieniu, gdyśmy weszli do kuchni; to niezwykłe zdarzenie wprawiło w dobry humor Józefa i opowiedział jej o nowiutkim szylingu.
— Niech mnie powieszą, jeśli nie fałszywy! zawołała pani Józefowa — gdyby to była prawdziwa moneta, nie podarowałby jej chłopcu! Pokaż tu!
Wyjąłem szyling z papieru i okazał się prawdziwym.
— A to co? — zawołała siostra, puszczając szyling i spiesznie chwytając papier, w który był zawinięty. — Dwa funtowe bilety!
Tak, były to ni mniej, ni więcej, jak dwa opatrzone żyrem funtowe bilety, które wędrowały widocznie po wszystkich rynkach bydła w państwie. Józef schwycił kapelusz i Pędem pobiegł do „Wesołych Żeglarzy“, aby zwrócić pieniądze właścicielowi. W oczekiwaniu jego powrotu siedziałem na zwykłem miejscu i patrząc na siostrę, nie widziałem jej, bo rozmyślałem nad tem, że Józef z całą pewnością nieznajomego nie znajdzie.
Józef wkrótce wrócił i oznajmił, że nieznajomego nie było, pozostawił tylko o biletach wiadomość pod „Trzema Wesołymi Żeglarzami“. Siostra wzięła pieniądze, owinęła je w papier, zaniosła do bawialni i położyła pod przyciskiem, zrobionym w kształcie czajnika i napełnionym suszonymi listkami róży. Tu pozostawały przez ciąg wielu dni i męczyły mnie, jak zmora.
Położyłem się, ale źle spałem tej nocy, myśląc wciąż o nieznajomym, który celował do mnie z niewidzialnej broni; o tem, jak źle i haniebnie pozostawać w tajemnych stosunkach z więźniami. A przedtem zupełnie już zapomniałem o oznakach mego nizkiego położenia. Wciąż lękałem się pilnika. Opanowywał mię strach na myśl, że więzień pojawił się w chwili, kiedy najmniej się spodziewałem go zobaczyć. Powoli usnąłem, z myślą o pani Chewiszem i o mej wyprawie do niej w najbliższą środę. We śnie widziałem pilnik, idący ku mnie przez drzwi, przyczem nikt go nie trzymał... Krzyknąłem i obudziłem się.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.