Wielkie nadzieje/Tom II/Rozdział XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

i zapewniając, że postanowił wrócić do ojczyzny tylko dla mnie. Napisałem, jak mogłem najbardziej przekonywująco, z uczuciem i wysłałem ją według przeznaczenia. Pisałem również do wielu wpływowych osobistości, od których mogłem spodziewać się pomocy a nawet podałem prośbę do króla. Po wyroku nie zaznałem ani chwili spokoju; przykre myśli prześladowały mnie. Wysławszy prośby, po całych dniach chodziłem pod domami osób, do których były adresowane, jakby blizkość ich mogła dodać mi nadziei. Do tej pory ulice Westendu w czasie wiosennych mglistych nocy z rzędami domów i latarni napełniają mię tłumem przykrych wspomnień. Codzienne me wizyty w więzieniu, jeszcze bardziej skrócono, a Magwicza zaczęto pilniej strzedz. Zdawało mi się, że podejrzewano mnie o zamiar otrucia go; zażądałem też, by mię rewidowano przed dopuszczeniem do jego łoża i oznajmiłem dozorcy obecnemu przy tem, że zgodzę się na wszystko, byle udowodnić czystość swych zamiarów. Nikt nie obchodził się źle ani z nim, ani ze mną. Powinność służbowa wymagała, aby pilnować nas ściślej, ale czyniono to jak można najwzględniej. Dozorca zawsze zapewniał, że z Magwiczem coraz gorzej, to samo mówili i aresztanci pielęgnujący. I choć byli to przestępcy, mieli jednak dzięki Bogu skłonność do dobrego.
Dni mijały. Niekiedy Magwicz długo leżał niezwykle spokojnie, patrząc na biały sufit. Czasami ożywiały go moje słowa, ale za chwilę znów wpadał w odrętwienie. Niekiedy zupełnie nie mógł mówić i odpowiadał mi lekkiem uściśnięciem ręki; wkrótce przywykłem do tego i odgadywałem jego myśli. Był to już dziesiąty dzień po wyroku, gdy nagle zaszła w nim znaczna zmiana. Oczy jego, zwrócone ku drzwiom, z radości błysnęły przy mem wejściu.
— Drogi mój — rzekł. — Bałem się, byś się nie spóźnił, choć byłem prawie pewien, że się to nie stanie.
— Przyszedłem w naznaczonym czasie i oddawna już czekałem pod drzwiami.
— Zawsze czekasz pod drzwiami, prawda?
— Tak, aby nie stracić ani chwili.
— Dziękuję ci, dziękuję mój chłopcze! Niech cię Bóg błogosławi! Nigdyś mnie nie opuszczał.
W milczeniu uścisnąłem, mu rękę, bo nie mogłem zapomnieć, że raz chciałem go już porzucić.
— A co najważniejsze, opiekowałeś się mną w biedzie nie zaś wówczas, gdy mi się wiodło. To najważniejsza.
Leżał na wznak i oddychał bardzo ciężko. Mimo, że nader lubił na mnie patrzyć i mówić ze mną, ożywienie znowu znikło z jego twarzy a wzrok osłupiały skierował się na sufit.
— Czy bardzo cierpisz?
— Nie skarżę się, mój drogi.
Były to ostatnie jego słowa. Uśmiechnął się, zdawało mi się, że chciał, bym położył rękę na jego piersiach. Uczyniłem to, znowu się uśmiechnął i nakrył moją rękę swemi.
Czas wyznaczony na pobyt kończył się; oglądnąwszy się, ujrzałem za sobą dyrektora więzienia, który szepnął db mnie: „może pan jeszcze zostać“. Podziękowałem mu z serca i spytałem:
— Czy mogę z nim pomówić na osobności, o ile mnie usłyszy?
Dyrektor więzienia odszedł na bok a ja dałem znak nadzorcy, aby zrobił to samo. Na chwilę oczy Magwicza ożywiły się i bardzo serdecznie popatrzył na mnie.
— Kochany Magwiczu, wreszcie zdecydowałem się powiedzieć ci o czemś. Rozumiesz, co mówię?
Zlekka uścisnął mą rękę.
— Miałeś córkę, bardzo kochaną, którą straciłeś!
Silniej uścisnął mi rękę.
— Ona żyje i znalazła możnych opiekunów. Jest panią i piękną. A ja kocham ją!
Ostatnim słabym wysiłkiem podniósł mą rękę do ust. Potem znowu powoli opuścił ją na piersi, nakrył swemi rękami i skierował wzrok na sufit. Wkrótce oczy jego zamknęły się a głowa spokojnie osunęła na piersi.






Rozdział XXVIII.

Zostawszy sam jeden, postanowiłem opuścić mieszkanie w Templu, gdy tylko skończy się termin kontraktu a tymczasem odstąpić je komukolwiek. Zaraz wywiesiłem ogłoszenia na oknach, bo narobiłem bardzo wiele długów, a pieniędzy prawie nie miałem i zaczynałem już poważnie obawiać się o swe finanse. Powinienem raczej powiedzieć, że zaczynałbym się niepokoić, jeślibym był mógł w owym czasie czuć cośkolwiek prócz choroby. Niedawne trwogi i niepokoje, dodawały mi sił, ale nie mogły usunąć rodzącej się choroby, odraczały ją tylko. Teraz dopiero poznałem, że choroba zaczyna mnie opanowywać; nic poza tem nie uświadamiałem sobie i nie chciałem o niczem wiedzieć.
Dwa dni leżałem na kanapie, czy na podłodze. Głowa mi pękała, stawy i kości bolały i traciłem prawie świadomość. Wreszcie nastąpiła jakaś noc bez końca, pełna zatrważających i strasznych snów; gdy rankami chciałem wstawać i zbierać myśli, siły mnie opuszczały i leżąc zaczynałem dumać, czy na jawie było to, co widziałem i czyniłem w te dni. Czy chodziłem rzeczywiście nocą do Gardenkortu szukać łódki i odzyskiwałem świadomość na schodach, nie wiedząc, jak i skąd się tu znalazłem? Czy istotnie zapalałem lampę i biegłem na schody, myśląc, że „on“ idzie do mnie pociemku? Czy wreszcie słyszałem istotnie wkoło siebie śmiech i widziałem w rogu pokoju żelazny piec, w którym paliła się pani Chewiszem?... Ale gdy tylko cokolwiek wyjaśniło mi się z tego chaosu, natychmiast jakaś mgła skrywała wszystko przed oczami. Nagle przez tę mgłę ujrzałem zbliżających się do mnie dwóch ludzi.
Czego chcecie? — zawołałem. — Nie znam was?
— Prędko skończymy swoją czynność — odrzekł jeden z nich, biorąc mnie za ramię — jesteś aresztowany.
— Jak wielki dług?
Sto dwadzieścia trzy funty piętnaście szylingów i sześć pensów. Zdaje się, że to rachunek złotnika.
— Cóż mam robić?
— Lepiejby pan przeniósł się do mnie — rzekł drugi człowiek — mam przyzwoite mieszkanie.
Zacząłem się ubierać, gdy nagle wszystko zawirowało mi w głowie i zatrzęsło się w oczach. Gdym je znowu otworzył, leżałem na łóżku i obaj ludzie stali obok mnie.
— Widzicie, w jakim jestem stanie, poszedłbym z wami, jeślibym tylko mógł, ale doprawdy obecnie to niemożliwe. Jeśli mnie przemocą weźmiecie, umrę na drodze.
Może i odpowiedzieli mi i zapewniali, że nie jestem w takim złym stanie, ale już nic więcej nie pamiętam; wiem tylko, że mnie zostawili w spokoju.
Czasami uświadamiałem sobie, że mam gorączkę i malignę, ale wnet przychodziły chwile, w których zdawało mi się, że jestem cegłą w wielkiej ścianie i błagałem kamieniarzy, by mnie wyjęli; albo wyobrażałem sobie, że jestem stalową tłocznią jakiegoś wielkiego parowca, mknącego z szumem po rzece i krzyczałem, aby zatrzymano maszynę, odkręcono mnie i wypuszczono na wolność. Wreszcie odczuwałem, że walczę z otaczającymi mnie ludźmi, w mniemaniu, że chcą mnie zabić ale potem przekonywałem się, że oni pragną tylko mego dobra i spokojnie pozwalałem im robić ze mną, co trzeba. Najdziwniejszem zaś było to, że wszystkie osoby, przedstawiające się mej rozstrojonej wyobraźni wcześniej czy później przybierały postać Józefa.
Gdy minął najgorszy czas choroby i polepszyło mi się trochę, dziwaczne obrazy znikały, jedna tylko postać Józefa nie opuszczała mnie. Kogokolwiek widziałem obok siebie, zawsze mi się zdawało, że to Józef. Gdy w nocy otwierałem oczy, w krześle obok mego łóżka siedział Józef; w dzień, przy oknie Józef palił fajkę; prosiłem o napój, Józef mi go podawał, a gdy wypiwszy, leżałem nieruchomo, twarz, pochylona nade mną z wyrazem czułości i gorącej nadziei — była twarzą Józefa.
Wreszcie pewnego razu zebrałem swe siły i spytałem:
— Czy to ty, Józefie?
— Naturalnie, że ja, kochany Pip — odrzekł, znany mi, pocieszający głos.
— Józefie, serce mi się kraje! Spójrz na mnie ze wstrętem, pogardzaj mną, bij mnie, tylko nie bądź tak dobrym dla mnie!
Tymczasem on z radości, żem odzyskał przytomność, serdecznie mnie objął i położył głowę na mej poduszce.
— Przecież zawsze byliśmy przyjaciółmi, Pip, stary przyjacielu. Kiedy wyzdrowiejesz i pojedziemy huśtać się, to dopiero będzie uroczystość.
To rzekłszy, Józef odszedł i odwróciwszy się do mnie plecami, otarł łzy chustką. Nie mogłem podbiedz i objąć go za szyję, leżałem spokojnie i szeptałem ze skruchą: — Boże, błogosław go! Boże, błogosław go! To prawdziwy chrześcijanin!
Kiedy Józef znowu zbliżył się do mnie, oczy miał zaczerwienione. Wziąłem go za rękę i obaj byliśmy szczęśliwi.
— Wiele czasu minęło?
— To jest, chciałeś zapytać, przyjacielu, wiele czasu minęło od rozpoczęcia się twej choroby
— Tak, Józefie.
— Obecnie koniec maja. Jutro pierwszy czerwca.
— I przez ten cały czas pielęgnowałeś mnie?
— Prawie. Otrzymawszy wiadomość o twej chorobie, mówię do Biddi: — wiadomość tę dostaliśmy listem, który przyniósł pocztylion...
— Jak to przyjemnie słyszeć twój głos, Józefie... Ale przerwałem ci, cóż to powiedziałeś Biddi?
— Więc mówię do Biddi, żeś pomiędzy obcymi, że zawsze byliśmy przyjaciółmi i że moje przybycie do ciebie, nie byłoby niewłaściwe. Biddi na to: „Jedź do niego i nie trać czasu!“ tak powiedziała Biddi: „jedź do niego 1 nie trać czasu!“ Jednem słowem nie oszukam cię, jeśli powiem, że Biddi wprost powiedziała tak: „nie trać czasu“.
Tu Józef zatrzymał się i zauważył, że ze mną nie można długo rozmawiać. Potem oznajmił mi, że polecono mi dawać jedzenie po trochu i w oznaczonych godzinach, czy chcę, czy nie chcę i że wogóle powinienem go we wszystkiem słuchać. Pocałowałem go w rękę i cicho leżałem, póki nie zabrał się do pisania listu do Biddi; poprosiłem go, aby się jej kłaniał ode mnie.
Widocznie Biddi nauczyła go pisać. Płakałem znowu z radości, widząc, z jaką dumą zabierał się do pisania. Zasiadł przy mym stoliku, zastawionym różnymi przyrządami. Starannie wybrał pióro, jakby jaki instrument, zatoczył rękawy i obie ręce oparł na stole. Wreszcie zaczął pisać; każdą literę na dół prowadził bardzo powoli, w górę zaś przeciwnie tak prędko, że słyszałem za każdym razem, jak pióro mu bryzgało. Niewiadomo dlaczego zdawało mu się, że kałamarz stoi nie na tej stronie, po której rzeczywiście się znajdował i dlatego wciąż maczał pióro w pustej przestrzeni, zupełnie się tem nie frasując. Czasem zastanawiała go jakaś subtelność ortograficzna, ale na ogół pisał bardzo biegle; podpisawszy nazwisko wstał i obszedł stół dookoła, z przyjemnością ciesząc się swem dziełem.
Nie chcąc, aby Józef niepokoił się o mnie, a przytem nie mając siły do zbytniej rozmowy, nie pytałem go o panią Chewiszem. Na drugi dzień dopiero dotknąłem tego tematu i spytałem, czy wyzdrowiała. Józef pokiwał głową.
— Umarła, Józefie?
— Widzisz, stary przyjacielu — rzekł, jakby przygotowując mnie — to za wiele powiedziane, lepiej powiedzieć, że ona nie...
— Nie żyje już?
— To już bliższe prawdy, rzeczywiście niema jej już między żyjącymi.
— Długo chorowała?
— Może z tydzień po twem zachorowaniu.
— Nie słyszałeś nic Józefie, co się stało z jej majątkiem?
— Zdaje się, że prawie wszystko zostawiła pani Estelli. W testamencie znaleziono dodatek, dopisany jej własną ręką, dwa dni przed nieszczęściem. Zostawiła, widzisz, okrągłe cztery tysiące panu Mateuszowi Poketowi. A jak myślisz, Pip, dlaczego zostawiła mu te cztery tysiące? — „Dlatego, że Pip dobrze mówił o wyżej wspomnianym Mateuszu“. Biddi twierdziła, że te właśnie słowa są napisane „dobrze mówił o wyżej wspomnianym Mateuszu“. Nie zapominaj, Pip, okrągłe cztery tysiące.
Nie wiem dlaczego, ale widocznie przypuszczał Józef, że suma ta zrobi większe wrażenie, jeśli doda do niej słowa: okrągłe.
Wiadomość ta ucieszyła mnie. To wspaniale uzupełniało mój jedyny dobry czyn. Następnie spytałem Józefa, czy zostawiła co innym krewnym?
— Pani Sara otrzymała dwadzieścia pięć funtów rocznego dochodu na pigułki przeciw żółci; pani Jerzowa dwadzieścia funtów; panna...
Wszystkie te szczegóły były tak prawdopodobne, że nie miałem najmniejszego powodu wątpić.
— No, stary przyjacielu. Zdaje mi się, że jesteś dziś zdrowszy i możesz usłyszeć jeszcze jedną nowinę. Czy wiesz, że Orlik ograbił dom.
— Czyj?
— Prawda, że to zuchwałe i zawadyackie, ale przecież dom Anglika to jego twierdza, a na twierdzę napada się tylko w czasie wojny. I choćby miał on na sumieniu jakieś grzeszki, to w każdym razie jest przecież handlarzem zboża.
— Więc to Pembelczuka dom okradli?
— Tak, tak. Wzięli mu wszystkie pieniądze, wypili wszystko wino, zjedli wszystko, co było jadalnego w domu, jego samego zaś pobili, za nos ciągnęli zapchawszy mu usta cennikami, aby nie krzyczał. Ale on nie głupi, poznał Orlika. Ot i ptaszek siedzi już w więzieniu.
W ten sposób zwolna zaniechaliśmy ostrożności i rozmawiali, ile się nam podobało. Byłem jeszcze słaby choć powoli poprawiło mi się zdrowie. Józef, jak poprzednio mnie pielęgnował i czasem myślałem, że znowu stałem się małym Pipem.
Troszczył się o mnie, jak o dziecko; całemi godzinami rozmawiał ze mną tak otwarcie i po prostu, jak dawniej, za czasów dzieciństwa. W końcu zaczęło mi się zdawać, że całe me życie nie było niczem innem, jak gorączkowem marzeniem chorego.
Z niepojętą radością oczekiwaliśmy pierwszego spaceru, podobnie jak niegdyś czekaliśmy z upragnieniem mego wstąpienia na naukę do Józefa. Wreszcie nadszedł dzień. Józef wynajął powóz, doskonale mnie otulił, zniósł na rękach ze schodów i usadowił, jakbym był dawnym, bezbronnym malcem, którym się tak opiekował. Potem usiadł obok mnie i pojechaliśmy za miasto. Drzewa okryły się liśćmi a w powietrzu czuć było zbliżanie się lata. Była to niedziela i gdym spojrzał na wesołą, rozkoszną przyrodę i przypomniał sobie, jak się zmieniło od chwili, gdym się nią nasycał po raz ostatni, mimowoli uderzyła mię myśl, że kwiaty tak samo ślicznie rozwijały się a ptaki tak samo radośnie śpiewały, gdym się męczył w dusznym pokoju. Ta przykra myśl cokolwiek zmiejszyła me zadowolenie; ale gdym usłyszał dźwięk dzwonów i bliżej przypatrzył się pięknej przyrodzie, otaczającej mnie, zrozumiałem, żem niedość wdzięczny losowi za swe ocalenie. Oparłszy głowę o ramię Józefa, tak jak niegdyś, cicho leżałem w powozie. Pierwsze powitanie przyrody było zbyt przejmujące dla mnie.
Powoli przyszedłem do siebie i zaczęliśmy wesoło rozmawiać, jak dawniej na starych okopach. W mych oczach Józef przez ten długi czas zupełnie się nie zmienił; zawsze był prostym i szanownym Józefem.
Po powrocie do domu znów przeniósł mnie z powozu na rękach do pokoju. Do tej chwili nie dotykaliśmy ani razu kwestyi zmiany mego położenia i nie wiedziałem jeszcze, czy wie co o ostatnich moich przejściach. Tak bardzo wątpiłem o sobie i tak polegałem na nim, że długo nie wiedziałem, czy dobrze z mej strony wszczynać tę rozmowę, jeśli on jej unika.
— Czyś słyszał Józefie, kto był mym dobroczyńcą? — odważyłem się go wreszcie zapytać po spacerze.
— Słyszałem, że nie pani Chewiszem.
— A wiesz kto?
— Słyszałem, że człowiek, który przesłał ci dwa funtowe bilety.
— Tak, ten sam.
— Zadziwiające! — rzekł zupełnie spokojnie.
— Czy wiesz, że umarł?
— Kto? Ten człowiek, który ci przysłał bilety?
— Tak.
— Zdaje się, zdaje się, że słyszałem od kogoś, że on... tego...
— Wiesz, kto to był?
— Nie, istotnie nie wiem,
— Jeśli chcesz wiedzieć... — zacząłem, ale on wstał i podszedł ku mnie.
— Posłuchaj, stary przyjacielu, przecież jesteśmy przyjaciółmi, zawsze byliśmy przyjaciółmi — czy nie?
Trudno mi było odrzec.
— Dobrze, dobrze, nikt o tem nie wątpi. Więc pocóż mamy mówić o takich rzeczach? Nie brak nam dzięki Bogu tematu do rozmowy. Co myślisz o swej biednej siostrze, Pip! Pamiętasz łaskotkę?
— Oczywiście.
— Posłuchaj przyjacielu, robiłem wszystko, by ochronić twe plecy od łaskotki; ale nie zawsze mogłem zrobić to, co chciałem. Bywało, że gdy biedna siostra postanowiła cię zbić, kiedym ja się w to wmieszał, nie tylko sam dostawałem, ale ciebie podwójna spotykała chłosta. Dobrze to zauważyłem. Nie dlatego zostawałem czasem biernym i nie broniłem dziecka przed karą, bym się miał obawiać trzcinki. Nie, ale gdy przytem i dla dziecka miało być gorzej, to rzeczywiście człowiek pytał się: „Co z tego za korzyść? Widzę tylko szkodę.“ Pytam cóż za pożytek z wmieszania się w takich razach?
— Drogi Józefie, zawsześ szlachetnie postępował i postępujesz; zawsze masz racyę.
— A więc, stary przyjacielu, biorę cię za słowo. Skoro on zawsze dobrze postępuje i ma racyę, to ma słuszność, mówiąc: „Jeśliś ukrywał coś przed Józefem Hardżeri, gdyś był dzieckiem, to czyniłeś to tylko dlatego, boś wiedział, że niezawsze mógł czynić to, co chciał, niezawsze mógł ochronić cię przed łaskotką“. — Nie myśl więcej o podobnych rzeczach i nie rozmawiajmy o drażliwych kwestyach. Biddi długo męczyła się nade mną, póki nie wbiła mi do głowy, jak mam to rozumieć i jak postępować właściwie. Teraz wyjaśniwszy, jak ja to pojmuję, ot co ci powiem, stary przyjacielu. Nie mów rzeczy niepotrzebnych i lepiej zjedz coś i wyśpij się dobrze.
Zmieszała mnie delikatność Józefa, dobroć i takt Biddi, która jako prawdziwa kobieta, przejrzała mnie na wylot; pozostało dla mnie tajemnicą, czy Józef wie o tem, że wszystkie me nadzieje się rozwiały, jak mgła i że pozostałem prawie żebrakiem. Nie mogłem również zrozumieć, dlaczego w miarę tego, jak wracałem do zdrowia, Józef stawał się bardziej ceremonialnym i chłodniejszym ze mną. Podczas mej choroby, gdy sam mnie pielęgnował, postępował ze mną, jak dawniej i nazywał mnie tak drogiem dla mnie imieniem: „Pip, stary przyjacielu!“ Ja również obchodziłem się z nim po dawnemu, dziękując mu w duszy za to szczęście, ale stopniowo, prawie niepostrzeżenie zachowanie Józefa poczęło się zmieniać; zrazu dziwiłem się temu bardzo, ale wkrótce domyśliłem się, że sam jestem tego przyczyną.
Ach! Czyż nie dałem Józefowi powodu do powątpiewania o swem przywiązaniu i do myślenia, że gdy wyzdrowieję i będę szczęśliwym, odepchnę go znowu tak zimno, jak poprzednio? Czyż Józef nie miał dostatecznych przyczyn do przypuszczeń, że w miarę, jak będę silniejszym, tem bardziej się będę od niego oddalał i dlatego lepiej będzie, jeśli odejdzie wcześniej?
Przekonałem się o tem po trzeciej czy czwartej naszej przejażdżce, gdy opierając się na Józefie spacerowałem po Tempelskim Ogrodzie. Wstawszy z ławki, na której chwilę spoczęliśmy, rzekłem:
— Popatrz Józefie, jak ja pewnie chodzę. Pójdę sam do domu, bez twej pomocy.
— Nie zaszkodź sobie. Bardzo rad jestem widzieć, jak pan sam pójdzie.
Ostatnie słowa niemile mnie dotknęły, ale nie mogłem przeciw nim zaprotestować. Przeszedłem tylko do bramy ogrodu i udając osłabienie, prosiłem Józefa, aby podał mi rękę. Podał mi ją, ale był bardzo milczący.
Ja również zamyśliłem się; rozmyślałem nad tem, jakby powstrzymać, zaczynającą się przemianę w zachowaniu się Józefą. Nie kryję, że wstydziłem się przyznać mu do swego


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.