Wiera (Kuprin, 1929)/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wiera |
Podtytuł | Dzieje jednej miłości |
Pochodzenie | Wiera |
Wydawca | Bibljoteka Powieści i Romansów |
Data wyd. | 1929 |
Druk | „Oświata” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Гранатовый браслет |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
Przejęta niejasnem przeczuciem, wstępowała księżna Wiera na stopnie terasy i weszła w dom. Już z daleka słyszała nieprzyjemny głos swego brata Mikołaja i zauważyła też wkrótce jego wysoką i chudą sylwetkę chodzącą w rozdrażnieniu tam i napowrót. Wasyl Lwowicz siedział przy stoliku do gry i opuścił nisko swą dużą głowę z jasnemi, krótko przyciętemi włosami, białą kredą rysował na zielonem suknie stołu.
— Już od dawna domagałem się tego! — krzyczał zirytowany Mikołaj, robiąc równocześnie ruch ręką, jakby chciał jakiś niewidoczny ciężar na ziemię rzucić. — Tak, już od dawna żądam, żeby raz wreszcie położyć kres tym idjotycznym listom. Czy nie zarzucałem wam jeszcze przed ślubem, że widzicie tylko komiczną stronę rzeczy i cieszycie się nią jak dzieci!... Ah, doskonale, że przychodzisz Wiero, mówimy właśnie o twoim wielbicielu, twoim P. P. J. Uważam, że ta korespondencja jest oburzająca i niesmaczna.
— Korespondencja nie istniała nigdy, przerwał zimno Cheine. Jedynie on pisał listy.
Wiera poczerwieniała i usiadła na kanapce, w cieniu wielkiej palmy.
— Przepraszam za wyrażenie, ale to nie zmienia postaci rzeczy — rzekł Mikołaj i rzucił coś na ziemię z gestem, jakby wyrwał ze swej piersi jakiś ciężki, niewidzialny przedmiot.
— Nie wiem, dlaczego go moim P. P. J. nazywasz, zauważyła Wiera, ośmielona obroną męża. On jest w takim stopniu mój, jak i twój.
— Dobrze; jeszcze raz proszę, wybacz mi. Żądam tylko, żeby te głupstwa raz już ustały. Mojem zdaniem, rzecz doszła do punktu, w którym nie można więcej dowcipkować i rysować wesołe karykatury... Co mnie tu martwi i niepokoi, to opinja Wiery i twoja, Wasylu.
— O, Kola, mnie się zdaje, że przesadzasz.
— Możliwe... Lecz świat tłumaczy sobie zawsze inaczej takie rzeczy.
— Nie wiem, o co ci chodzi.
— Wyobraź sobie, że zatrzymaliśmy tę okropną bransoletę, — Mikołaj otworzył etui i odsunął je pogardliwie — lub też podarowali pokojówce ten niesmaczny przedmiot, godny jakiejś popadji; w takim razie mógłby się ten P. P. J. chwalić przed znajomymi, że księżna Wiera Mikołajewna Cheine przyjmuje od niego prezenty, a pozatem ośmieliłoby go to do powtarzania takich bohaterskich występów. Jutro przyśle djamenty, pojutrze perły — a pewnego pięknego poranku usłyszymy, że został oskarżony o sprzeniewierzenie, a my mamy stanąć jako świadkowie przed sądem... Przyjemna perspektywa!
— Nie, nie, trzeba koniecznie odesłać ten naramiennik! — zawołał zaniepokojony Wasyl Lwowicz.
— Myślę, że nazwisko tego tajemniczego ofiarodawcy da się łatwo stwierdzić, — zauważył Mikołaj Mikołajewicz. — Znamy przecież początkowe litery jego nazwiska: P. P. J. Nieprawdaż, Wiero?
— G. S. J....
— No więc. Oprócz tego wiemy, że jest urzędnikiem. Zaraz jutro zaglądnę do almanachu.
— Gdybym przypadkiem takiego nazwiska nie znalazł, w takim razie powierzę tę sprawę detektywowi, przyczem ten list posłuży mu jako punkt zaczepienia. Słowem, jutro o godzinie drugiej będę dokładnie znał nazwisko i adres tego indywiduum i będę także wiedział, kiedy go można zastać w domu. Wtedy nie zadowolimy się odesłaniem jego skarbu, lecz postaramy się, żeby się nigdy nam więcej nie przypomniał.
— W jaki sposób? spytał książę Wasyl.
— Pójdę do gubernatora i poproszę go...
— Ależ na miłość boską, tylko nie zaczynać z gubernatorem! Wiesz przecie, że nasze stosunki z nim są dość już napięte. To byłby najlepszy sposób ośmieszenia nas.
— Mogę się też zwrócić do pułkownika żandarmerji, to mój kolega klubowy. Wiesz, weźmie go na stronę i z podniesionym do góry palcem udzieli mu nauki; czy znasz ten jego gest? Osobę, którą chce nastraszyć, dotyka wskazującym palcem, następnie grozi nim surowo i krzyczy: Nigdy na to nie pozwolę, mój panie!
— Fe, żandarmerję alarmować!... obruszyła się marszcząc brwi Wiera.
— Wiera ma słuszność, — potwierdził książę. — Lepiej nie mieszać nikogo obcego w tę sprawę. Unikajmy plotek... Znasz stosunki w mieście: ściany mają uszy... Pójdę sam do tego... młodego człowieka, który mógłby zresztą być i starcem. Oddam mu bransoletę i powiem mu co należy...
— Jeśli tak być musi, przerwał mu Mikołaj Mikołajewicz, to będę ci towarzyszył. Kazanie ja sam załatwię. A teraz moi drodzy, — dodał, popatrzywszy na zegar — wybaczcie, że już pójdę. Ledwo się na nogach trzymam, a muszę jeszcze przeglądnąć dwa kawałki urzędowe.
— Nie wiem dlaczego, ale żal mi tego biedaka — zauważyła Wiera po chwili namysłu.
— Miłosierdzie nie na miejscu! — odpowiedział Mikołaj od drzwi. — Gdyby sobie ktoś z towarzystwa pozwolił na taką obrazę, napewno wyzwałby go Wasyl na pojedynek; gdyby Wasyl tego nie zrobił, zrobiłbym to ja. Za dawnych czasów dostałby ten człowiek po prostu porcję kijów. Wasylu, oczekuj mnie jutro w twojem biurze, zatelefonuję do ciebie.