<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Wiera
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1929
Druk „Oświata”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ALEKSANDER KUPRIN
WIERA
DZIEJE JEDNEJ MIŁOŚCI
WARSZAWA
BIBLJOTEKA POWIEŚCI i ROMANSÓW
1929.



Druk „OŚWIATA“ Tłomackie 4. Tel. 129-25





I.

W połowie sierpnia nastał wraz z pełnią księżyca jeden z tych strasznych okresów burz, jakie zwykły nawiedzać tylko północne wybrzeża Morza Czarnego. Gęsta mgła zasnuła ziemię i morze, a wielka syrena morskiej latarni ryczała bez ustanku jak bawół. Dniami całymi mżył drobny deszcz, który pokrył gościńce i drogi tak głębokiem błotem, że samochody i wozy utykały w niem zupełnie; ze stepów dął dziki wicher północny pod którym gięły się i znów prostowały czuby drzew, jak orkanem smagane fale. Dachy will kryte blachą, całą noc trzeszczały; okiennice dygotały, w kominach przeraźliwie wyło. Kilka łodzi rybackich wypchnął wicher na otwarte morze; dwie z nich nigdy nie wróciły. Dwa tygodnie później znaleziono zwłoki rybaków rozrzucone po wybrzeżu.
Kuracjusze, przeważnie Grecy i Żydzi, uciekali do poblizkiego miasta. Wzdłuż rozmiękłego gościńca widać było ciągnące sznurem wozy, przeładowane najrozmaitszym sprzętem domowym jak: materace, kanapy, kufry, stołki, umywalki, samowary i inne. Poprzez woal deszczu, pokrywający krajobraz cienkim muślinem, wydawało się to wszystko brudne, zużyte i nędzne. Na wilgotnych płachtach siedziały skulone kucharki i służące, trzymając kurczowo żelazka, blaszanki i koszyki. Pomęczone, spocone zwierzęta stawały co chwila; kolana drżały, a boki parowały, wznosząc się i opadając w ciężkim oddechu. Woźnice, otuleni w płachty, klęli ochrypłym głosem. Wygląd całej karawany był smutny i opłakany. Lecz jeszcze smutniej przedstawiały się opuszczone wille: szyby były wybite, po stratowanych klombach wałęsały się bezpańskie psy, a wszędzie było widać nawiane kupy śmieci.
Z początkiem września jednak pogoda odmieniła się nagle. Następowały po sobie dni jasne i spokojne, jeszcze jaśniejsze, słoneczniejsze i cieplejsze, niż poprzednio w lipcu. Na pustych rżyskach snuło się błyszczące babie lato. Drzewa stały spokojnie i roniły zwolna swe pożółkłe liście.
Księżna Wiera Mikołajewna Cheine, żona marszałka gubernji nie mogła opuścić wybrzeża, zajęta doglądaniem prac adaptacyjnych w swej willi. A teraz rozkoszowała się w całej pełni pogodą tych jesiennych dni, spokojem, samotnością, przeźroczystem powietrzem i słonym, pieszczotliwym zefirkiem od morza.



II.

Prócz tego był to dzień jej imienin — siedemnasty września. Przemiłe wspomnienia z lat młodości czyniły jej zawsze ten dzień drogim, a każdego roku spodziewała się właśnie w tym dniu jakiegoś cudownego szczęścia. Jej mąż, zanim nad ranem wyjechał do miasta, dokąd pilne sprawy go wzywały, zostawił na jej nocnym stoliku maleńkie puzderko z parą wspaniałych kolczyków, o perłach w kształcie gruszki. Ten podarek spotęgował jeszcze jej dobre usposobienie.
Była sama w domu. Brat jej Mikołaj, który zazwyczaj mieszkał u nich, również musiał wyjechać do miasta, gdzie objął posadę zastępcy prokuratora. Mąż obiecał jej przyprowadzić paru najbliższych przyjaciół. Na szczęście wypadły imieniny na czas jej pobytu na wsi. W mieście musieliby urządzić wystawne przyjęcie, może nawet wydać bal — podczas gdy na wsi wydatki dały się łatwo ograniczyć. Z powodu swego przodującego stanowiska, mógł książę tylko z trudem koniec z końcem związać. Skutkiem marnotrawnego życia przodków wielkie rodowe dziedzictwo znacznie się skurczyło, niemniej jednak musiał książę żyć ponad stan: przyjęcia, dobroczynność, toalety, wierzchowce i wszystko inne pochłaniało moc pieniędzy. Żona, której początkowa namiętność przemieniła się z czasem w szczerą i wierną przyjaźń, pomagała mu w miarę możności uniknąć ruiny; nie dając mu tego poznać, odmawiała sobie wiele i ograniczała wydatki jaknajbardziej.
Chodziła właśnie po ogrodzie i ścinała kwiaty do przyozdobienia stołu. Na zaniedbanych grzędach znajdowały się jeszcze gdzieniegdzie duże barwne goździki, kilka lewkonij nosiło na swych cienkich łodygach po parę kwiatów, a na krzewach różanych po raz trzeci w tym roku otwierały się małe, karłowate i zdegenerowane pączki. Astry i begonje roztaczały swój chłodny przepych przesycając powietrze jesienno-melancholijnym zapachem. Inne kwiaty zwiędłe po szlachetnej miłości i szczęśliwem macierzyństwie, pokryły ziemię niezliczonymi nasionami nowego życia.
Nagle od gościńca odezwał się znany głos trąbki automobilowej, zwiastującej przybycie Anny Nikołajewnej Friese, siostry księżnej Wiery. Jeszcze rano przyrzekła telefonicznie pomoc przy przygotowaniach do przyjęcia.
Wiera wyszła na spotkanie siostry; czuły słuch nie omylił jej. Po chwili zatrzymał się przed wejściem elegancki samochód; szofer zgrabnie zeskoczył i otworzył drzwiczki. Siostry uścisnęły się serdecznie. Od dzieciństwa łączyła je gorąca przyjaźń. Starsza Wiera odziedziczyła po matce dumnej angielce wysmukłą postać, regularne, lecz chłodne rysy, piękne, choć nieco za duże ręce i wspaniały tors, jaki się na starych minjaturach widuje. Młodsza odziedziczyła raczej mongolską krew ojca, tatarskiego księcia, którego przodek dał się ochrzcić dopiero z początkiem dziewiętnastego stulecia i który wywodził się w prostej linji od Tamerlana, a raczej Lang Temira, co po mongolsku oznacza „krew pijący“. Anna, szersza w barkach i o głowę od siostry niższa była ogromnie żywa, lekkomyślna i szydercza. Jej odstające kości policzkowe, przymrużone krótkowzroczne oczy, wyraz pychy zaczajony w drobnych zmysłowych ustach, a szczególnie wystająca nieco szczęka dolna, słowem cała jej twarz wskazywała na mongolski typ. Roztaczała jednak dziwny i nieprzemożony urok, pochodzący może z jej uśmiechu, bardzo kobiecych rysów, lub też kokieteryjnej mimiki. Jej urocza brzydota zwracała częściej i silniej uwagę mężczyzn, niż arystokratyczna piękność siostry.
Jej mąż był bardzo bogaty, lecz prostoduszny; niczem się nie zajmował, pozostawał tylko w stosunkach do jakiejś dobroczynnej instytucji i miał tytuł radcy kameralnego. Pomimo, że nim gardziła, urodziła mu syna i córkę; potem jednak postanowiła, że nie będzie więcej matką i słowa dotrzymała. Jej siostra Wiera pragnęła dzieci, ponieważ jednak oczekiwania nie ziściły się, darzyła namiętną, wprost chorobliwą miłością dzieci Anny. Było to dwoje miłych, zawsze poprawnych i posłusznych stworzeń o anemicznych twarzach i lnianych, jak peruki, lokach.
Charakter Anny był zmienny i pełen uroczych, nieraz dziwnych sprzeczności. Nie stroniła od flirtu, choćby najryzykowniejszego i uprawiała go we wszystkich stolicach i kąpieliskach Europy, nigdy jednakże nie zdradziła swego męża, choć drwiła z niego przy każdej sposobności. Była ogromnie rozrzutna, lubiała hazard, taniec i dwuznaczne sztuki teatralne, zwiedzała zagranicą podejrzane kawiarnie, była jednak równocześnie dobrotliwa a tak szczerze i głęboko pobożna, że w tajemnicy nawróciła się do katolicyzmu.
Posiadała niebywale piękne ciało; na bale dekoltowała się głębiej, niż pozwalała na to moda i obyczaj; utrzymywano jednak, że pod głęboko wyciętą suknią nosiła cienki jedwabny trykot.
Wierę natomiast, cechowała surowa prostota, tudzież chłodna i nieco wyniosła grzeczność wobec wszystkich. Ponieważ była niezależną, nie wypadała nigdy z tego prawdziwie królewskiego spokoju.



III.

— Ach, jak chętnie tu przebywam, jak pięknie tu jest, powtarzała Anna, drepcąc obok siostry. Jeśli chcesz, to pójdźmy do tej ławki na szczycie skały. Jak dawno nie widziałam morza. Jakież rozkoszne jest to powietrze, serce wprost skacze przy oddychaniu! W zeszłym roku zrobiłam odkrycie w Miskhor. Czy wiesz, czem pachnie morze podczas przypływu. Rezedą, moja kochana.
Na ustach Wiery zaigrał pochlebny uśmiech.
— Jaką bogatą fantazję ty posiadasz!
— Nie, nie, to nie tylko fantazja. Pamiętam, żeście mnie raz wyśmiali, gdy oświadczyłam, że światło księżyca ma różowy odcień. Otóż posłuchaj: w tych dniach powiedział mi malarz Boryckij, ten, który mnie portretuje — że mam rację, a wszyscy artyści oddawna to już wiedzą.
— Czy ten malarz, to twój najnowszy flirt?
— Co ty też wynajdujesz, odpowiedziała Anna, śmiejąc się. Szybko podeszła nad brzeg stromo opadającej skały, spojrzała w otchłań i krzyknęła nagle rzucając się wstecz, blada.
— Jakie to wysokie, mamrotała słabym, drżącym głosem. Gdy z takiej wysokości spojrzę w dół, odczuwam zawsze w piersi emocję bolesną i przyjemną zarazem i takie mrówki w stopach... A jednak pociąga mnie to, tak pociąga...
Chciała jeszcze raz tam podejść, ale siostra ją powstrzymała.
— Moja Anno, na miły Bóg! słabo mi się robi, gdy cię widzę tak blisko przepaści. Proszę cię, usiądź.
— Uspokój się, już siadam. Spójrz, jak tu pięknie. Oczy nie mogą się nasycić tem widowiskiem! Gdybyś wiedziała jak wdzięczną jestem Bogu za to całe piękno, które dla nas stworzył!
Obie milczały przez chwilę. Głęboko pod ich stopami roztaczało się morze. Z ławki, na której siedziały, brzeg morza nie był widoczny, co jeszcze potęgowało wrażenie majestatu i nieskończoności. Leniwie i pieszczotliwie toczyły się błękitne fale morza. Błyszczące smugi znaczyły prąd, a wokół horyzontu ciągnęła się lazurowa wstęga. Niedaleko od brzegu kołysały się na falach barki rybaków, które gołem okiem ledwo można było odróżnić, tak małe się wydawały — jeszcze dalej zaś stał trójmasztowiec, którego białe żagle wydymały się pod wiatrem; zdawało się, iż fruwa w powietrzu.
— Rozumiem cię, — powiedziała zamyślona, starsza siostra — lecz na mnie działa morze inaczej. Gdy widzę je znowu po długim czasie, jestem wzruszona, uradowana i zachwycona. Wydaje mi się zawsze, jakbym po raz pierwszy stanęła wobec tego wzniosłego dziwu. Potem jednak, gdy przywyknę, uciska mnie ta pustka i monotonna dal. Słowem, nuży mnie i staram się widywać je jak najmniej.
Anna uśmiechała się,
— W zeszłym roku — zaczęła nieco złośliwie — wybraliśmy się konno wielką kawalkadą z Jałty do Uczkosz, wiesz, tam ponad wodospadem. W górze weszliśmy we mgłę; było wilgotno i ciemno, a my jechaliśmy stromą ścieżką wśród sosen. Nagle, gdy wyjechaliśmy z lasu, mgła rozwiała się. Znajdowaliśmy się na wąskim cyplu skalnym, przepaść była pod nami. Wioski w dolinie wyglądały, jak pudełka od zapałek, lasy i sady, jak kępy traw. Cała okolica leżała przed nami jak mapa, hen, aż ku morzu. Do brzegu było jakie pięćdziesiąt wiorst. Zdawało mi się, że mogłabym tam pofrunąć! Jak pięknie, jak lekko! Zachwycona zwróciłam się do przewodnika: „Piękny widok, nieprawdaż Zajd-Ogły? On zaś, mlaszcząc językiem, odpowiedział mi: „Ach pani, ja widzę to przecież codziennie, gdyby pani wiedziała, jak mnie to już znudziło!“
— Dzięki za porównanie — zaśmiała się Wiera. Widzisz, my ludzie północy nie zrozumiemy nigdy dziwu morza. Ja kocham las. Przypominasz sobie nasz las w Jegorowskoje? Czy mogą się lasy sprzykrzyć?
— Ach wiesz: ja kocham wszystko — odpowiedziała tamta — a przedewszystkiem moją maleńką siostrzyczkę, rozumną Wieroczkę. Czy nie jesteśmy same jedne na świecie?
Rzuciła się siostrze na szyję i tak trwały długo, przytulone do siebie.
Nagle wyrwała się Anna z objęć.
— Jakaż ja głupia! My tu rozczulamy się nad przyrodą, prawie jak w jakiej powieści, a ja tymczasem zapominam o moim podarku dla ciebie. Spójrz, obawiam się, że nie będzie ci się podobał.
Wyjęła z torebki maleńki, dziwnie oprawny notesik; na niebieskim od starości wypłowiałym aksamicie wił się w złocie wykonany, skomplikowany deseń o zadziwiającej precyzji — dzieło cierpliwego, doskonałego artysty. Książeczka zwisała na złotym, jak nitka cieniutkim łańcuszku, a kartki miała z płytek kości słoniowej.
— Co za cudowne, zachwycające świecidełko! — wołała Wiera, obejmując siostrę. Serdeczne dzięki, moja droga! Gdzie znalazłaś ten skarb?
— U antykwarjusza. Znasz przecie moją pasję do starych rzeczy. Widzisz, ten ornament tutaj, ma kształt krzyża. Prawdę powiedziawszy, znalazłam tylko oprawę; wszystko inne musiałam sama wymyślić: tabliczki, zamek i ołóweczek. Ale Molline przecież mnie nie zrozumiał, bo pomimo moich dokładnych wyjaśnień nie zrobił tego, jak chciałam. Kazałam zrobić zamek w tym samym stylu, co ornamenty, z matowego, cyzelowanego, starego złota, a on zrobił coś tak okropnego. Ale łańcuszek jest stary, prawdziwy wenecki.
Wiera zachwycona przypatrywała się pięknej oprawie.
— Jak starą być może ta książeczka?, spytała.
— Nie odważę się podać dokładną datę. Prawdopodobnie pochodzi z końca XVII, albo połowy XVIII wieku.
— Jakie to dziwne! — rzekła Wiera pogodnie zamyślona. — Trzymam w ręku przedmiot, którym bawiła się może Pompadour, albo królowa Luiza... Coś takiego ty tylko mogłaś wymyśleć, zamienić kalendarz w notesik. Ale chodźmy, już czas zająć się domowemi sprawami.
Szły do domu murowaną terasą, ze wszystkich stron porosłą winogradem. Duże, czarne grona, rozsiewając wokół swą woń, zwisały ciężko wśród ciemnego listowia, które słońce przetykało złotymi refleksami. Światło przenikało zabarwione zielono, tak, że twarze obu kobiet były całkiem blade.
— Czy każesz tutaj podać? — zapytała Anna.
— Chciałam tak zrobić; ale wieczory są już chłodne. W jadalni będzie przyjemniej. Panowie będą tu potem mogli wyjść na papierosy.
— Czy oczekujesz kogoś interesującego?.
— Nie wiem jeszcze doprawdy, kto właściwie przyjdzie. Wiem tylko z pewnością, że dziadek przyjedzie.
— O, jak to dobrze! Kochany dziadunio! — zawołała Anna, klaszcząc w ręce. — Mam wrażenie, że go sto lat nie widziałam.
Prawdopodobnie przyjedzie też moja szwagierka, a może i profesor Spichnikow. Byłam też dlatego wczoraj w rozpaczy. Wiesz przecie, ci dwaj — dziadunio i profesor — to wielcy smakosze. A tu jak na złość, ani w mieście, ani tutaj nie można za żadną cenę dostać czegokolwiek. Łukaszowi udało się wydostać od przyjaciela, myśliwego, parę przepiórek, które właśnie przyrządza. Pozatem wyciągnął gdzieś wcale dobry rostbeaf — ten nieodzowny rostbeaf — i bardzo ładne raki.
— Czegoż ty więcej chcesz? To przecież znakomity dobór! Poco się jeszcze troszczysz? Ale, między nami mówiąc, zdaje mi się, że dobre jedzenie to też twoja słaba strona.
Będzie też oprócz tego rarytas: dzisiaj rano przyniósł nam pewien rybak „kowala“. Istny potwór, powiadam ci, można się go przestraszyć.
Anna, ciekawa wszystkiego bez względu na to, czy ją dotyczyło, chciała zaraz zobaczyć to szczególne zwierzę.
Kucharz Łukasz, ogromny, chudy drab o gładko ogolonej, żółtawej twarzy, przyniósł rybę w naczyniu, ostrożnie je trzymając, by wody na posadzkę nie wylać.
— Dwanaście i pół funta, ekscelencjo! — powiedział z prawdziwie kucharską pewnością siebie. — Dopiero była na wadze.
Ryba, nie mogąc zmieścić się wygodnie w naczyniu, leżała ze zgiętym ogonem. Łuski lśniły złotawym odcieniem, płetwy płonęły żywą czerwienią, a po obu stronach jej drapieżnego pyska znajdowały się dwa długie, wachlarzowate skrzydła, matowo niebieskie. Dychawki drgały, zdradzając czające się życie.
Anna dotknęła głowy małym palcem; cofnęła go jednak i krzyknęła, skoro ryba uderzyła ogonem.
— Ekscelencjo, proszę być spokojną, wszystko jak najlepiej przyrządzimy, — powiedział kucharz, zauważywszy widocznie niepokój Wiery. — Jeden Bułgar przyniósł nam właśnie wspaniały melon. Czy wolno mi jeszcze spytać, w jakim sosie mam podać rybę: tartare, polonaise, czy też menniere?
— Proszę robić, jak uważacie; a teraz zabierzcie tę rybę, Łukaszu! — rozkazała księżna.



IV.

O godzinie piątej poczęli się goście schodzić. Książę Wasyl Lwowicz przywiózł swą siostrę Ludmiłę Lwowną Durasow, dobrotliwą, milczącą i otyłą wdowę, także szwagra Mikołaja Mikołajewicza, słynną pianistkę Jenny Reiter — przyjaciółkę Wiery jeszcze z pensjonatu (obie wychowały się w „smolnym“ instytucie) i młodego, bogatego światowca, znanego w całem mieście pod przydomkiem Wasjuczok; był on bardzo lubiany w towarzystwie, dzięki swym talentom, gdyż jako śpiewak, deklamator i aranżer żywych obrazów, widowisk i dobroczynnych bazarów, umiał doskonale zabawiać towarzystwo. Wkrótce potem przyszedł mąż Anny, wraz z wice-gubernatorem Sekkiem i grubym profesorem Spichnikowem — ogromną, gładko ogoloną i szkaradną bryłą mięsa. Wreszcie przyjechał w wynajętej dorożce generał Anosow z dwoma oficerami. Pierwszy, pułkownik sztabowy Ponamarjow, szczupły, zgorżkniały, męczącą pracą biurową przedwcześnie zestarzały człowiek; drugi, porucznik huzarów gwardji Baktyński, znany w Petersburgu jako doskonały tancerz i niezrównany aranżer.
Generał Anosow, duży, otyły starzec, z trudem wysiadł z powozu, trzymając się jedną ręką siedzenia, a drugą oparcia. Równocześnie trzymał w lewej słuchawkę, a w prawej laskę z gumową nasadką. Jego prostacka twarz była tłusta i czerwona, nos mięsisty; wokół mrugających oczu zwisały workowate fałdy; jego usposobienie było jowialnie dobroduszne, trochę pogardliwe, zarazem cechował go pewien wyraz, często spotykany u odważnych a prostych ludzi, którzy nieraz niebezpieczeństwu, a nawet śmierci w oczy zaglądali. Obie siostry, które go już zdaleka zauważyły, przybiegły szybko i zdążyły jeszcze, by mu pomóc przy wysiadaniu, co też uskuteczniały, pół żartem, pół serjo.
— Toż to jest przyjęcie, jak dla arcybiskupa! — wołał generał swym przyjemnym, basowym głosem.
— Kochany dziadunio! — rzekła Wiera z lekkim wyrzutem. — Już cię od kilku dni oczekujemy, ale nie uważałeś tego za godne trudu, by nas odwiedzić.
— Pewno, to nasze południe pozbawiło dziadunia sumienia, — dorzuciła Anna. — Sądzę, że mógłby sobie przypomnieć swą chrześniaczkę. Zamiast tego bawi się w Don Juana i całkiem zapomniał, że jeszcze istniejemy na świecie...
Generał zdjął kapelusz i schylając swą czcigodną głowę, ucałował obie siostry w ręce, potem policzki i znowu ręce.
— Ależ dzieci kochane... zaczekajcież... nie obwiniajcież mnie... — wypowiedział wreszcie, dysząc astmatycznie po każdem słowie. — Pod słowem... ci przeklęci lekarze... przez całe lato mój reumatyzm... kąpali w jakiemś brudnem... i cuchnącem błocie. Nie dali mi odjechać... Jesteście pierwsze... które odwiedzam... Tak się cieszę... że was widzę... Jesteście zdrowe?... Wieroczka... Z ciebie prawdziwa lady... wykapana matka... I cóż, kiedy zostanę chrzestnym ojcem?
— O, dziaduniu, obawiam się, że nigdy.
— Nie wolno ci tracić nadzieji... Módl się do Boga... A ty, Anno, nic się nie zmieniłaś... Jeszcze przy sześćdziesiątce będziesz... ruchliwa jak motyl... Lecz pozwólcie, że wam przedstawię moich oficerów...
— Miałem już pierwiej zaszczyt — powiedział pułkownik Ponamarjow, schylając się w ukłonie.
— Zostałem już księżnie przedstawiony w Petersburgu — mówił huzar.
— Ponieważ Wiera zna już obu panów, więc pozwól ty, droga Anno, że ci przedstawię porucznika Baktyńskiego. Świetny tancerz i żartowniś, przyczem prawdziwy kawaler. No, zbliż się mój kochany... A więc, dzieci... Co jest dziś dobrego do jedzenia, Wiero?... Od czasu mojej kuracji... mam apetyt, niczem porucznik.
Generał Anosow, wierny druh zmarłego księcia Mirza Bułat — Tuganowskiego, przelał po jego śmierci całą swą przyjaźń na córki starego towarzysza. Znał je od najwcześniejszego dzieciństwa, a Annę do chrztu trzymał. Już za owych czasów był, tak jak i dziś, gubernatorem w K..., wielkiej lecz nawpół zniszczonej twierdzy. U Tuganowskich był prawie codziennym gościem. Dzieci były doń ogromnie przywiązane, przynosił im bowiem słodycze i podarki, prowadził je do cyrku lub teatru i lepiej niż ktokolwiek inny umiał się z niemi bawić. Co jednak najbardziej dzieci zachwycało i najgłębsze na nich wywierało wrażenie, to opowiadania jego o wojennych wyprawach, bitwach, biwakach, o zwycięstwach i klęskach, o zabitych, rannych i srogich mrozach; były to długie opowiadania, któremi zabawiał dzieci w czasie między wieczorną herbatą, a znienawidzoną godziną, kiedy musiały iść spać.
Od czasu powstania w Polsce brał Anosow udział we wszystkich wyprawach wojennych, prócz mandżurskiej. Bez wahania byłby i tam wyruszył, nie został jednak powołany — a ponieważ wiernym był zasadzie: „nie kładź palców między drzwi.... jeśli ci nie każą“, więc pozostał w domu. W ciągu całej swej karjery oficerskiej nigdy nie bił żołnierzy. W czasie polskiego powstania odmówił pewnego razu rozstrzelania jeńców, pomimo, że wyraźnie taki rozkaz otrzymał. „Szpiegów, — panie pułkowniku — kazałbym rozstrzelać, wielu pan chce, własnemi rękoma uśmierciłbym ich, ale jeńców — w żaden sposób.“ Wypowiedział te słowa tak skromnie, z takim respektem i bez cienia prowokacji lub pozy, patrząc przełożonemu w oczy tak otwarcie i mocno, że ten — zamiast kazać go rozstrzelać — odwrócił się i nic już w tej sprawie nie zarządził.
Podczas wojny w r. 1877/79 został, mimo braku odpowiedniego wyszkolenia, mianowany pułkownikiem. Brał udział w przejściu przez Dunaj, w wyprawie na Bałkan, w ostatnim ataku na Plewnę. Był raz ciężko, cztery razy lekko ranny, prócz tego zranił go raz w głowę odłamek granatu. Radecki i Skobelew odnosili się do niego ze szczególnem poważaniem. Skobelew powiedział pewnego dnia: „Znam jednego oficera, dużo odważniejszego odemnie: jest to generał Anosow“.
— Z tej wyprawy powrócił prawie głuchy, a trzy palce u nogi, które sobie podczas przejścia przez Bałkan odmroził, musiano mu amputować. Nabawił się też ciężkiego reumatyzmu. Dwa lata później chciano go przenieść w stan spoczynku on jednak bronił się przeciwko temu, a gubernator prowincji, który był świadkiem jego odwagi podczas przeprawy przez Dunaj, poparł go. Petersburg nie chciał zasmucać tego zasłużonego żołnierza i mianował go dożywotnim gubernatorem twierdzy K..., co było raczej urzędem honorowym, niż czemś koniecznem dla dobra państwa.
W mieście znali generała wszyscy i kpili sobie niekiedy z jego słabostek i sposobu ubierania się. Nie nosił nigdy munduru, lecz ubierał się zawsze w staroświecki surdut i kapelusz o szerokich kresach; w prawej ręce trzymał laskę, w lewej słuchawkę. Zawsze towarzyszyły mu dwa tłuste, leniwe i ochrypłe dogi, wywieszając pokąsane jęzory. Gdy podczas rannego spaceru spotykał znajomych, wtedy rozbrzmiewał w pobliskich ulicach jego donośny głos, przy akompaniamencie szczekania psów.
Podobnie jak wielu głuchawych, miał też i on szczególny kult dla oper. Zdarzało się nieraz, że podczas sentymentalnego duetu nagle oświadczał, swoim głębokim basem: „Do djabła, jak lekko on bierze to wysokie C, jakby orzeszki tłukł.“ Następstwem był dyskretny śmiech wszystkich obecnych, którego jenerał jednak nie przeczuwał nawet. Zdawało mu się, że tę uwagę szepnął tylko sąsiadowi na ucho.
Jako wojskowy gubernator zwiedzał bardzo często — stale w asyście dwóch ochrypłych dogów — odwach, gdzie skazani na areszt oficerowie odpoczywali po służbowej mitrędze, grając we wista popijając herbatę lub opowiadając anekdoty. Wypytywał dokładnie każdego o nazwisko, kto mu karę wyznaczył, na wiele dni i dlaczego. Nieraz wyrażał swe uznanie za śmiały i karygodny czyn. Kiedyindziej łajał aresztanta tak głośno, że słychać go było na ulicy. Kiedy się jednak wykrzyczał, dowiadywał się, skąd dany oficer otrzymuje posiłek i czy dużo zań płaci. Zdarzało się czasem, że zabłąkał się tam porucznik z odległego garnizonu i oświadczał, że dla braku pieniędzy poprzestaje na żołnierskim wikcie. Wtedy Anosow rozkazywał natychmiast, by przyniesiono nieborakowi jedzenie z pałacu gubernatorskiego, odległego o dwieście kroków.
W tem samem K... zaprzyjaźnił się z rodziną Tuganowskich; do dzieci przywiązał się tak bardzo, że dnia jednego nie mógł przeżyć, nie widząc ich. Gdy dziewczęta były dokądś zaproszone na wieczór, lub obowiązek zatrzymał go w domu, wtedy nie wiedział co począć ze sobą i błądził bez celu po ogromnych komnatach swego domu. Co roku brał na miesiąc urlop i spędzał go w Jegorowskoje odległem od K... o pięćdziesiąt wiorst.
Na te dzieci, szczególnie dziewczęta przelał całą miłość i tkliwość. Był kiedyś ożeniony, jednakże tak dawno, że ledwo sobie to przypominał. Żona jego uciekła z aktorem trupy wędrownej, zakochawszy się w jego aksamitnym tużurku i koronkowych mankietach. Do śmierci otrzymywała od generała finansowe wsparcie, lecz mimo wszelkich prośb i skruchy, którą objawiała, nie chciał jej do siebie przyjąć. Dzieci nie pozostawiła mu żadnych.



V.

Wbrew oczekiwaniu wieczór był spokojny i ciepły. W jadalni, mimo otwartych okien, i na werandzie świece paliły się spokojnym płomieniem. Przy stole zabawiał książę Wasyl Lwowicz całe towarzystwo. Miał niezwykły i całkiem swoisty dar opowiadania. Tematem jego opowiadań były najczęściej jakieś prawdziwe zdarzenia w których główną rolę odgrywał ktoś z obecnych lub jakiś wspólny znajomy. Zmieniał jednak koloryt zdarzenia i podawał je z taką powagą, że słuchacze pokładali się ze śmiechu. Tym razem opowiadał o niedoszłem małżeństwie Mikołaja Mikołajewicza z pewną piękną i bogatą damą. Jedynie prawdziwem w tem wszystkiem była odmowa rozwodu ze strony męża tej damy. Książę świetnie jednak pomieszał fantazję z rzeczywistością. Przedstawiał, jak ociężały i nieco afektowany Mikołaj zmykał nocną deszczową porą, w mocno niekompletnym stroju; na rogu ulicy zostaje przytrzymany przez policjanta, który go wziął za złodzieja. Po długiej i gwałtownej wymianie zdań udało mu się wreszcie przekonać stróża spokoju o swej prokuratorskiej godności. Według opowiadania, byłoby doszło do ślubu, lecz w decydującym momencie zastrajkowali fałszywi świadkowie i zażądali podwyżki ich „honorarjum za fatygę“. Lecz skąpy Mikołaj odmówił temu żądaniu a jako przeciwnik jakichkolwiek strajków powołał się na ten a ten paragraf ustawy. Kiedy więc przyszło do przepisanego pytania: „czy zna ktoś jakąś przeszkodę i td., zawołali fałszywi świadkowie, jak jeden mąż: „Tak, tak! Wszystkie nasze zeznania są zmyślone i złożone pod presją gróźb prokuratora. Co zaś dotyczy małżonka tej damy, to jest on naprawdę najszanowniejszym człowiekiem na świecie, cnotliwy jak Józef i łagodny jak anioł. Z okazji tego małżeńskiego opowiadania, opowiadał książę Wasyl inne i nie oszczędził swego szwagra Gustawa Iwanowicza Friese. Jeśli było prawdą to co opowiadał, to jego szwagier w dzień po ślubie wtargnął do rodzicielskiego domu jego młodej żony z policją i uprowadził ją pod ochroną władz. Ta anekdota zawierała nieco prawdy: z powodu choroby matki nie mogła Anna w pierwszych dniach po ślubie opuścić domu rodzicielskiego, gdyż Wiera powróciła natychmiast po ślubie siostry do swych posiadłości na południu. Jasne więc, że w tym czasie musiał biedny Gustaw Iwanowicz zwiesić nos na kwintę.
To opowiadanie wywołało wielką wesołość u wszystkich obecnych a nawet w mrugających oczkach Anny pokazał się uśmiech. Gustaw Iwanowicz głośnym i niepohamowanym śmiechem, a jego chuda twarz o gładkiej i świecącej skórze, z kilkoma białymi włoskami na skroni i głęboko osadzonymi oczami, wyglądała przytem jak trupia czaszka szczerząca zęby w niesamowitym grymasie. Książę ubóstwiał swą żonę jak w pierwszych dniach, starał się zawsze obok niej siedzieć i jakby przypadkiem ją dotykać, i umizgał się do niej z taką namiętnością i naiwną banalnością, że litowano się wprost nad tym biedakiem.
Przed wstaniem od stołu, policzyła Wiera Mikołajewna obecnych. Trzynaście. Bardzo zabobonna, pomyślała: „Jaka szkoda, żem wcześniej tego nie zauważyła! Wasja źle zrobił, że mnie telefonicznie nie zawiadomił“.
Podczas intymnych przyjęć wieczornych w obu domach Cheine i Friese grywano zwyczajnie po jedzeniu w pokiera, gdyż obie siostry lubowały się w grach hazardowych. Toteż ze względu na to wprowadzono specjalną regułę: każdy gracz dostawał równą ilość liczmanów oznaczonej wartości i z chwilą, gdy przeszły wszystkie do rąk jednego gracza, bezwzględnie kończono grę. Ta surowa reguła miała na celu poskromienie obu roznamiętnionych w grze księżniczek. Rzadko jednak zdarzało się, by czyjeś straty w grze wyniosły więcej niż sto do dwustu rubli.
Podczas gry wyszła Wiera — która dziś nie brała w niej udziału — na terasę, gdzie podawano herbatę; po drodze zatrzymała ją pokojówka robiąc tajemniczą minę.
— O co chodzi, Dasza? pytała niezadowolonym tonem księżna, przechodząc do buduaru. Co ma znaczyć ta mina?
Dasza położyła na stół małą paczkę: staranne opakowanie tworzyły: biała bibułka i różowy sznurek.
— Ja nie jestem winna, ekscelencjo, wyjąkała czerwieniąc się. On przyszedł i powiedział...
— Co za „on“?
— Jakiś posłaniec, ekscelencjo.
— No?
— On przyszedł i położył tę paczkę na stół. „Proszę to oddać waszej pani, ale własnoręcznie“. Spytałam jeszcze: Kto przysyła tę paczkę? Odpowiedział: wszystko jest wyjaśnione wewnątrz i znikł.
— Już dobrze, możesz iść.
Wiera przecięła nożyczkami sznur i wrzuciła go wraz z papierem do kosza. Przed nią leżało małe etui z czerwonego pluszu, nowe jakby wprost od jubilera. Uchyliła wieczko, podszyte jasno niebieskim jedwabiem i zobaczyła na czarnym aksamicie dna, owalny, złoty naramiennik, pod którym leżał starannie złożony list. Otworzyła go; pismo wydawało jej się znane. Lecz jako prawdziwa kobieta odłożyła list i oglądała przedewszystkiem klejnot.
Był to naramiennik ze złota niskoprocentowego, bardzo gruby, lecz wewnątrz pusty, zewnątrz całkowicie pokryty starymi, małymi i nieszlifowanymi granatami, w pośrodku nich zaś pięć wspaniałych, wprawdzie szlifowanych lecz nie rżniętych granatów wielkości grochu otaczało stary zielony kamień. Odruchowo oglądając pod światło, zauważyła Wiera, ogromnie ździwiona, że wypukła, gładka powierzchnia kamieni rozpłomieniła się pięknym ogniem karminowo czerwonych odbłysków. „To wygląda jak krew“ pomyślała i ogarnęło ją uczucie podobne do strachu.
Wtedy przypomniała sobie list, otworzyła go i czytała następujące, ogromnie starannie wypisane słowa:

„Ekscelencjo
Wielce Szanowna Księżno
Wiero Mikołajewno!

W głębokiej czci, śmiem przesłać Pani moje życzenia imieninowe i ofiarować w pokornym hołdzie skromny haracz wiernego poddanego“.
— „Ach! znowu ten człowiek“, szepnęła księżna rozczarowana. Mimo to czytała dalej:
„Nigdy nie odważyłbym się zaofiarować Pani przedmiot, którybym sam osobiście wybrał. Nie miałbym do tego prawa i — powiem otwarcie — środków po temu. I wierzę, że żaden skarb na świecie nie jest godny Pani.
Lecz ten naramiennik należał niegdyś do mojej prababki a ostatnio nosiła go moja zmarła matka. Zapewne zauważyła Pani wpośrodku pomiędzy szlifowanemi kamieniami jeden zielony. Jest to zielony granat — najrzadszy ze wszystkich tego rodzaju. Według starej tradycji, która się utrzymała w naszej rodzinie, posiada ten szlachetny kamień właściwość udzielania mocy jasnowidzenia kobietom, w których posiadaniu się znajduje: oddala od nich zgubne myśli i chroni ich mężów przed nagłą śmiercią.
Wszystkie kamienie zostały wyjęte ze srebrnej bransolety i oprawione na nowo; może Pani więc być pewną, że nikt jeszcze tego naramiennika nie nosił. Wolno Pani tę śmieszną zabawkę wyrzucić lub komuś podarować, według upodobania. Dla mnie będzie wystarczającą świadomość tego, że była ona w rękach Pani.
Usilnie proszę — nie gniewać się na mnie. Sama myśl, że przed siedmiu laty — była Pani wtedy jeszcze panną — miałem czelność pisać do Pani głupie, dziwaczne epistoły, co więcej nawet oczekiwać odpowiedzi, wypala mi rumieńce wstydu na twarzy. Dziś pozostało jeno bezgraniczne uwielbienie, bałwochwalcze ubóstwienie i pokorne oddanie. Mogę jedynie co chwila szczęścia Pani życzyć i cieszyć się Jej powodzeniem. W myślach chylę się kornie w głębokim pokłonie przed sprzętami, wśród których Pani żyje, przed posadzką, po której chodzi, przed drzewami, które w przejściu dotyka i przed służbą, do której Pani mówi. Nie zazdroszczę, ani ludziom, ani rzeczom.
Jeszcze raz proszę o przebaczenie za zakłócenie spokoju tym niepotrzebnym listem.
Pani oddany sługa do śmierci

G. S. J.“

— Czy mam pokazać ten list Wasji? i kiedy? Zaraz, czy też po odejściu gości?! Ach, lepiej później, teraz ośmieszyłabym tylko siebie i tego nieszczęśliwego biedaka.
Tak rozmyślała księżna Wiera, podczas gdy jej wzrok nie mógł się oderwać od pięciu krwawych płomieni, które jarzyły się w głębi tych pięciu granatów.



VI.

Pułkownik Ponomarjow dał się długo prosić nim go zdołano namówić do partji pokiera — pozorując to tem, że nie pochwala gier hazardowych i zna jedynie trochę wista. Musiano poduczyć go naprzód w najważniejszych arkanach tej sztuki, którą posiadł jednak tak szybko, że po upływie pół godziny miał już wszystkie liczmany w kieszeni.
— To jest jednak naprawdę niedozwolone! zawołała Anna w komicznem zirytowaniu. Nie zostawił nam Pan nawet czasu, by się nieco podniecić.
Trzech z pomiędzy zaproszonych: Spiehników, pułkownik i wice-gubernator, poprawny, naiwny i nudny niemiec, byli tak przesadnie ceremonialni, że Wiera w głowę zachodziła, jakby ich zająć. Złączyła ich przeto wraz z Gustawem Iwanowiczem przy stoliku do wista. Z daleka dziękowała jej Anna opuszczeniem powiek a siostra rozumiała ją doskonale. Było wszystkim wiadomem że Gustaw Iwanowicz, jeśli nie był zatopiony w kartach, kręcił się dokoła swej żony i doprowadzał ją do bardzo złego humoru swojem zadowolonem uśmiechaniem, przez które odsłaniał zepsute zęby w swojej twarzy trupiej czaszki.
Od tej chwili przeszedł wieczór szybko, ożywiony i bez przymusu. Wasjuczok śpiewał, przy akompanjamencie Jenny Reiter włoskie pieśni ludowe i wschodnie melodje Rubinsteina półgłosem. Jego organ był dość słaby, ale posiadał przyjemny timbre. Jenny Reiter, wybitna muzyczka, chętnie mu zawsze towarzyszyła przy fortepianie. Zresztą utrzymywano, że on ją adorował. W kącie na kanapce kokietowała Anna z huzarem. Wiera zbliżyła się do nich i słuchała z uśmiechem na twarzy.
— Nie niech się pan nie śmieje, mówiła Anna wesoło, mrugając swemi uroczemi tatarskiemi oczkami. Pan uważa to pewno za ciężką pracę, szarżować na czele swego szwadronu lub brać z brawurą przeszkody przy wyścigach. Ale nasze troski są powszechnie niedoceniane. Proszę tylko posłuchać; ostatnio urządziliśmy tombolę. Zapewno wyobraża pan sobie, że to prosta sprawa. Otóż myli się pan! Cały tłum ludzi, sala pełna dymu, banda stróżów, stangretów i Bóg wie jakich indywiduów jeszcze, a wszystkie opadły nas z prośbami i skargami... przytem cały dzień na nogach... Teraz mamy znowu koncert na korzyść pracownic umysłowych, później znowu bal...
— Nie odmówi mi Pani przecie, jeśli poproszę o mazura na tym balu? przerwał Baktyński, pochylając się lekko i uderzając ostrogami o krzesło.
— Dziękuję... lecz moją największą troską jest nasz dom. Proszę mnie dobrze rozumieć: to jest dom dla zaniedbanych dzieci.
— To ładnie. To musi być bardzo zabawne.
— Milczałby pan! Jak można się z takich rzeczy śmiać? Proszę się wstawić w nasze położenie. My chcemy te nieszczęśliwe dzieci, które są przez zły przykład lub dziedziczność zepsute, nauczyć pieszczotą i łagodnem obejściem...
— Hm! odezwał się huzar.
— ...dobrych obyczajów i obudzić w ich duszy świadomość obowiązku... Pan mnie przecie rozumie? Proszę sobie wyobrazić, pomiędzy setkami, ba! tysiącami dzieci, które nam co dziennie przyprowadzają, ani jedno nie jest zaniedbane. Jeśli spytać rodziców, czy ich dziecko jest złe lub zepsute są od razu obrażeni. Nasza ochronka jest otwarta, wszystko jest przygotowane, a my nie mamy ani jednego wychowanka. Mamy ochotę wypisać cenę na każde dziecko, które nam przyprowadzą.
— Poco premje, Anno Mikołajewno? wtrącił huzar. Weź mnie Pani za darmo. Daję słowo honoru, że niema na świecie bardziej zepsutego chłopca odemnie.
— Cicho ma być. Z panem nie można wogóle serjo mówić, śmiała się swemi błyszczącemi oczyma.
Książę Wasyl Lwowicz siedział przed dużym, okrągłym stołem i pokazywał siostrze, generałowi i swemu szwagrowi album familijne, własnoręcznie ilustrowane humorystycznymi rysunkami. Wszyscy czworo zaśmiewali się tak serdecznie, że przyłączyli się do nich inni goście, nie zajęci przy kartach.
To album służyło jako ilustrowany dodatek do satyrycznych opowiadań księcia. Z niezamąconym spokojem pokazywał on n. p.: Historje miłosnych awantur dzielnego generała Anosowa w Turcji, Bułgarji i innych krajach“, „Przygody i zaloty fircyka Mikołaja Bułat-Tuganowskiego w Monte Carlo“, i td.
— A teraz, moje panie i panowie, ujrzycie krótką biografję naszej kochanej siostry Ludmiły Lwownej, oznajmił rzucając na swą siostrę krótkie, a ironiczne spojrzenie. „Pierwsza część: dzieciństwo. Dziecko podrosło i nazwano je Lima“.
Na kartce albumu były wyrysowane umyślnie grube i dziecinne rysy; przedstawiały małą dziewczynkę, której twarz mimo, że z profilu rysowana miała dwoje ócz; wyciągnięte ramiona miały po pięć rozczapierzonych palców, dwie kreskowane linje wystawały z pod sukienki, jako nogi.
— Nikt nie nazywał mnie nigdy Limą, zauważyła śmiejąc się Ludmiła Lwowna.
Druga część: Pierwsza miłość. Jakiś uczeń szkoły kadetów kawalerji klęczy przed małą Limą i wręcza jej „własnoręcznie sklecone“ wiersze zawierające prawdziwe perły, jak np.: „Twa urocza, twa boska nóżka, to dowód że z nieba schodzisz“.
— Jak państwo widzą, ta noga jest tu wiernie oddana.
Tutaj namawia ten młody człowiek niewinną Limę do ucieczki z rodzicielskiego domu. Tu znowu widać porwanie. A teraz nadchodzi wreszcie krytyczny moment: rozgniewany ojciec przyłapuje „uciekinierów“. Tchórzliwy kawaler pozostawia Limę na łasce losu:

„Tyś całą godzinę przy lustrze straciła.
„Przez to przyłapała nas ta straszna piła

„Więc musisz sobie z nim też poradzić sama
„A ja zaś ucieknę do wujaszka Sama
„Lub też w krzaki, kochana...

Po „historji panny Limy“ następowała nowa zatytułowana: „Księżniczka Wiera i zakochany telegrafista“.
— Ten wzruszający epizod jest tymczasem dopiero lustrowany piórkiem i kredką, oświadczył Wasyl Lwowicz. Tekst jest jeszcze w przygotowaniu.
— No, no, — mruknął Anosow — to jest coś całkiem nowego, tej historji jeszcze nie znam.
— To jest właśnie najnowszą senzacja, mówił Wasyl tajemniczo.
Wiera uderzyła go lekko w ramię:
— Zostawmy to lepiej w spokoju.
Lecz Wasyl Lwowicz nie usłyszał tych słów lub też nie zrozumiał ich.
— Otóż początek sięga przedhistorycznych czasów. Pewnego pięknego majowego poranku otrzymuje dziewczę imieniem Wiera list, ozdobiony dwoma gruchającymi gołąbkami. Tutaj, proszę, jest list, a tutaj gołębie.
— List zawiera gorące wyznanie miłości pisane ortografją, urągającą wszelkim regułom. Tu jest początek: „Piękna blondynko, wznieciłaś w mem sercu burzliwe i falujące morze płomieni. Twój wzrok zranił mą duszę jak ukąszenie węża...“ Koniec jest skromniejszy: „Jestem z zawodu wprawdzie tylko biednym telegrafistą, lecz moje uczucia są godne milorda. Nie śmiem wymienić mego nazwiska, jest zanadto pospolite, to też podpisuję jedynie inicjałami: P. P. J. Proszę o odpowiedź: poste restante“. Tutaj, moje panie i panowie, widzicie portret telegrafisty, wykonany w farbach, przytem bardzo udany.
— Serce Wiery jest śmiertelnie zranione (tutaj jest serce, a tu strzała), lecz jako młode, dobrze wychowane dziewczę śpieszy pokazać list rodzicom, jakoteż narzeczonemu i przyjacielowi lat dziecięcych, młodemu i pięknemu Wasji Cheine. Tu jest przedstawiona ta scena, która w przyszłości otrzyma objaśnienie, naturalnie we formie wiersza.
— Wasja Cheine oddaje Wierze pierścień zaręczynowy. „Nie chcę przeszkadzać twemu szczęściu — rzekł łkając — lecz błagam cię namyśl się dobrze. Wypróbuj wpierw twoje uczucia i jego. Moje biedne dziecko, ty nie znasz jeszcze świata i pozwalasz się skusić jak motyl. Lecz ja, ja znam zimny egoizm świata. Wiedz, że telegrafiści są, co najmniej tak oszukujący, jak pociągający; największą rozkoszą dla nich jest, niewinną ofiarę usidlić ich dumną pięknością i wybujałem uczuciem, by ją następnie wkrótce porzucić i wyśmiać.
— Mija rok. Porwana burzliwą falą życia, zapomina Wiera swego adoratora i wychodzi za młodego i pięknego Wasję; lecz telegrafista nie zapomniał jej. Tu widać, jak przebrany za kominiarza i sadzą umazany, zakrada się do buduaru księżny Wiery. Jak państwo widzą, wszędzie są ślady jego palców i ust: na dywanie, na poduszkach, na tapetach, a nawet na posadzce.
— Tu znowu przebrał się za wiejską babę i ubiega się o posadę pomywaczki; lecz umizgi kucharza zmuszają go do ucieczki.
— Wreszcie znajdujemy go w szpitalu obłąkanych. Został mnichem, lecz nie zaprzestaje pisania namiętnych listów. Te plamy atramentowe oznaczają łzy.
— Tu widzimy go wkońcu na łożu śmierci. W testamencie zapisał Wierze dwa guziki z munduru i flaszkę z perfum, wypełnioną „rzewnemi“ łzami.
— Może napiją się, państwo, jeszcze herbaty? spytała Wiera Mikołajewna.



VII.

Światło jesiennego słońca konało na zachodzie. Na dalekim nieboskłonie zgasła ostatnia purpurowa wstęga, oddzielająca ziemię od chmur. Wkrótce nic nie można było odróżnić, ani drzew, ani nieba. Lecz wielkie gwiazdy błyszczały w ciemności nocy, a morska latarnia wysyłała promień niebieskiego światła, który się gubił daleko na niebie, między chmurami. Ćmy nocne uderzały o osłony lamp. W zimnem powietrzu wieczornem rozchodził się intenzywny zapach kwiatów.
Spiehnikow, vice-gubernator i Ponomariow odjechali już dawno i przyrzekli odesłać powóz dla generała. Inni goście usadowili się na terasie. Mimo oporu Anosowa zarzuciły mu siostry płaszcz na plecy, a nogi owinęły w pled. Przed nim stała flaszka Pommard‘a, którego ze wszystkich win najchętniej pijał. Wiera i Anna siedziały po obu jego bokach, nalewały mu wina, podsuwały mu ser, zapalały papierosy, słowem, opiekowały się z nim jak tylko mogły... Stary żołnierz cieszył się jak małe dziecko.
— Tak, tak, to już jesień, jesień, mówił patrząc w płomień świec i wstrząsając zamyślony głową. Jesień... szkoda. Będę wnet musiał odjechać. Znowu skończą się te piękne dni. Jakby to dobrze było, spokojnie i cicho żyć tu nad brzegiem morza.
— Dziaduniu, nikt cię przecie stąd nie wypędza!
— Nie mogę, kochanie, nie mogę. Służba... Mój urlop się kończy... A byłoby tak pięknie... Jak świeży jest ten zapach róż, a całe lato, podczas upałów, nie pachniały żadne kwiaty prócz akacji, którą jakoś czuć cukierkami.
Wiera wyjęła z kryształowej wazy dwie róże, czerwoną i cielistą, i wetknęła je w butonierkę generała. — „Dzięki Wieroczka“. Anosow pochylił głowę nad różami, rozkoszując się zapachem kwiatów i uśmiechnął się nagle tak łagodnie i dobrotliwie, jak to tylko starcy potrafią.
— Przypominam sobie, że pewnego dnia włóczyłem się po ulicach Bukaresztu, gdzieśmy się wtedy rozkwaterowali. Wtem uderzył mnie silny zapach róż. Stanąłem i odkryłem na ziemi koło dwóch żołnierzy śliczny flakon kryształowy, napełniony esencją różaną. Ci chłopcy zabierali się właśnie do czyszczenia nią swych butów i karabinów. „Coście tu znaleźli“ pytałem. „Bóg wie, co to za olej, Wysokość!” odpowiedzieli. „Chcieliśmy sobie tem kaszę okrasić, ale to obrzydliwość, mimo że tak pachnie“. Odstąpili mi chętnie za rubla cenną flaszeczkę; zawartość posiadała zapewne cenę paru dwudziesto-dukatówek. Zadowoleni z zamiany, dodali jeszcze: „Jeśli Wasza Wysokość zechce, to możemy jeszcze odstąpić tureckiego grochu; gotowaliśmy go długi czas, ale jakoś nie chce zmięknąć“. Podali mi worek — kawy. „Tak, to jest jedzenie dla Turków, a nie dla żołnierzy“ powiedziałem. Na szczęście nie wpadli na pomysł skosztowania gałek opium, które widziałem rozduszone w błocie...“
— Dziaduniu, pytała Anna, proszę nam otwarcie powiedzieć, czy miałeś kiedyś podczas bitwy takiego prawdziwego boja?
— Tak i nie, choć dziwnie to brzmi. Naturalnie! jeśli chcesz już wiedzieć, to bywało, że miałem stracha. Ktokolwiek się chwali, że był spokojny i obojętny w gradzie kul, jest kłamcą i przechwala się. Wszyscy się boją; tylko, że jedni potrafią się opanować, a inni tego nie umieją. I widzisz: podczas, gdy obawa pozostaje ta sama, tak z przyzwyczajeniem rośnie opanowanie, a to robi z nich bohaterów. Lecz ja przyznaję, że jednego dnia miałem uczucie śmiertelnego strachu.
— Opowiedz nam, jak to było, dziaduniu! prosiły obie siostry. Słuchały jeszcze zawsze opowiadań Anosowa z takim zachwytem jak za lat dziecięcych. Z tym samym dziecinnym gestem jak wówczas, oparła Anna łokcie na stole a twarz na rękach.
— Ta historja jest bardzo krótka, ciągnął dalej Anosow. A było to w zimie, wówczas, kiedyto ten przeklęty granat zadrasnął mnie w głowę. Otóż obudziłem się pewnego poranku w przekonaniu, że nie jestem więcej Jakóbem, lecz Mikołajem i nikt na świecie nie mógł mnie od tej myśli odwieść. W końcu zrozumiałem jednak, że w mojej głowie coś się święci. Szczęściem pomogła zimna woda, lecz stracha miałem porządnego.
— Musiał Pan mieć kiedyś wielkie powodzenie, zauważyła Jenny Reiter; bo w młodości był pan z pewnością wspaniałym mężczyzną.
— Ależ dziadunio był zawsze pięknym mężczyzną, zawołała Anna.
— Pięknym nie byłem nigdy, twierdził spokojnie Anosow. Lecz nie pogardzono mną. Tak np., by wspomnieć znowu Bukareszt, to miałem tam jedno dość wzruszające przeżycie. Kiedyśmy wkraczali do miasta, przyjęto nas honorową salwą z moździerzy ustawionych na rynku; skutkiem czego wyleciało mnóstwo szyb. Ocalone zostały tylko szyby, za któremi ustawiono naczynia z wodą. A wiecie państwo, jak się o tem dowiedziałem? Kiedy przyszedłem na wyznaczoną mi kwaterę, zauważyłem na perapecie małą, nizką klatkę, na której było ustawione naczynie z wodą. We wodzie pływały złote rybki, a pomiędzy niemi rozpierał się na drążku czyżyk. Czyżyk we wodzie! Byłem mocno zdziwiony, lecz po chwili przekonałem się, że naczynie miało na dole wydrążenie, które sięgało wysoko w górę, tak że ptaszek mógł wygodnie się w niem poruszać. Wszedłem do wnętrza i oddałem moją kartę kwaterunkową ślicznej bułgarce, od której się wnet dowiedziałem o tajemnicy klosza z czyżykiem. Podczas rozmowy krzyżowały się nasze spojrzenia, a we mnie obudziła się nagle bezgraniczna miłość do niej.
Stary pan zamilkł i powoli sączył wino.
— W takim razie oświadczył się jej pan pewno, spytała pianistka.
— Hm... prawdopodobnie. Ale były to oświadczyny bez wielu słów. Opowiem, jak to się stało...
— Dziaduniu, spodziewam się, że nie będziemy się musiały czerwienić, przerwała Anna ze złośliwym uśmieszkiem.
— Nie, nie, nasz stosunek był zupełnie moralny. Muszę wam powiedzieć, że w takich okolicznościach spotkaliśmy rozmaitych ludzi, podczas gdy w Bukareszcie byliśmy z miejsca w najlepszej komitywie z ludnością. I tak, kiedym pewnego dnia od niechcenia zagrał na skrzypcach, młode dziewczęta ze sąsiedztwa wystroiły się i przyszły tańczyć, co się później codziennym zwyczajem stało.
Kiedy pewnego wieczoru tańczono przy blasku księżyca, natknąłem się w sieni na moją bułgarkę, która się tam skryła. Zauważyła mnie wprawdzie, lecz udawała, że jest zajęta składaniem zasuszonych płatków różanych, które tam ludzie workami całymi zbierają. Ująłem ją w talji, przycisnąłem do serca i całowałem namiętnie...
Odtąd zawsze, skoro tylko księżyc wypłynął na wygwieżdżonem niebie, szedłem do mojej ukochanej i zapominałem przy niej o troskach dnia. Kiedy zaś musiałem wyjechać z wojskiem, poprzysięgliśmy wieczną miłość i rozstaliśmy się na zawsze.
To wszystko? zapytała rozczarowana Ludmiła Lwowna.
— Czy to mało? odpowiedział generał.
— Wybacz pan, Jakóbie Michałowiczu, w tej historji nie gra miłość żadnej roli: zwykła awanturka żołnierska.
— Prawdę powiedziawszy, nie wiem, czy to była miłość, lub też jakieś inne uczucie.
— Więc nie znał pan prawdziwej miłości? Tej miłości, co... co... no poprostu, czystej, świętej, wiecznej miłości... Czy pan nigdy nie kochał?
— Mój Boże, co tu dużo mówić? zakończył Anosow, podnosząc się po chwili namysłu. Prawdopodobnie nie kochałem nigdy. Przedewszystkiem nie miałem czasu po temu: młodość, uroczystości, karty, wojna... Sądziłem, że niema kresu mego życia, mojej młodości, mego zdrowia. I pewnego dnia spostrzegłem, że jestem już tylko ruiną... Moja Wieruszko pozwól mi teraz pójść. Bywajcie wszyscy zdrowi!... Husarzu — zawołał na Baktyńskiego — noc jest ciepła, możemy pójść pieszo na spotkanie naszego wozu.
— Dziaduniu, ja cię odprowadzę, powiedziała Wiera.
— Ja też, dorzuciła śpiesznie Anna.
Nim wyszła zbliżyła się Wiera do męża i szepnęła mu:
— Zaglądnij do mego biurka, znajdziesz tam etui, a w niem list. Przeczytaj go.



VIII.

Anna i Baktyński szli przodem, za nimi w odległości dwudziestu kroków Wiera pod ramię z generałem. Noc była tak ciemna, że tylko bardzo powoli mogli naprzód zdążać, aż się ich oczy, początkowo przez nagłe przejście ze światła oślepione, przyzwyczaiły do ciemności. Anosow, który mimo podeszłego wieku miał jeszcze dobre oczy, musiał pomagać swej towarzyszce. Co jakiś czas głaskał rękę Wiery, spoczywającą na fałdzie jego rękawa, swą szeroką zimną dłonią.
— Ta Ludmiła Lwowna jest naprawdę śmieszna, powiedział nagle generał, jakby w myśli. Już częstokroć obserwowałem, że jeśli jakaś dama — szczególnie wdowa, lub stara panna — dojdzie do pięćdziesiątki, to niezawodnie zacznie się interesować cudzemi miłostkami. Albo szpieguje i plotkuje lub też stara się organizować szczęście swych bliźnich. Co do mnie, to twierdzę, że prawdziwa miłość nie istnieje wogóle w dzisiejszych czaszach. Nie widzę jej nigdzie a już za moich czasów nie istniała.
— Co też dziadunio wygaduje? wtrąciła Wiera przyciskając się lekko do jego ramienia. Jak można tak świat oczerniać? Czy nie byłeś sam żonaty? Musiałeś chyba kochać.
— To niema żadnego znaczenia, moja kochana. Czy wiesz, jak ja się ożeniłem? Pewnego pięknego dnia zakręciła mi głowę ładna i świeża dziewczyna. Wyobraź sobie: piersi, które przy oddychaniu skakały pod stanikiem, długie rzęsy, które przysłaniały oczy, kiedy się rumieniła, policzki — krew i mleko; bielutka jak kwiat szyjka, która mogła uchodzić jako symbol niewinności, i miękkie, delikatne rączki... Niech mnie djabli porwą! Wreszcie mama i tatuś, którzy kręcą się koło nas, podsłuchują pode drzwiami i prześladują mnie swojem smutnem spojrzeniem, jak wierny pies. I za każdą wizytą, przy herbacie porusza mnie jej noga, jakby przypadkiem pod stołem; a przy pożegnaniu szybkie, tajemne pocałunki, jednem słowem, byłem stracony. „Kochany panie, przyszedłem prosić o rękę pańskiej córki, to istny anioł“ powiadam pewnego pięknego poranku. A papcio ma już załzawione oczy i pada mi w ramiona. „Kochany przyjacielu, domyśliłem się już tego dawno...“ twierdzi. „Bóg z wami! Proszę, opiekuj się dobrze moim kochanym skarbem!“ A po trzech miesiącach kręci się po domu, ten „kochany skarb“, w podartym szlafroku i wykręconych pantoflach, nie czesze swoich rzadkich i zaniedbanych włosów i kłóci się ze służbą jak kucharka. Ale dla oficerów ma zawsze uśmiechniętą twarz i potrafi na zawołanie flirtować! A co mnie najbardziej oburzało, to jej sposób wołania mnie przed ludźmi „Jakóbie“ z takim śpiewnym akcentem i przez nos, ot tak: „Jakó-ó-óbie“. Była rozrzutna, afektowana, brudna, a przytem równocześnie skąpa, nie mówiąc już o kłamstwach... Teraz już naturalnie wszystko minęło, ból się uśmierzył i zelżał, i czuję tylko wdzięczność dla tego aktora, do którego się przylepiła... Całe szczęście, że nie mieliśmy dzieci...
— Czy przebaczyłeś już obojgu, dziaduniu?
— Przebaczenie, nie jest tu odpowiedniem słowem, Wieroczka. Na początku, byłem wściekły, gdybym ich był złapał, napewnobym ich był zabił. Później, z czasem to przeszło, została pogarda. Muszę tylko Bogu dziękować, że nie rozlałem niepotrzebnie krwi i nie dzieliłem losu tylu mężów. Coby się zemnie stało, gdyby nie ta przebrzydła historja? Pantoflarz, juczne zwierzę, dojna krowa i parawan, słowem przydatny a niezawadzający sprzęt domowy... A tak, no, ale przecież dobrze się stało Wieroczka.
— O nie, dziaduniu. Mów co chcesz, ale jeszcze zawsze wyczuwa się echo tej obrazy. Ponieważ wtedy nie miałeś żadnego doświadczenia, więc teraz uogólniasz to przeżycie. Przecież nie trzeba daleko szukać, proszę wziąć moje małżeństwo, na przykład. Czy można je nazwać nieszczęśliwem?
Anosor milczał dość długo. Wreszcie powiedział, jakby wbrew woli: Dobrze zgadzam się... to jest wyjątek... Ale czy ty wiesz, dlaczego ludzie się pobierają... Przynajmniej po największej części?... Kobiety? Z obawy pozostania staremi pannami, szczególnie jeśli ich przyjaciółki już się wydały. Wreszcie, by nie być ciężarem rodzinie, by zdobyć samodzielność; chcą mieć swój własny dom, zostać „damą“, panią domu. W końcu dla fizycznej potrzeby zostania matką i założenia gniazda. Mężczyźni mają inne powody. Przedewszystkiem wstręt do życia kawalerskiego, do nieporządku i prochu w mieszkaniu, do jedzenia w restauracji, do zaniedbanej bielizny, do długów i t. d. Zresztą znają oni dobrze zalety życia rodzinnego dla zdrowia i kieszeni. Wreszcie pragną mieć dzieci, co im daje iluzję nieśmiertelności. Gdy kiedyś umrę, pozostawię część mojej istoty na ziemi — myślą sobie. W końcu — a tak właśnie było zemną — pociąga ich ten wabik niewinności. I czy w tem wszystkiem, jest cośkolwiek, coby można nazwać miłością? Ja mogę pojąć miłość, o której mówię, że jest „silniejsza niż śmierć“, miłość bezinteresowna, składającą się tylko z ofiary i zaparcia się samego siebie, miłość, która marzy o czynach, która ochotnie poniesie śmierć i cierpienie... Poczekaj chwilę, widzę chcesz znowu wyjechać z twoim Wasją. Dobrze, to dzielny chłopiec, pewno, ja go bardzo cenię; możliwe, że przyszłość doda blasku jego miłości, kto wie?... Jednak ta miłość, o której ja myślę, nie zna żadnej przypadkowości, wyrachowania, żadnych kompromisów. Taka miłość jest tragedją, największą tajemnicą, jaka na świecie istnieje.
— Dziaduniu, czy znałeś kiedykolwiek taką miłość? spytała cicho Wiera.
— Nie, odpowiedział kategorycznie starzec. Lecz znam dwa wypadki, które ją przypominają. Lecz jeden był spowodowany głupotą, a drugi... poprostu, płakać można... opowiedzieć ci to? Niedługa historja.
— Bardzo proszę, dziaduniu.
— Więc słuchaj. Pułkownik jednego pułku naszej dywizji żył w szponach brzydkiej, rudej kościstej żony, chudej i długiej jak tyka, z ustami od ucha do ucha i tynkowanej na twarzy, jak stary dom w Moskwie. Mimo to miała wszystkie cechy Messaliny: temperament, autorytet, pogardę dla ludzi, namiętność do zmian. Na dobitek była jeszcze morfinistką. Raz w jesieni, przychodzi do pułku młodziutki podporucznik, wprost ze szkoły oficerskiej. Miesiąc później miała go już, ta stara Megera, w swych szponach. Stał się jej paziem, sługą, niewolnikiem; na balu rezerwował dla niej wszystkie tańce, trzymał jej chustkę i wachlarz, a kiedy chciała jechać do domu, biegał bez okrycia po powóz, w największy mróz! Chyba nie ma nic smutniejszego od widoku niewinnego młodzieńca, który składa swą pierwszą miłość u stóp starej, rafinowanej i żądnej władzy kurtyzany. Choćby się jakoś szczęśliwie wywinął, to jednak jest on napiętnowany jakby, na całe życie.
Po Bożem Narodzeniu miała go już dosyć i powróciła do jednego ze swych poprzednich kochanków. On jednak nie mógł się z nią rozstać. Opadł całkiem ze sił; wychudły, poziółkły na twarzy, wlókł się za nią jak upior. Jego zazdrość nie da się opisać. Opowiadano że przepędza noce całe pod oknami swej bogdanki.
Na wiosnę urządzili oficerowie tego pułku piknik, na którym się bardzo dużo piło, jak zwykle przy takich okazjach. Powrót odbył się po nocy, wzdłuż toru kolejowego. Wtem nadjechał ciężarowy pociąg, zbliżając się powoli pod górę. Kiedy się towarzystwo znalazło w pobliżu lokomotywy, szepnęła ta kanalja swemu podporucznikowi na ucho: „Pan przecież zawsze twierdzi, że mnie tak bardzo kocha. Gdybym jednak kazała panu rzucić się pod pociąg, toby pan przecież tego nie zrobił“. Nie odpowiedziawszy ani słowem, był już pod lokomotywą. Obliczył swój skok w ten sposób, że dostał się między przednie i tylne koła maszyny, tak że te ostatnie byłyby go wpół przecięły. Nie wiem który głupiec chciał go zatrzymać i oderwać, ale zrobił to tak niezręcznie, że ów nieszczęśliwiec uczepił się kurczowo szyn, wskutek czego postradał oba ramiona.
— Okropność, wykrzyknęła Wiera.
— Naturalnie musiał on porzucić służbę. Zbiórka między kolegami umożliwiła mu opuszczenie miasta, bo nie wypadało, żeby pozostał jako żyjący wyrzut dla pani pułkownikowej i całego pułku. Ten biedak skończył haniebnie... musiał żebrać i zamarzł w którejś ulicy Petersburga.
Drugi wypadek, jest jeszcze przykrzejszy. Kobieta była w tym samym gatunku, lecz młoda i piękna. Prowadziła się bardzo źle, tak że irytowało to nawet nas, chociaż nie interesowaliśmy się zupełnie jej małżeńskiemi sprawami. Mąż wiedział o wszystkiem, widział wszystko, lecz nic nie mówił. Na uwagi swych przyjaciół odpowiadał wzruszając ramionami: „Zostawcie to... to mnie nie obchodzi... Niech moja Lenoczka będzie szczęśliwa!“... Co za głupiec. W końcu miała nawet stosunek z podkomendnym jej męża, porucznikiem Wichniakowem. Ich trójkąt małżeński wydawał się im najpoprawniejszym związkiem na świecie. Przyszła wojna. Przy pożegnaniu na dworcu kolejowym musieliśmy się wprost wstydzić za niego. Ona nie miała żadnego spojrzenia nawet dla swego męża, ale wiszała na szyji swego lejtnanta, jak djabeł na gałęzi. Byliśmy już wszyscy w wagonie, pociąg ruszał, a ta bezwstydna osoba wołała do męża: „Przedewszystkiem, uważaj mi dobrze na Wołodję! Jeśli mu się coś stanie, odejdę od ciebie na zawsze i dzieci ze sobą zabiorę!“.
Może przedstawiasz sobie tego kapitana, jako tchórza i niedołęgę? Mylisz się mocno, moja droga. Był wyjątkowo odważnym i dzielnym żołnierzem. Przy „Zielonych Robotach“ prowadził swą kompanję sześciokrotnie do ataku na turecki szaniec, tak że z dwustu ludzi pozostało czternastu. Był dwa razy ranny, lecz nie zgadzał się na wycofanie go z frontu. Żołnierze ubóstwiali go i modlili się za niego.
Lecz „ona“ kazała mu... Jego Lenoczka!
I opiekował się też jak matka tym zniewieściałym tchórzem, leniwym trutniem Wichniakowem. W obozie, przy deszczu i błocie, zawijał go we własny koc. Pracował za niego przy saperskich robotach, podczas gdy ten paniczyk siedział w ciepłem, leniuchował lub faraona grywał. W nocy obchodził za niego przednie straże i to, moja kochana w czasie, kiedy baszi-buzuki dusili nasze straże z taką zimną krwią, z jaką wieśniaczka z pod Tuły kapustę do zupy kraje. Smutne to, ale muszę się przyznać, żeśmy się wszyscy cieszyli, kiedy Wichniakow umarł w szpitalu na tyfus.
— A kobiety, dziaduniu? Czy spotkałeś kiedykolwiek takie, któreby naprawdę kochały?
— Naturalnie Wieroczka. Mogę spokojnie powiedzieć, że w miłości każda kobieta jest zdolna do najwyższego bohaterstwa. Pomyśl tylko: ona całuje, przyciska do serca — a czuje się już matką. Dla kochającej kobiety, miłość zawiera w sobie cały cel życia, cały wszechświat! Nie jest jej winą, że miłość przybrała wśród ludzi tak nędzne kształty i stała się zabawą lub wygodą. Winę ponoszą mężczyźni, którzy przy dwudziestu latach są już zblazowani i wskutek tego niezdolni nie tylko do bohaterskich czynów, lecz także do tkliwej i czystej miłości. Mówią, że kiedyś było to całkiem inaczej, że istniała taka miłość przynajmniej w marzeniach wybranych duchów, poetów, pisarzy, malarzy i muzyków. Niedawno czytałem „Historję kawalera des Grieux i Manon Lescaut”... Nie uwierzysz mi, płakałem. Widzisz, kochanie, powiedz otwarcie, czy nie tęskni każda kobieta za taką miłością — jedyną, cichą i ofiarną.
— To prawda, dziaduniu.
— A kiedy miłość zawiedzie, mści się okropnie taka kobieta. Za trzydzieści lat — ja już tego nie dożyję, ale ty może wspomnisz moje słowa — za trzydzieści lat będą miały kobiety olbrzymią władzę na świecie. Będą się ubierały jak bóstwa indyjskie. Będą nas mężczyzn traktowały jak pogardzanych tchórzliwych niewolników. Ich najgłupsze pomysły i najbardziej ekstrawaganckie kaprysy będą dla nas rozkazami. I tylko dlatego, że mężczyźni przez całe generacje nie mieli poszanowania dla miłości. To będzie ich zemsta. Znasz przecie prawo: akcja równa się reakcji.
Po chwili milczenia, Anosow spytał:
— Powiedz mi, Wiero, jeśli ci to zbyt nieprzyjemnem nie jest, co to za historja z tym telegrafistą, którą nam dziś wieczór książę Wasyl opowiadał? Co jest w tem z prawdy, a co jest wymyślone, bo u niego musi się tak pytać.
— Czy to cię rzeczywiście interesuje, dziaduniu?
— Jak chcesz, kochana Wiero, nie żądam...
— Ależ chętnie, dziaduniu. Wyjaśnię ci wszystko.
I opowiedziała generałowi całą historję, ze wszystkimi szczegółami.
Dwa lata przed ślubem zaczął ją prześladować jakiś głupiec swoją miłością. Nigdy go nie widziała i nawet obecnie nie zna jego nazwiska. Zadowolił się pisaniem listów, podpisywanych stale inicjałami G. S. J. Raz tylko przyznał się, że jest biednym urzędnikiem, nie wspominał jednak, jakoby był zajęty przy urzędzie telegraficznym. Musiał bezustannie śledzić Wierę, gdyż wyliczał dokładnie przyjęcia towarzyskie, na które uczęszczała i stroje, które nosiła. Z początku wykazywały jego listy, chociaż zawsze moralnie bez zarzutu, gwałtowny charakter piszącego. Lecz — kończyła Wiera — od czasu, kiedym go listownie prosiła (dziaduniu, proszę nikomu o tem nie wspominać, tego nikt nie wie) by mnie więcej swymi listami nie prześladował, nie pisze ani słowa o swej namiętności i pisuje rzadko, jedynie na Wielkanoc, Nowy Rok i moje imieniny.
Wkońcu mówiła jeszcze księżna Wiera o podarku jaki dostała od swego tajemniczego wielbiciela i powtórzyła prawie dosłownie treść listu.
— Taaak, zauważył generał, mówiąc bardzo powoli, może jest to naprawdę tylko anormalny człowiek, nawet obłąkany.... lecz kto wie? Może spotkałaś w nim na twojej drodze tę miłość, o której kobiety marzą i do której mężczyźni dzisiaj nie są więcej zdolni... Ale widzę zdążające nam naprzeciw światła. To z pewnością mój wóz.
W tej chwili zabrzmiał za nimi przeraźliwy ton syreny automobilowej, a rażące światło reflektorów zalało drogę.
— Annoczka — wołał Gustaw Iwanowicz — wsiadaj... Zabrałem twoje rzeczy... Ekscelencjo, pozwoli mi Pan zawieść się do domu?
— Ach nie, dziękuję, mój kochany — odpowiedział zagadnięty. — Nie mogę pojąć, co wy widzicie w tej maszynie, która tylko trzęsie i powietrze psuje? Do widzenia, Wieroczka. Będę cię teraz częściej odwiedzał, mówił całując Wierę w czoło i w rękę.
Wszyscy zaczęli się żegnać. Friese odprowadził Wierę, aż do bramy jej willi, poczem wóz zawróciwszy znikł w ciemności, sycząc i hucząc.



IX.

Przejęta niejasnem przeczuciem, wstępowała księżna Wiera na stopnie terasy i weszła w dom. Już z daleka słyszała nieprzyjemny głos swego brata Mikołaja i zauważyła też wkrótce jego wysoką i chudą sylwetkę chodzącą w rozdrażnieniu tam i napowrót. Wasyl Lwowicz siedział przy stoliku do gry i opuścił nisko swą dużą głowę z jasnemi, krótko przyciętemi włosami, białą kredą rysował na zielonem suknie stołu.
— Już od dawna domagałem się tego! — krzyczał zirytowany Mikołaj, robiąc równocześnie ruch ręką, jakby chciał jakiś niewidoczny ciężar na ziemię rzucić. — Tak, już od dawna żądam, żeby raz wreszcie położyć kres tym idjotycznym listom. Czy nie zarzucałem wam jeszcze przed ślubem, że widzicie tylko komiczną stronę rzeczy i cieszycie się nią jak dzieci!... Ah, doskonale, że przychodzisz Wiero, mówimy właśnie o twoim wielbicielu, twoim P. P. J. Uważam, że ta korespondencja jest oburzająca i niesmaczna.
— Korespondencja nie istniała nigdy, przerwał zimno Cheine. Jedynie on pisał listy.
Wiera poczerwieniała i usiadła na kanapce, w cieniu wielkiej palmy.
— Przepraszam za wyrażenie, ale to nie zmienia postaci rzeczy — rzekł Mikołaj i rzucił coś na ziemię z gestem, jakby wyrwał ze swej piersi jakiś ciężki, niewidzialny przedmiot.
— Nie wiem, dlaczego go moim P. P. J. nazywasz, zauważyła Wiera, ośmielona obroną męża. On jest w takim stopniu mój, jak i twój.
— Dobrze; jeszcze raz proszę, wybacz mi. Żądam tylko, żeby te głupstwa raz już ustały. Mojem zdaniem, rzecz doszła do punktu, w którym nie można więcej dowcipkować i rysować wesołe karykatury... Co mnie tu martwi i niepokoi, to opinja Wiery i twoja, Wasylu.
— O, Kola, mnie się zdaje, że przesadzasz.
— Możliwe... Lecz świat tłumaczy sobie zawsze inaczej takie rzeczy.
— Nie wiem, o co ci chodzi.
— Wyobraź sobie, że zatrzymaliśmy tę okropną bransoletę, — Mikołaj otworzył etui i odsunął je pogardliwie — lub też podarowali pokojówce ten niesmaczny przedmiot, godny jakiejś popadji; w takim razie mógłby się ten P. P. J. chwalić przed znajomymi, że księżna Wiera Mikołajewna Cheine przyjmuje od niego prezenty, a pozatem ośmieliłoby go to do powtarzania takich bohaterskich występów. Jutro przyśle djamenty, pojutrze perły — a pewnego pięknego poranku usłyszymy, że został oskarżony o sprzeniewierzenie, a my mamy stanąć jako świadkowie przed sądem... Przyjemna perspektywa!
— Nie, nie, trzeba koniecznie odesłać ten naramiennik! — zawołał zaniepokojony Wasyl Lwowicz.
— Myślę, że nazwisko tego tajemniczego ofiarodawcy da się łatwo stwierdzić, — zauważył Mikołaj Mikołajewicz. — Znamy przecież początkowe litery jego nazwiska: P. P. J. Nieprawdaż, Wiero?
— G. S. J....
— No więc. Oprócz tego wiemy, że jest urzędnikiem. Zaraz jutro zaglądnę do almanachu.
— Gdybym przypadkiem takiego nazwiska nie znalazł, w takim razie powierzę tę sprawę detektywowi, przyczem ten list posłuży mu jako punkt zaczepienia. Słowem, jutro o godzinie drugiej będę dokładnie znał nazwisko i adres tego indywiduum i będę także wiedział, kiedy go można zastać w domu. Wtedy nie zadowolimy się odesłaniem jego skarbu, lecz postaramy się, żeby się nigdy nam więcej nie przypomniał.
— W jaki sposób? spytał książę Wasyl.
— Pójdę do gubernatora i poproszę go...
— Ależ na miłość boską, tylko nie zaczynać z gubernatorem! Wiesz przecie, że nasze stosunki z nim są dość już napięte. To byłby najlepszy sposób ośmieszenia nas.
— Mogę się też zwrócić do pułkownika żandarmerji, to mój kolega klubowy. Wiesz, weźmie go na stronę i z podniesionym do góry palcem udzieli mu nauki; czy znasz ten jego gest? Osobę, którą chce nastraszyć, dotyka wskazującym palcem, następnie grozi nim surowo i krzyczy: Nigdy na to nie pozwolę, mój panie!
— Fe, żandarmerję alarmować!... obruszyła się marszcząc brwi Wiera.
— Wiera ma słuszność, — potwierdził książę. — Lepiej nie mieszać nikogo obcego w tę sprawę. Unikajmy plotek... Znasz stosunki w mieście: ściany mają uszy... Pójdę sam do tego... młodego człowieka, który mógłby zresztą być i starcem. Oddam mu bransoletę i powiem mu co należy...
— Jeśli tak być musi, przerwał mu Mikołaj Mikołajewicz, to będę ci towarzyszył. Kazanie ja sam załatwię. A teraz moi drodzy, — dodał, popatrzywszy na zegar — wybaczcie, że już pójdę. Ledwo się na nogach trzymam, a muszę jeszcze przeglądnąć dwa kawałki urzędowe.
— Nie wiem dlaczego, ale żal mi tego biedaka — zauważyła Wiera po chwili namysłu.
— Miłosierdzie nie na miejscu! — odpowiedział Mikołaj od drzwi. — Gdyby sobie ktoś z towarzystwa pozwolił na taką obrazę, napewno wyzwałby go Wasyl na pojedynek; gdyby Wasyl tego nie zrobił, zrobiłbym to ja. Za dawnych czasów dostałby ten człowiek po prostu porcję kijów. Wasylu, oczekuj mnie jutro w twojem biurze, zatelefonuję do ciebie.



X.

Klatkę schodową, mocno zanieczyszczoną plwocinami, czuć było myszami, kotami, naftą i praniem. Zanim się dostali na szóste piątro, zmęczył się książę Wasyl Lwowicz.
— Poczekaj chwilę, powiedział do szwagra, daj mi się wysapać. Ach Kola, żałuję, żeśmy się do tego zabrali...
Wyszli jeszcze dwa piętra. Na kurytarzu było tak ciemno, że Mikołaj Mikołajewicz musiał wypalić parę zapałek, zanim odnalazł numer mieszkania.
Zadzwonił. Otworzyła tęga jejmość o siwych oczach i włosach. Nosiła okulary i była chorobliwie opasła.
— Czy pan Joltkow w domu? spytał Mikołaj Mikołajewicz.
Stojąc w progu, spoglądała na nich podejrzliwie i niespokojnie. Solidny wygląd obcych uspokoił ją, wpuściła ich więc, mówiąc:
— Proszę wejść, pierwsze drzwi na lewo.
Bulat-Tuganiewski zapukał trzy razy, krótko i stanowczo; słaby szelest doleciał z wnętrza. Na ponowne pukanie dopiero odezwał się jakiś słaby głos:
— Proszę wejść.
Pokój był bardzo niski, lecz długi i szeroki, prawie kwadratowy. Dwa małe, okrągłe okienka, jakby okrętowe, dawały tylko skąpe oświetlenie. Wzdłuż jednej ściany stało wąskie łóżko, naprzeciw duża, szeroka kanapa, przyścielona kosztownym, lecz zniszczonym już wschodnim kobiercem. Stół w pośrodku pokoju był przykryty obrusem, o pstrym małoruskim wzorze.
Dwaj panowie nie widzieli z początku dokładnie twarzy mieszkańca tego pokoju; stał zwrócony plecyma do światła i tarł ręce zakłopotany; był to wysoki, chudy mężczyzna o długich jedwabistych włosach.
— Czy pan Joltkow? spytał dumnie Mikołaj Mikołajewicz.
— Do usług, Joltkow. Cieszy mnie bardzo, moi panowie.
Postąpił dwa kroki i wyciągnął prawą rękę do Tuganowskiego. Mikołaj Mikołajewicz zdawał się nie widzieć tego gestu i zwrócił się do księcia.
— Mówiłem ci, żeśmy znaleźli właściwy adres.
Palce wychudłej ręki Joltkowa błądziły po jego brunatnym surducie i otwierały naprzemian i zamykały guziki. Wkońcu wskazał kanapę i wypowiedział z niezgrabnym ukłonem:
— Proszę panów zająć miejsce.
Teraz rozróżniało się wyraźnie jego delikatną, dziewczęcą twarz, niebieskie oczy i dołek na brodzie.
— Dziękuję panu, rzekł dobrodusznie książę Cheine, uważnie go oglądając.
— Dziękuję, odpowiedział chłodno Mikołaj Mikołajewicz. Obaj stali jednak dalej. — Mamy panu tylko dwa słowa do powiedzenia. Ten pan, to książę Wasyl Lwowicz Cheine, marszałek gubernji. Ja jestem jego szwagrem, Mirza Bulat-Tuganiewski i jestem podprokuratorem państwowym. Sprawa, która nas do pana sprowadza, dotyczy nas obu, księcia i mnie, lub raczej mojej siostry księżnej.
Joltkow, który stracił teraz do reszty panowanie nad swymi ruchami, opadł na kanapę i mruknął: „Proszę panów, usiąść“. Później jednak przypomniał sobie swoje bezowocne zaproszenie przed chwilą, bo zerwał się z miejsca, podbiegł do okna i znowu powrócił na dawne miejsce. I znów poruszały się jego drżące ręce, dotykały guzików, rudego wąsa i twarzy.
— Do usług, ekscelencjo, rzekł bezdźwięcznym głosem i spoglądał błagająco na Wasyla Lwowicza.
Lecz Cheine nie odezwał się ani słowem. Mikołaj Mikołajewicz rozpoczął atak:
— Przedewszystkiem, zechce pan przyjąć z powrotem ten przedmiot, zaczął, wyjąwszy wprzód z kieszeni czerwone etui i postawiwszy je na stole. Świadczy on wprawdzie bardzo pochlebnie o pańskim zmyśle estetycznym, zmuszeni jednak jesteśmy prosić pana o zaniechanie w przyszłości podobnych niespodzianek.
— Proszę mi wybaczyć. Przyznaję, że zawiniłem bardzo, szeptał Joltkow zaczerwieniony, mając wzrok utkwiony w podłogę. Panowie pozwolą przecie nieco herbaty.
— Widzi pan, panie Joltkow, ciągnął dalej Mikołaj Mikołajewicz, jakgdyby nie słyszał słów Joltkowa, cieszy mnie bardzo, że znajduję w panu dżentelmana, który potrafi się znaleźć w sytuacji bez wielu słów. Mam nadzieję, że się szybko porozumiemy. Jeśli się nie mylę, jest już siedm albo ośm lat od chwili, kiedy pan zaczął prześladować swymi względami księżną Wierę Mikołajewną.
— Tak, odpowiedział Joltkow łagodnie i opuścił powieki.
Dotychczas nie zrobiliśmy żadnych kroków przeciwko temu, mimo, że było to właściwie naszym obowiązkiem, co pan sam chyba przyzna.
— Tak.
— Widzi pan. Lecz pańska ostatnia sprawka — przysłanie tego naramiennika — położyła kres naszej cierpliwości. Muszę się przyznać, że z początku mieliśmy zamiar skierować tę sprawę na drogę urzędową. Jestem jednak szczęśliwy, że nie uczyniliśmy tego, ponieważ, jak już wspomniałem, jestem przekonany, że znalazłem w panu człowieka honorowego.
— Przepraszam, jak pan to powiedział? spytał nagle Joltkow, wybuchając śmiechem. Pan chciał tę sprawę skierować na drogę urzędową?... Tak się pan przecież wyraził?
Wyciągnął z kieszeni papierośnicę i zapałki, usadowił się wygodnie w kącie kanapy i zaczął palić.
— Powiedział pan więc, że początkowo miał pan zamiar skierować tę sprawę na drogę urzędową! Książę mi wybaczy, że siedzę przed nim? powiedział, zwracając się do Cheine. No, i co dalej?
Książę postawił krzesło koło stołu i usiadł. Przytem nie spuszczał oczu z tego dziwnego człowieka i obserwował go, zaciekawiony i zdumiony.
— Widzi pan, kochany panie, możemy jeszcze zawsze to zrobić, ciągnął dalej Mikołaj Mikołajewicz złośliwie akcentując. Wkraść się do cudzej rodziny...
— Wybacz pan, że przerywam...
— Nie, pardon, proszę mi dać mówić, wołał prawie krzycząc prokurator.
— Całkiem dowoli. Mów pan dalej. Mam tylko parę słów do pomówienia z księciem Wasylem Lwowiczem.
I nie zwracając więcej uwagi na Tuganowskiego:
— Jest to najprzykrzejsza chwila w mojem życiu. Książę, muszę się z panem rozmówić, bez względu na konwenanse. Pan pozwoli przecie?
— Słucham. — Uspokójże się, powiedział Cheine spostrzegłszy rozdrażniony gest Tuganowskiego. — Mów pan... Przez kilka sekund wydawało się Joltkowi, że się udusi. Wciągał powietrze otwartemi ustami i miał wrażenie spadania w przepaść. Przy mówieniu poruszał tylko szczękami; wargi były nieruchome i trupio blade.
— Przykro jest mi wypowiedzieć te słowa szczególnie wobec pana, że kocham jego żonę. Siedm lat cichej i beznadziejnej miłości usprawiedliwia mnie chyba dostatecznie. Przyznaję, że popełniłem głupstwo pisząc śmieszne listy do Wiery Mikołajewny — kiedy była jeszcze panną — oczekując w dodatku odpowiedzi od niej. Przyznaję, że przysłanie naramiennika było jeszcze większem głupstwem. Lecz... patrzę w pańskie oczy i czuję, że mnie pan zrozumie.... Wiem, że nigdy nie będę miał dość siły, by wyrwać jej obraz z mego serca.
Rozumiem, że to uczucie moje się panu nie podoba, lecz proszę powiedzieć, w jaki sposób chce je pan z mej piersi wyrwać?
Czy przenosząc mnie do innego miasta, jak to właśnie powiedział Mikołaj Mikołajewicz? Czyżbym i tam nie kochał Wiery Mikołajewny? Czy też każe mnie pan przymknąć? I z więzienia przecież mógłbym jej dać znak życia. Pozostaje więc tylko jeden środek: śmierć... A jeśli tego żądacie, przyjmuję ją pod każdą postacią.
— Zamiast mówić poważnie, schodzimy na ton melodramatu, przerwał Mikołaj Mikołajewicz i nasadził kapelusz na głowę. Sprawa jest jednak bardzo prosta: albo pan przestanie zupełnie nachodzić swoimi listami Wierę Mikołajewnę, albo też w przeciwnym wypadku przeszkodzimy temu — przy pomocy wszelkich środków, jakie nam dają nasze położenie społeczne i stosunki w świecie.
Joltkow nie zwracał uwagi na Tuganowskiego, mimo, że doskonale słyszał jego słowa. Mówił dalej do księcia Wasyla Lwowicza.
— Pozwoli mi książę oddalić się na kwadrans? Nie chcę zataić, że mam zamiar zatelefonować do księżnej Wiery Mikołajewnej. Proszę być pewnym, że zakomunikuję panu po powrocie wszystko, o czem będzie przytem mowa.
— Niech pan idzie, odrzekł Cheine.
Kiedy pozostali sami, zasypał Mikołaj Mikołajewicz swego szwagra istnym gradem wyrzutów.
— W ten sposób nie powinno się tej sprawy prowadzić, krzyczał, wykonując równocześnie swój ulubiony ruch, jakby się bronił przed czemś. Ułożyliśmy się, że ja będę mówić; a przecież wmieszałeś się, dałeś się jak zawsze wzruszyć i pozostawiłeś wolną drogę jego sentymentom, podczas gdy ja byłbym tę sprawę w dwu słowach załatwił.
— Miej cierpliwość, wszystko się teraz wyjaśni, — nakazał mu Lwowicz. Poznaję po twarzy tego człowieka, że nie jest zdolny, świadomie kłamać lub oszukiwać. Powiedz otwarcie, mój kochany, czy on jest winien temu, że kocha, czy można takie uczucie jak miłość opanować, — uczucie, które jeszcze nigdy nie znalazło dokładnego wyjaśnienia. — Po chwili namysłu dodał książę: Lituję się nad tym człowiekiem, powiedziałbym nawet, że widzę odgrywającą się w nim tragedję duchową, nic więc dziwnego że nie mam ochoty grać tu bohatera.
— To są rozmyślania dziedzicznie obciążonego! odburknął Mikołaj Mikołajewicz.
Po dziesięciu minutach powrócił Joltkow. Jego oczy połyskiwały, jakby pełne niewypłakanych łez. Widać było, że zapomniał o wszelkich formach towarzyskich i nie starał się zachowywać jak dżentelman. Nerwowa wrażliwość księcia Cheine zauważyła to natychmiast.
— Jestem gotów, oświadczył. Od jutra nie będzie pan więcej o mnie słyszał. Będzie się panu zdawało, że umarłem. Ale pod jednym warunkiem. Zwracam się do pana, książę. Widzi pan, na wszelki wypadek muszę opuścić miasto, bo sprzeniewierzyłem pieniądze państwowe. Pozwól mi pan napisać ostatni list do księżny Wiery Mikołajewnej.
— Nie. Trzeba z tem skończyć za jednym zamachem. Żadnych listów więcej, krzyczał Mikołaj Mikołajewicz.
— Dobrze. Proszę pisać, — przyzwolił książę.
— Więc skończone, mówił Joltkow. Powtarzam, nie usłyszycie więcej o mnie państwo i nie zobaczycie mnie też. Księżna Wiera Mikołajewna nie chciała nawet mówić ze mną. Kiedym ją spytał, czy mi pozwala tutaj pozostać, bym ją niekiedy mógł z daleka widzieć, nie pokazując się jej, odpowiedziała: „Ach, gdyby pan wiedział, jak mi się ta historja uprzykrzyła. Proszę możliwie szybko zrobić z tem koniec“. No dobrze, zrobię koniec. Co mogę innego uczynić?
Kiedy książę Wasyl przyszedł wieczorem do domu uważał za swój obowiązek powiedzieć żonie wszystkie szczegóły swej rozmowy z Joltkowem.
Nie pokazała po sobie, ani zdziwienia ani też wzruszenia, mimo że wyprowadziło ją to opowiadanie z równowagi. Kiedy jednak w nocy jej mąż przyszedł do jej sypialni, powiedziała odwracając się do ściany:
— Zostaw mnie. Zobaczysz, ten człowiek popełni samobójstwo.



XI.

Księżna Wiera Mikołajewna nie czytała nigdy gazet, po pierwsze, bo brudziły jej ręce, po drugie, bo nie rozumiała języka w którym były pisane.
Lecz przypadek chciał, że właśnie tego dnia wzięła gazetę do ręki i że jej wzrok padł na tę stronę i tę szpaltę, gdzie była wydrukowana następująca wiadomość:

Tajemnicza śmierć.
Wczoraj wieczór około siódmej godziny zastrzelił się niejaki G. S. Joltkow, urzędnik obrachunkowego oddziału urzędu telegraficznego. Według listu, który zmarły pozostawił, ma być powodem samobójstwa, popełnione przez niego sprzeniewierzenie na szkodę państwa. Ponieważ znaleźli się świadkowie, którzy stwierdzają, że Joltkow dobrowolnie i sam na swe życie się targnął, zaniechano przedsięwzięcia sekcji.

Wierę opadły posępne myśli:
— Dlaczego przewidywałam tę tragiczną śmierć. I jakie uczucie kierowało tym nieszczęśliwcem: miłość czy obłąkanie?
Cały dzień kręciła się po ogrodzie; z minuty na minutę wzrastający niepokój nie pozwalał jej wytrwać na jednem miejscu. Nie mogła się uwolnić od myśli o tym nieszczęśliwym człowieku, którego nigdy nie widziała i nigdy zobaczyć nie miała, o tym śmiesznym P. P. J. Przypomniała sobie słowa Anosowa:
„Kto wie, może spotkałaś na drodze twego życia, prawdziwą, potężną miłość“.
O szóstej godzinie przyszedł listonosz. Tym razem poznała Wiera Mikołajewna pismo Joltkowa i kiedy otwierała list wzbierało w jej sercu uczucie nieoczekiwanej tkliwości.
Oto ostatnie słowa Joltkowa:
„Wiero Mikołajewno, nie jest moją winą, że Bóg użyczył mi najwyższego szczęścia, miłości do Ciebie, Pani. Nic na świecie nie obchodzi mnie cokolwiek choćby, ani polityka, ani nauka, ani troska o szczęście przyszłe ludzkości — nic — prócz Ciebie, Pani. Teraz jednak wyjadę, by nigdy więcej nie wrócić i nic nie przypomni Pani mojej osoby“.
„Jestem Pani nieskończenie wdzięczny, jedynie za samo istnienie Jej na świecie. Badałem uważnie moje uczucie: nie jest ono chorobą, ani obłąkaniem, jest to prawdziwa miłość, miłość, którą Bóg mnie obdarzył, jako zapłatą za jakiś dobry uczynek, którego sam nie jestem świadom“.
„Co to szkodzi, że byłem śmieszny w oczach Pani, i jej brata Mikołaja Mikołajewicza. Odchodzę stąd z gorącym okrzykiem: Imię Jej niechaj będzie błogosławione!“
„Ośm lat temu zauważyłem Panią w loży cyrku i już na pierwszy rzut oka powiedziałem sobie: kocham ją, gdyż nic na świecie jej nie dorówna, nic nie jest wspanialsze ponad nią, gdyż żadne zwierzę, żadna roślina, żadna gwiazda i żadna ludzka istota nie jest tak piękna i tak łagodna. Całe piękno ziemi wydawało mi się ucieleśnione w Tobie, Pani“.
„Co mogłem uczynić. Schronić się do innego miasta? Ależ moje serce nie przestałoby nigdy przebywać koło Ciebie, Pani, u stóp Jej spoczywać: każda chwila mego życia byłaby pełna myśli o Niej i każde marzenie do Niej by ulatywało... O wspaniałe ubóstwienie moje... Wstydzę się i rumienię w myśli, kiedy sobie przypomnę tą głupią sprawę naramiennika i przedstawiam sobie wrażenie, jakie to zrobiło na gościach Pani. Lecz wolno się mylić“.
„Za dziesięć minut nie będzie mnie już. Chcę sam zanieść na pocztę ten list. Bez wątpienia spali go Pani. A ja palę, to co mi najdroższem było: chusteczkę Pani. Zgubiła ją Pani na balu w klubie szlacheckim a ja ją schowałem. Tą samą drogą pójdą: list, którym mi Pani do Siebie pisać zabroniła (o jak ja go całowałem!) i katalog wystawy obrazów, który pewnego dnia zapomniała Pani na krześle. Skończone; zniszczyłem wszystko... a przecież wierzę, tak, jestem nawet tego pewny, że wspomni Pani czasem o mnie. A jeśli sobie Pani któregoś dnia mnie przypomni, to wtedy... ja wiem, Pani jest muzykalna, gdyż najczęściej widywałem Ją na beethovenowskich koncertach... jeśli więc Pani o mnie pomyśli, proszę wtedy zagrać, lub kazać sobie grać sonatę D-Dur II. op. 2“.
„Nie wiem, jak mam zakończyć ten list. Z całego serca dziękuję Pani zato, że była jedyną radością, jedyną pociechą, jedyną myślą mego życia. Bądź szczęśliwą, Pani, żadna troska niechaj odtąd nie zasmuca Twej pięknej duszy. Całuję Twe ręce, Pani“

„G. S. J.“

Z czerwonemi od płaczu oczyma przyszła Wiera do męża, pokazała mu list i rzekła:
— Nie chcę niczego przed tobą ukrywać: czuję, że coś okropnego weszło w nasze życie. Mikołaj Mikołajewicz i ty nie postąpiliście napewno tak, jak należało.
Książę Cheine przeczytał list uważnie, złożył go potem starannie i oświadczył po długiem milczeniu:
— Nie wątpię w szczerość tego nieszczęśliwca i nie chcę też analizować uczucia, jakie miał dla ciebie.
— Czy on umarł?
— Tak, umarł. Mojem zdaniem, kochał cię i nie był wcale obłąkany. Obserwowałem go bardzo dobrze; żaden ruch, żadna zmiana wyrazu twarzy nie uszła mi. On nie mógł żyć bez ciebie. Miałem wrażenie, jakbym się znajdował wobec śmiertelnej choroby, prawie czułem obecność śmierci. Nie wiedziałem, co mam uczynić, jak się mam zachowywać...
— Wasjenko, przerwała mu Wiera, czy byłoby ci bardzo przykro, gdybym odwiedziła tego zmarłego?
— Nie, nie, Wiero, poszedłbym nawet z tobą, gdyby mi Mikołaj nie był całej sprawy zepsuł; obawiam się, że nie miałbym tam spokoju.



XII.

Wiera Mikołajewna kazała zatrzymać powóz dwie ulice przed Luterańską. Znalazła wnet mieszkanie Joltkowa, gdzie ją przyjęła ta sama tęga Polka o szarych oczach i srebrnych okularach i ją spytała:
— Co pani sobie życzy?
— Pan Joltkow, szepnęła.
Bez wątpienia wywarł na tej kobiecie głębokie wrażenie elegancki strój, kapelusz, rękawiczki i trochę dumny ton Wiery, to też wszczęła natychmiast rozmowę.
— Proszę wejść, dobrodziejko, proszę bardzo... pierwszy pokój na lewo. Opuścił nas tak rychło. Ładna historja, to sprzeniewierzenie! Dlaczego nie powiedział mi o tem ani słowa? Proszę mi wierzyć, nie bogaci się człowiek, podnajmując kawalerom pokoje. A przecież byłabym mu pożyczyła sześćset do siedmiuset rubli. O, gdyby pani wiedziała, co za doskonały człowiek to był. Od ośmiu lat mieszkał u mnie; nie był już dla mnie lokatorem, lecz synem prawie.
Wiera opadła na krzesło w przedpokoju.
— Byłam jego przyjaciółką, powiedziała szukając słów. Proszę mi opowiedzieć o jego ostatnich chwilach. Co robił? Co mówił?
— Przyszli dwaj panowie i długo z nim mówili; wytłómaczył mi potem, że zaproponowali mu posadę zarządcy w ich dobrach. Później pobiegł pan Józef do telefonu i wrócił bardzo ucieszony. Kiedy ci dwaj odeszli, napisał on list, który sam odniósł na pocztę. Chwilę potem zdawało się nam, że słyszymy odgłos dziecinnego pistoletu; nie zwróciliśmy jednak na to uwagi. O siódmej, to jest w tym czasie, kiedy zwykle dostawał herbatę, zapukała Lukerja — nasza służąca — do jego drzwi, lecz nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Ponieważ nasze wołania nie odniosły skutku, wyważyliśmy drzwi... on jednak był już martwy.
— Jak to było z tym naramiennikiem?
— Ach tak, tak, ten naramiennik, całkiem o tem zapomniałam. Skąd pani wie o tem? Zanim zaczął pisać ten list, przyszedł do mnie i zapytał mnie: „Pani jest katoliczką, prawda?“ — „Ależ naturalnie“, odpowiedziałam. Wówczas powiedział: „Wy katolicy, macie pobożny zwyczaj wieszania na obrazie Matki Boskiej pierścieni, naszyjników i innych podarków. Więc proszę przyrzec mi, że powiesi pani też ten naramiennik“. — Przyrzekłam mu to.
— Czy pozwoli mi pani go zobaczyć?
— Proszę, dobrodziejko, proszę. Pierwsze drzwi na lewo. Chciano go zabrać do prosektorjum, ale jego brat wystarał się o chrześcijański pogrzeb dla niego. Proszę, proszę, dobrodziejko.
Wiera zebrała siły i otworzyła drzwi. W pokoju pełnym woni kadzidła płonęły trzy świece. Na stole leżał Joltkow. Głowa spoczywała na niskiej poduszce, dokoła zamkniętych oczu roztaczała się głęboka powaga, a na jego ustach kwitł uduchowiony uśmiech, jak gdyby przed śmiercią osiągnął słodką i głęboką tajemnicę, klucz do poznania istoty życia na ziemi. Wiera pamiętała ten wyraz cichego spokoju z masek dwóch wielkich męczenników: Puszkina i Napoleona.
— Jeśli pani zechce, odejdę teraz, powiedziała stara kobieta, nadając swemu głosowi familijny ton.
— Tak, tak, proszę, później panią sama zawołam.
Kiedy pozostała sama, wyjęła z torebki wspaniałą czerwoną różę, położyła ją na pierś zmarłego i podniosła jego głowę lewą ręką. W tym momencie pojęła, że przeszła obok niej ta miłość, o której marzą wszystkie kobiety. I znów wspomniała słowa Anosowa, prorocze słowa o jedynej, wiecznej miłości. Wtedy odgarnęła włosy ze skroni zmarłego, ujęła w dłoń jego głowę i wyciśnęła długi pocałunek przyjacielski na czole, znaczonem już zimną wilgocią śmierci.
Kiedy wychodziła, powiedziała gospodyni tym pieszczotliwym tonem, który Polacy tak lubią:
— Widzę, że powodowała Panią nie tylko ciekawość. Przed śmiercią powiedział mi pan Joltkow: „Kiedy umrę i przyjdzie mnie odwiedzić jedna dama, proszę jej powiedzieć że dzieło Beethovena...“ Proszę poczekać, on to napisał... Proszę zobaczyć....
— Proszę mi to pokazać..., zawołała Wiera, wybuchając płaczem; proszę mi wybaczyć ale wrażenie śmierci jest mi tak bolesne, że nie mogłam się powstrzymać.
I odczytała tych kilka słów, napisanych tak dobrze znanem jej pismem.
„L. van Beethoven. Sonata II. Op. 2 Largo appassionato“.



XIII.

Dopiero późno wieczorem wróciła Wiera Mikołajewna do domu i była szczęśliwa, że nie zastała tam męża, ani też brata.
Natomiast oczekiwała ją Jenny. Głęboko wzruszona tem, co widziała i słyszała, Wiera uściskała ją serdecznie, całowała jej piękne ręce i błagała:
— Jenny, moja kochana, zagraj mi cośkolwiek, potem pobiegła do ogrodu i na ławce czekała...
Miała przeczucie, że Jenny zaintonuje właśnie tę sonatę Beethovena, którą sobie życzył ów biedny zmarły o niezmiernie śmiesznem nazwisku Joltkow.
I rzeczywiście, zaraz po pierwszych akordach poznała to głębokie, nadzwyczajne, jedyne w swoim rodzaju arcydzieło. Jej dusza, zdawało się, ulatuje ponad wszystko co ziemskie. Była świadoma tego, że pozwoliła przejść obok siebie wielkiej miłości, jaka się tylko raz na lat sto zdarza. Przypomniała sobie słowa Anosowa i zapytywała siebie samą, dlaczego ów nieszczęśliwy wybrał właśnie tą sonatę Beethovena, którą ona teraz wbrew swej woli wysłuchać musiała. I w jej mózgu rodziły się współbrzmiące w harmonji z tą muzyką wiersze o wciąż powracającym refrenie: „Błogosławione niechaj będzie twe imię“.
„Przez piękno tonów ukażę ci, o pani, życie, które się ochotnie i radośnie ofiarowało cierpieniu, męczennictwu i śmierci. Nie chowam żalu i nie podnoszę żałosnych skarg zrażonej dumy. Przed tobą, o pani, mogę jedynie modlitewne wznosić błagania: „Błogosławione niechaj będzie twe imię!“
Uwielbiam każdy krok twój, uśmiech, spojrzenie i każdy ruch twój, o pani. Łagodny miękki i czcigodny smutek otacza me ostatnie wspomnienia, jak aureola glorji. Lecz od ciebie usunę wszelką troskę. Cicho odchodzę bez żalu, bo tak zarządziła opatrzność i wola niebios. Błogosławione niechaj będzie twe imię.
W okrutnej agonji modlę się tylko do ciebie, o pani. Jak pięknem mogło być moje życie! Zaprzestań walki i pogódź się z losem, me serce. Dusza ma pragnie śmierci, lecz serce me śpiewa wciąż jeszcze: Pochwalone bądź imię twoje!
Oto przychodzi wielka pocieszycielka, co koi ból wszelki, łagodzicielka wiekuista. Pochwalone bądź imię twoje!“
Księżna Wiera objęła pień akacji i wybuchła głośnem łkaniem. Słaby wietrzyk zaszemrał w liściach zawodząc, a całe drzewo zadrgało współczuciem. Lecz boska muzyka zdawała się odczuwać jej płacz i śpiewała:
„Uspokój się, kochana, uspokój się. Myślisz o mnie? Nieprawdaż, o mnie myślisz? Byłaś mą jedyną, moją wielką miłością. Myśl o mnie, nie opuszczę cię nigdy, bo miłość nasza trwała ledwo oka jedno mgnienie, lecz była miłością wiekuistą. Czy myślisz o mnie? Czy myślisz, jak ja o tobie? Czuję twe łzy nadchodzące. Uspokój się. Ja śpię tak cicho, cicho, cicho“...
...Gdy Jenny Reiter ukończyła swą grę, wyszła do ogrodu i odnalazła na ławce księżną Wierę, skąpaną we łzach.
— Co ci się stało, moja droga? spytała księżnę, przestraszona.
Z połyskującemi od łez oczyma, pokrywała Wiera jej policzki, wargi i oczy gorączkowymi, trwożnymi pocałunkami.
— Nie, nie — powiedziała wkońcu. — To nic. Teraz przebaczył mi.





Z ULICY ROSYJSKIEJ


...Prawda, prawda, rzeczywiście tak. Szanowny pan, którego szanownego nazwiska nie mam zaszczytu znać, słusznie to określił. Główną przyczyną moich łajdactw i tego, że tak nisko upadłem, jest rzeczywiście słaby mój charakter. Toteż i adwokat na rozprawie, na której mnie sądzono, powiedział tak: „Przed wami, panowie przysięgli, stoi jaskrawy przykład fizycznego i umysłowego zwyrodnienia na gruncie dziedzicznego alkoholizmu, zaniedbanego wychowania, wyniszczenia i brzydkich chorób“. Przedtem badało mnie trzech profesorów i to samo jednogłośnie orzekli. Zaraz sobie te ich słowa w notesiku zapisałem. Bo muszę sobie przyznać, że jakkolwiek postradałem obraz i podobieństwo człowieka inteligentnego, mimo to lubię ludzi wykształconych i poważnych.
Widząc mnie, z pewnością pan nie powie, że to siedzące przed panem indywiduum znajdowało się kiedyś na dobrej drodze i mogło sobie wyrobić imię i karjerę. A przecież naprawdę tak było. Wyrażę się symbolicznie: Jest tu na Peresypie traktyernia „Jagódka“, ot taka za przeproszeniem mordownia. Wiszą tam nad bufetem dwa obrazki, prawdopodobnie dla tych, co jeszcze nie są pijani. Na jednym jest przedstawiony jakiś obdartus, powiedzmy taki jak ja. Siedzi w błocie pod płotem, a obok niego ryje świnia. Pod tem podpisano: „Mógłby być człowiekiem!“ Na drugim obrazku podpisano: „kupował za gotówkę — kupował na kredyt“ i wymalowane dwa indywidua. Jeden chudy, obszarpany, spodnie mu od dołu psy odgryzły, chwycił się za głowę, oczy mu na wierzch wyszły — to ten, co na kredyt kupował. A drugi siedzi do niego tyłem, taki, uważa pan, tłusty burżuj z bokobrodami, rozparty, z cygarem i śmieje się, a przed nim kasa cała, nabita rulonami złota. Obrazki ot, lichota, taniutkie, ale zasługują na uwagę, bo to coś tak jakby porównanie z mojem teraźniejszem życiem. Tak, tak! Szynkarzem tam jest Wukoł Naumycz, starowina. Mówię ja raz do niego: Mógłbyś sobie, Wukoł, kazać jeszcze jeden obrazek namalować, na którym powinno być tak, że niby ten wyłuskany chwycił tego bankiera jedną ręką za kołnierzyk, a drugą ręką wjechał w ogniotrwałą kasę, a pod tem podpisać: Oto i co z tego wynikło! Lecz szynkarz na żartach się widać nie znał. Ja mu to powiedziałem po prostu, dla alegorji, a on zaraz chciał posyłać po policję. Tak, jakbym ja jemu samemu groził w ten sposób. Cham, oczywiście, cham!
O tym trzecim obrazku, niby o tej mojej fantazji, to ja szanownemu panu nie na darmo mówiłem, bo ja sam niegdyś taką praktyką próbowałem się zająć i z mojego to życia wziąłem. Dzięki Bogu jeszcze, że wysoki sąd i przysięgli uznali mnie za niepoczytalnego i puścili wolno. Gdyby nie to, ho, ho! przyszło by mi iść dobywać „kredę i złoto“ w miejscowościach nieco oddalonych!
Kiedy już do tego doszedłem, to pozwól szanowny panie, że opowiem wszystko po porządku. Wybaczy szanowny pan, ale tak z powierzchowności pańskiej i ze sposobu wyrażania się sądząc, mam wrażenie, że pan jest redaktorem. Może więc być, że moja autobiografja przyda się szanownemu panu na niedzielny feljeton, albo na artykuł popularno-naukowy. Może szanowny pan naprzykład zatytułować: „Przyczynek do zagadnienia, jak niektóre osobniki nonsensownie urządzają swoje życie“. Albo, jeszcze lepiej, po prostu: „Spowiedź przestępcy“. Czy pozwoli szanowny pan, każę przynieść na jego rachunek jedno piwo? Ale niech już pan pozwoli takie lepsze, za ośm kopiejek, bo w niem podobno niema gliceryny. Hej! Pszt! Czyżyk! Bombę piwa! Czego się gapisz durniu, jako wół na malowane wrota!? To ten pan płaci. Nie widzisz, komu służysz, bałwanie! Nie dowierza, szelma. Po prawdzie, to ja tu kiedyś awanturę zrobiłem, no i oprócz tego moja toaleta. Wie pan, jak to w Grand-Hotelu śpiewa jedna szansonetka:

Oryginalny mój kostjum,
Błyszczące me brylanty,
A wszystko to na tararam, tararam...

Słucham, panie gospodarzu. Przepraszam, wiem, w takiem miejscu i zaraz kuplety. Już więcej nie będę — milczę! Tak! Tak! Niech pan wybaczy, szanowny panie. Po sprawiedliwości mówiąc, to ja nawet w jednym pokoju z szanownym panem nie godny jestem przebywać. Kto pan jesteś, a kto ja! Ale widocznie szanowny pan ma współczucie dla człowieka, przez los prześladowanego, kiedy się pan nie wzdrygał usiąść obok mnie. Niechże mi będzie wolno ucałować pańską rękę. No, no, już nie będę, nie będę. Niech się szanowny pan tylko nie gniewa!
Tak to więc było. Przedstawiłem się najprzód szanownemu panu jako były student, ale to wszystko nie prawda. Poprostu widziałem, że szanowny pan człowiek inteligentny i myślę sobie: on najbardziej wygląda na studenta i — strzeliłem. Ale szanowny pan obszedł się ze mną łaskawie i dlatego ja będę z panem rzeczywiście szczerym... Byłem w uniwersytecie tylko raz jeden w życiu i to podczas zjazdu archeologicznego, gdym był w jednej gazecie reporterem. Poszedłem tam mocno podcięty i nie rozumiałem z tego, co oni tam bajali... o jakimś kamiennym z jakimś perjodem...
Pozwoli jednakże szanowny pan dodać, że ja nie jestem bez jakiego takiego wykształcenia. Proszę. Do tego czasu pamiętam: Alcybiades był bogaty i znakomity, przyroda szczodrze obdarzyła go zdolnościami... i dalej jeszcze o psie, jak to on mu odrąbał ogon... wyjątki na is, wszystkie jeszcze pamiętam, no i wiele jeszcze innych rzeczy.
Mój ojciec był tapicerem i dekoratorem; miał własny warsztat na Kudrynie w Moskwie. Matkę mało pamiętam. Tyle tylko, że była kobieta tłusta, surowa i z jednem okiem, bo drugie, to zupełnie było tak skonstruowane, jakby niem na kogo mruczała. Pamiętam też, ale to już, jak przez sen, że ją przy mnie ściskał nasz starszy czeladnik, Szikmow, i mówił: „Nic nie szkodzi, on tego nie zrozumie, mały Andrjuszka, damy mu kopiejkę“... Oboje, ojciec i matka, widocznie dużo pili, bo zawsze od nich wódką pachło, a bili mnie tem wszystkiem, co było pod ręką, jak się to mówi, pałką, skałką, trzepałką. Wychowaniem się mojem nie zajmowali, a ja sobie rosłem, jak trawa na ulicy i na podwórzu. Właściwym moim wychowawcą był nasz terminator, co się nazywał Juszka.
Mogę śmiało powiedzieć, żem w życiu mojem widział dużo najróżnorodniejszych indywiduów. Wystarczy, gdy wspomnę choćby to, żem siedział w kryminale. Ale, jak mi Bóg miły, tom takiego obrzydliwca i bezwstydnika, jak on, nigdy nie napotkał. Czego on nas, malców, uczył, co nam kazał robić tam za wozownią między drzewem, to nie śmiem panu powiedzieć, naprawdę, nie śmiem. A on sam przecie był prawie jeszcze dzieckiem.
Najmniejsza to jeszcze, żeśmy palili papierosy, pili wódkę, grali w cetno i licho i w karty, lewa prawa, i żem brał ojcu pokryjomu pieniądze.
Ojciec sam w święta, gdy byli u nas goście, bawił się tem, że mnie częstował aż do upicia się, a potem kazał tańczyć... Z Juszką szło jeszcze gorzej. W jedenastym roku życia spróbowałem kobiety.
Stało się to także na wozownią, pod kierunkiem Juszki i przedziwnie się udało. Człowiek ten zupełnie znikł gdzieś z horyzontu i nie wiem, gdzie się obraca, czy w katordze, czy go też gdzie ubili, jak psa... Nikt nie miał na mnie takiego piekielnego wpływu, jak on. Bałem się go okropnie. Wierz mi szanowny pan, że czasem jeszcze teraz go widzę we śnie, jak mnie kijem grzmoci, że się aż budzę ze strachu... Za pańskie zdrowie! A szanowny pan nie? No, jak łaska. Dobre. Chłodne.
Jakoś w tym czasie podrosłem. Nie wiem już, jaki cudotwórca przepchnął mnie do gimnazjum, do klasy przygotowawczej. Myślę, że się nie obeszło bez kubana — musieli wsunąć komu należało. Tu oto rozpoczęło się chodzenie mojej grzesznej duszy drogami oszustwa.
W ciągu trzech lat, zdaje mi się, byłem we wszystkich zakładach naukowych klasycznych i realnych. Tom nauczycielowi natarganych papierków do kieszeni napchał, to mnie znów pijanego na ulicy znaleziono. W jednem miejscu ukradłem koledze kolekcję piór i coś tam w tym guście.
Przyjdę, bywało, do domu, ojciec zaraz po oczach poznaje. „Wypędzili cię?“ Ja milczę. „Ach, ty sukin synie! Poczekaj, do szewca cię oddam, dopiero popamiętasz! Ruszaj! Przynieś powróz!“.
W końcu nie było już gdzie wstąpić. Zostało jeszcze tylko jedno prywatne gimnazjum Hacimowskiego. Może pan o niem słyszał? Godne uwagi było jego urządzenie, powiem jednem słowem: zamek, pełen cudów i wspaniałości. Jakibądź kupiecki obijak, co do piętnastu lat życia gołębie ścigał, tato, mamo, bez błędu napisać nie potrafił, w pięciu latach wychodził stamtąd ze świadectwem dojrzałości. Naprawdę, siedzieli tam w wyższych klasach zupełnie dojrzali mężczyźni, po dwadzieścia kilka lat mający, a zdarzali się znacznie starsi, brodaci, szanowne osoby. O jednym takim mamucie mówiono, że razem ze synem chodził do gimnazjum. Syn był w klasie przygotowawczej, a on w siódmej. Dla obu przygotowywano w domu bułki z szynką. Tutaj głównie pomieszczano kupieckich synów i szlacheckich, wszystkich bez wyjątku tych, których zewsząd wypędzono. Pieniądze brano znaczne.
Był to zakład na podobieństwo menażerji: szulerzy, skandaliści, utracjusze, wszyscy dobrani najrozpustniejsi młodzieńcy. Na nauczycielach jeździli jak na koniach. Ale też i nauczycieli tam byli! No!...
U Hacimowskiego ostatecznie nabrałem politury. Ale i stamtąd rychło mi zrobili — fit!... Za co? Za różności. Długa to historja. Zaczęło się od tego, że mi nauczyciel odebrał album takich, uważa pan, rysunków z objaśnieniami wierszowanemi mojej własnej muzy, no i tak dalej... Niema co i wspominać. Passons, jak mówią Francuzi.
Przyszedłem do domu. Ojciec znowu za linkę, ale zobaczył, że ja mocniejszy od niego, bo dostał, aż stękał. Strasznie się rozsierdził. — Jedna, powiada, została ci droga, przeklęty łotrze. Idź do wojska.
Wstąpiłem jako ochotnik. Przez cztery lata raz po razu zdawałem egzamin w junkierskiej szkole, nie mogąc w żaden sposób zgłębić tych mądrości. Nakoniec dokuczyła moja fizjognomia egzaminatorom i przepuścili mnie. Ze szkoły też do pułku trzy razy mnie obracali na różne sztuki. Wszedłem do pułku podporucznikiem, przewojowałem w tej kwaśnej randze dwa lata i nareszcie wszedłem między oficerów.



II.

O tem, co w oficerskiej służbie dokazywałem, nie będę się rozwodził.
Krótko powiem: piłem, łajdaczyłem się, weksle pisałem, tańczyłem kadryle w publicznych domach, bijałem żydów i siedziałem na odwachu. Jedno tylko dodam, i to szanownemu panu pod najświętszym słowem honoru, żem był zawsze w kartach korrekt. A mimo to wypędzili mnie za karty, jakkolwiek oczywistą przyczyną tego było coś gorszego... Może nie należałoby mówić... ale już wszystko jedno — opowiem.
Miałem w pułku kochankę, żonę jednego oficera. Bo to, uważa szanowny pan — pustkowie, obrzydliwa wschodnia mieścina, nuda, błoto. Jedyną nas wszystkich rozrywką była służba, to jest bicie sołdatów po pysku, wódka, karty, no i romanse. A takeśmy zawzięcie romansowali, że wszyscy, jakeśmy byli, wypadaliśmy sobie nawzajem szwagrami i nikt w tem nie widział nic szczególnego. Wszyscy wiedzieli, że ten a ten żyje z tą a tą, a jej męża zastali z tamtą; że z tą żyje porucznik Iwanow, który znowu przedtem miał tę a tę... słowem — Sodoma i Gomora.
Nazywała się Marja Nikołajewna. Była szczupła, delikatną, buzię miała, jak anioł boleści, pociągłą, łagodną, usta maleńkie, różowe, złotawe włosy, oczy duże, jasno-niebieskie. Była wykształcona. Ukończyła instytut z medalem, grała na pamięć Szopena, pochodziła z dobrej szlacheckiej rodziny i była majętną. Dużo z nas się koło niej kręciło, jak głuszców na toku, ale żaden nic nie wskórał. A ja, uważa szanowny pan, przyszedłem i wziąłem ją nagłością, co jeszcze tak niespodzianie się stało, żem sam nie myślał. Miała dwoje dzieci, dwie córeczki.
Robiłem na wielkanoc wizyty. Co tu mówić, wizyty — poprostu szukałem sposobności do zdwojonego pijaństwa. Bierzesz na cały dzień faeton i walisz od domu do domu. Gdziekolwiek wleziesz, wszędzie cały stół napitków i przekąsek; baby, mazurki, placki z rodzynkami, szynka taka i owaka, tarniówka, śliwowica. Tarach, tarach, pięć, sześć kieliszków, nabajesz i jazda do następnych znajomych. „Ach, co pan robi, my się z nikim nie całujemy!“ „Nie? A to wobec tego jakieżeście panie chrześcianki? Przecież w Piśmie świętem napisano: niech jedni drugich całują“... i tak dalej. Znany program.
Przyjechałem do Marji Nikołajewny już pod wieczór. Siedzę i pojęcia nie mam, co jem, piję i co plotę. Mąż jej, podpułkownik, obok w sypialnym pokoju chrapie, wróciwszy też z wizyt. Pora była tak szara, ni to dzień, ni to wieczór; na dworze deszczyk, nuda, zegar szepce, rozmowa się nie klei. Smutek mnie ogarnął. Zacząłem opowiadać Marji Nikołajewnie o moich dziecinnych latach, o Juszce, o ojcu, o lince, o tem, jak mnie z gimnazjów wyganiali. Rozpłakałem się. I oto, słuchaj, szanowny pan, jak człowiek może być podłym.
Płaczę, nos siąkam, łzy mi płyną z oczu i nosa, cały się trzęsę, opowiadam pięknej pani wykształconej najobrzydliwsze okropności, tak, że zdaje się, jakbym duszę całą wynicował. Ale nie — siebie ostatecznie przedstawiłem sympatycznie, jakbym niby był jakąś taką nieuznaną przez nikogo, wyższą istotą, czemś w guście Eugeniusza Onegina o ciężkiem pacholęctwie, chłopca, który nigdy pieszczoty nie zaznał. Czego ja tam jej wszystkiego nie nabajał...
Patrzę, a ona też płacze. Pochyliła, uważa szanowny pan, głowę na bok, ręce załamała na kolanach, ogromne oczy błyszczały, a łzy po policzkach gęsto jej płynęły, rzęsiście. Wtedy mnie poderwało. Słyszę, że mąż obok chrapie, więc rzuciłem się ku niej i jak jaki pierwszy kochanek na scenie: O! Czyż to możliwe, abyś ty płakała? Nad kim? Nademną? O święte te łzy twoje! Czem-że ja za nie odpłacę?“. I dalej ściskać jej ręce. Nie broniła się, ani słowa nie rzekła — poddała mi się, jak owieczka. Twarz miała od łez mokrą.
Poznałem wtedy, co to jest sztuka panowania nad istotą ludzką. Marja Nikołajewna stała się od tego wieczora moją niewolnicą. Literalnie, com chciał, tom z niej miał. Często mi ona potem mówiła: „Ja wiem, żeś ty niegodziwiec, żeś człowiek zepsuty, przewrotny, zdradzasz mnie dla najnędzniejszych stworzeń, żeś powinien być wstrętnym i fizycznie i moralnie dla szanującej się kobiety... a przecież cię kocham. Jestem twoją niewolnicą, twoją własnością, twoją rzeczą. Gdybyś kogo zabił, ograbił, zgwałcił niemowlę, czego wszystkiego po tobie można się spodziewać, ja mimo to wszystko nie przestanę cię kochać całe moje życie. Tyś moją chorobą“.
Podobne akafisty śpiewała ona mi nierzadko i wypisywała w listach, a ja to dobrze sobie spamiętałem... I za co, powiedz mi szanowny pan, boś przecie człowiek widocznie wykształcony i oczytany, za co tak często mądre, miłe piękne kobiety kochają przeróżnych gałganów? Czy może dla przeciwieństwa? Bo ileż ja ile takich przypadków widziałem w mojem życiu! Myśli szanowny pan może, że ona była szczególniej namiętna ta Marja Nikołajewna? O! bynajmniej! Ulegała jedynie tylko na moje żądanie; a zresztą traktowała mnie jak matka. Nie tak jak moja rodzona mamusia, która mnie na świat wydała, ale jak dobre i szlachetne matki traktują dorosłych synów: cierpliwie, spokojnie, pieczołowicie...
Tak. Mówiłem obecnie o panowaniu nad nią. Doprowadziłem do tego, że aż się dławiłem tem panowaniem i niech sobie szanowny pan wystawi, do tego stopnia stała się mi Marja Nikałewna wstrętną, że wypowiedzieć tego nie można. Pastwiłem się nad nią, jak zwierz, wypędzałem ją gdy do mnie przychodziła, naznaczałem schadzki, na które po pięć razy i więcej nie przychodziłem, jej miłe, pieszczotliwe, poczciwe listy walały się u mnie po sofie i po podłodze całymi tygodniami nierozpieczętowane.
Pieniądze z niej wyciągałem na łajdactwo na karty, a nawet na kobiety. I wie szanowny pan co powiem? Filozoficzną myśl: Żadne zło na tym świecie nie przepada. Jeśli kto dzieckiem skrzydła chrabąszczowi oberwał, to i to się mu policzy i doliczy. Pan Bóg nam wszystkim tam u siebie w górze prowadzi podwójną buchalterję; przychód i rozchód, wszystko uporządkowane w kontach. Zresztą, według Darwina, niema Boga; no to jest los, wszystko jedno. I ja silnie w to wierzę, że jeżeli mnie następnie, ach jak ciężko tłukło w tyłogłowie, to to wszystko za nią, za Marję Nikołajewnę. Oberwałem ja jej skrzydełka, zgubiłem ją, podeptałem, duszę jej zbrudziłem i wszystko to robiłem bez litości i nienawidziłem ją do drżączki, do zapamiętania!
Raz zebrała się u mnie kawalerska kompania. Piliśmy, graliśmy w karty, śpiewali, potem znów pili i znowu grali. Zgrałem się do nitki. Dwa razy posyłałem dieńszczyka do Marji Nikołajewny po pieniądze i znowu przegrałem. Przypominam sobie, że drugim razem przysłała mi karteczkę: „Mój drogi, usiłuj powstrzymać się od takich postępków, których jutro sam będziesz żałował. A cokolwiekby się nie stało, pamiętaj, że masz przyjaciela, który gotów dla ciebie wszystko uczynić“. Ja tę karteczkę w sieni, gdziem odbierał od dieńszczyka pieniądze, potargałem na kawałeczki i rzuciłem na podłogę.
Porucznik Parfineńko, któremu tego dnia szczęście szalenie służyło, wziął wszystkie pieniądze, jakie tylko kto miał, udał, że ma boleści i odszedł do domu, bo nie chciał już grać dalej. Myśmy dalej pili. Druga już była doba, jakeśmy nie spali. Rozgadaliśmy się o naszych damach. Ta ma długie nogi, to dobrze, ale zato chude; w sukni ładna, a jak ją rozebrać, to schwach. Ta ma brodawkę w pasie. Druga takie słóweczka nadzwyczajnie lubieżne wymawia... Trzecia tak a tak umie całować. Jednem słowem wszystkie rozbieraliśmy do ostatniej żyłeczki. Czyśmy się to potrzebowali żenować, będąc w rodzinie? Jazda!
Poczęli pytać o moją. A ja pod wpływem pijaństwa i wyuzdania powiadam: „Chcecie? A w tej chwili tylko świsnę, ona tu przyjdzie, jak psina i sama wam wszystko pokaże!“ Nie wierzyli. Ja natychmiast przez dieńszczyka posłałem karteczkę: „Tak a tak, droga Maniu, przychodź prędko, w przeciwnym razie więcej mnie nie zobaczysz. Abyś nie myślała, że to żarty, lub czcze pogróżki, to jak tylko mąż twój wróci, wszystko mu wyjawię“... a słowo „wszystko“ trzy razy podkreśliłem.
Cóż szanowny pan myśli?... Przybiegła. Blada zadyszana, ledwie na nogach utrzymać się mogąc. Weszła i stanęła we drzwiach, oparłszy się o futrynę; wargi sine jak u trupa, zęby szczękały. „Witam pana, Andrzeju Michajłowiczu! mówiła. Przechodząc tędy, zobaczyłem światło, myślałam, że tu jest mój mąż. Bałam się, czyście go do kart nie zasadzili, pan bowiem jest uwodziciel“. Słowem nie wie, co plecie, jakby w gorączce; bo przecież w całym pułku wiadomem było, że jej mąż pojechał do powiatu odebrać naboje. Mówiąc usiłowała uśmiechać się, a oczy jej takie ogromne, niebieskie, patrzą na mnie z przerażeniem. Nienawiść do niej objęła mnie. „Rozbieraj się!“ mówię. Zdjęła ze siebie futerko, ręce jej się trzęsą jak pijanej. Zrozumiała, od pierwszej chwili zrozumiała, czego ja od niej chcę. Gdy zdjęła futerko, krzyknąłem: „Rozbieraj się dalej, zdejm stanik, spóść spodnicę!“ Ani mrugnęła powieką, lecz patrzała na mnie, nie mogąc oczu spuścić. Chwyciła za górny guzik stanika i rozpięła go: zaczęła macać za drugim, nie mogła znaleźć, tak jej palce nerwowo skakały. Ani słowa, ani głosu. Lecz wtedy koledzy sprzeciwili się. Byli oni wszyscy pijani, zezwierzęceni, czerwoni, od pijaństwa obrzękli, a przecież ta pantomina przeraziła ich. Do tego stopnia ich przeraziła, że kiedy ona już wyszła, patrzymy, a tu podporucznik Bakanow leży zemdlony. Był to jeszcze zielony młodzieniec, grzeczny, przyzwoity, obyczajny, chociaż pił tęgo. Obiecali wszyscy i mnie i jej zachować to w tajemnicy, ale gdzież to możliwe? Historja stała się wiadomą w całym pułku i czara moich zbrodni, mówiąc wysokim stylem, przepełniła się. Poczęto na mnie patrzeć z ukosa; unikano podawania mi ręki, a jak mi kto ją podał, to oczami chodził na boki, jak jaki winowajca. Otwarcie nikt się nie odważył nic mi powiedzieć, bo mu żal Marji Nikołajewny. Jakoś od razu wszyscy się domyślili, że z jej strony nie jest to żadne romansidło, ani pusta zabawka z nudów, ale coś ogromnego, bolesnego, jakaś psychologja, czy psychiatrja. Męża jej też żałowali. Był on zasłużonym podpułkownikiem i o niczem nie wiedział i zdaje się, że do tej pory o niczem nie wie.
Czekali wszyscy na okazję.
Raz graliśmy w kasynie w lancknechta. Jest to gra urzędownie niedozwolona w oficerskim klubie, ale na to patrzono przez palce. Poszedłem i ja. Szło mi szalenie tego wieczora, poprostu do idjotyzmu mi szło, ale w sercu czułem jakąś trwogę; nie było mi wesoło. Do tego jeszcze, co dziwne, spotkałem się w przedpokoju z podporucznikiem Bakanowem, z którym nie przywitaliśmy się nawet a tylko popatrzeli niewyraźnie na siebie, poczem mi się jakoś tak przykro zrobiło.
Obeszły karty siedm czy ośm razy w około i na mnie przyszła kolej trzymać bank. Położyłem, jak sobie teraz przypominam, na prawo dwójkę karo, na lewo króla, pik i kładę środek raz, dwa, trzy, pięć, dziesięć. Widzę, że się karta zagięła i mówię do siebie: „Zagięła się, bankier wygra“. Znane to graczom przysłowie. Nareszcie bęc, wyrzuciłem dwójkę. Moja! Lecz jaki los! Omyliłem się i wyrzuciłem naraz dwie karty. W tej chwili słyszę z tyłu: „Poruczniku, oprócz tego, żeś łajdak, jesteś jeszcze i szuler!“ Odwróciłem się, a Bakanow trzasnął mnie pięścią w twarz. I ktoś drugi uderzył mnie również w twarz i jeszcze i jeszcze ze wszystkich stron! Ja krzyczę: „Panowie! Pozwólcież! Cóż się stało? To nieporozumienie!“ A ci krzyczą: „Wynoś się z kasyna! Wyrzucić go! Za okno z nim! Szuler! Jutro precz z pułku!“
Rozumie szanowny pan, oni chcieli mnie za Marję Nikołajewnę ukarać, a nie chcąc jej przytem przed całą publicznością kompromitować, czepili się innej okazji. Po dwóch dniach sąd honorowy oficerski polecił mi podać prośbę o przeniesienie do rezerwy. I tak mnie wyrzucili z pułku, jak parszywego psa... I skończyło się... Cóż? sprawiedliwy jestem i muszę uznać, żem zasłużył. No... Cóż robić... Passons! Czy się jeszcze napiję piwa? Dziękuję, ale proszę, Wu zet tre zemabl. Tylko mi jakoś tak nie idzie samemu i ciągle samemu.



III.

Czem ja byłem potem? Raczej niech szanowny pan zapyta, czem ja nie byłem? Jakie mnie się przytrafiały koziołki! Byłem dziesiętnikiem przy budowie kanałów, byłem palaczem przy nawigacji Azowskiej, byłem rysownikiem, komiwojażerem, uczniem u dentysty, nosiłem worki w przystani, a w tem mieście byłem nakładaczem w drukarni. W tym czasie, gdy byłem nakładaczem, ożeniłem się. Głupio to wypadło. No, ale wszystko jedno, bom w półtora roku uciekł i porzucił żonę z dzieckiem. Zajmujące mieliśmy dziecko, po prostu rozkosz! Ale, bo ja też wogóle do szaleństwa kocham dzieci i zwierzęta. Rozeszliśmy się bez żadnych ceregieli. Nie było ani kłótni, ani bitki, ani zdrady. Po prostu mnie coś pognało pewnego majowego poranka. Przy tem miałem takie przekonanie, że bezemnie to sobie żona potrafi jakoś takoś urządzić życie, a przy mnie musi wszystko pójść w djabły. Wobec tego, nie mówiąc ani słowa, zakrywszy płaszczem pół twarzy, wsunąłem po prostu paszport do kieszeni i jazda do innego miasta.
Potem byłem śpiewakiem, występowałem w chórze operetki, także i przy teatrze w dramacie służyłem, występując w rolach chłopów i jako drugi komik ze śpiewem. Posługaczem w monasterze byłem rok cały. A zresztą to już i nie pamiętam.
Z monasteru wyrzucili mnie nagle w jednej chwili. Byłem tam przydzielony do posług w izbach gościnnych. Nieźle się wiodło, życie było wesołe. Z okręgowej kasy płacili mi dziesięć rubli miesięcznie przy całem utrzymaniu, no i były poboczne dochody. Piło się ślicznie przy każdej sposobności... Wogóle dobrze się działo. Chytry najczęściej się wiesza przy świętych... Tak już jest. Latem do spowiedzi złaziło się do nas tysiące bab, po największej części wiejskich, kupcowych i mniejszych właścicielek realności, różnych, i młodych i starych. Szczególniejsza to rzecz, że niema dla kobiety nic słodszego, jak grzeszyć i z tego się spowiadać i znowu grzeszyć. A już tem częściej, gdy się znajdą w miejscu tak wspaniale urządzonem do modlitwy, do wzdychania, gdzie tak miło, tak spokojnie... A oto, dlaczego mnie wygnali z tego świętego miejsca.
Wisiały tam na ścianach w tych gościnnych izbach takie drukowane karty, nie do modlitwy, ale takie... jakby to powiedzieć... rymowane sentencje ojca Powsiekakia. Tytuł miały: „Walka duchowna z niewidzialnym wrogiem“. Do dziś dnia pamiętam urywki z nich, jak np.: „Bracie, módl się, gdy drzwi zamykasz, bo wtedy zwierza duszegubnego unikasz... Rozewrze on paszczękę grzechu ognistego, a ty nie zaniedbuj kłaść krzyża świętego... Usiłuje on cię trzasnąć lenistwa ogonem, a ty go odganiaj skruchą, no, i postu szponem... Naprzeciw baterji jego lubieżności niech dusza twoja prędko wał mocny wymości... Będzie on w ciebie walił kartaczem zazdrości, lecz cię obroni Zbawiciel od jego podłości“... I tak dalej o bombach, granatach, patronach i kulach. A... ja z braciszkiem od gościnnych izb, Prokorem, jakem się raz urżnął, wziąłem ołówek i ponad tamtymi wierszami podopisywałem moje własne, coś nakształt tych, co to, za pozwoleniem, pisze się po ścianach w miejscach ustępowych. I zupełnie o tem zapomniałem.
Aż tu raz nagłe nasłali nam nowego przełożonego. Przyjechał ten nowy komendant do monastyru, pooglądał, błogosławił i był bardzo zadowolony z porządku. Nakoniec przyszedł do gościnnych izb poważny taki pasterz, okazały, brodaty, nie arhirej, ale konfitura! Za nim ojciec ichumen, ojciec kaznaczej, ojciec ekonom i inni ojcowie; wszyscy bracia się zgromadzili. No i my służba z gościnnych izb stoimy skromnie pod ścianami z pobożnemi minami jak zdrętwieli.
Biskup się zapytuje: „A co to wy tu macie na ścianach?“ — „To, mówi ojciec ekonom, porozwieszaliśmy zasady zbawienia dla prostego ludu... niby w formie wierszów“. Podszedł najprzewielebniejszy, popatrzył chwilę, potem obrócił się do braci, cały czerwony z gniewu. „Czyj to nikczemny ołówek popisał te obrzydliwości?“ Potoczył oczami po nas wszystkich. Bystry arcypasterz spostrzegł, że Prokor zmienił się na twarzy i zaraz na niego palcem wskazał: „Ty!“ Prokor bęc mu do nóg: „Odpuść najprzewielebniejszy władyko, byłem tego pisania świadkiem, lecz za słaby byłem, aby nie pozwolić. To pisał posługacz Andrzej“. Zwrócił się wtedy władyka do mnie: „Jeżeli, powiedział, w jabłku znajdzie się robak, to się go wyrzyna ze środka i odrzuca, aby całe jabłko nie przepadło. Jutro wygnać tego pisarza z monasteru. Niech w ulicznych gazetkach uprawia swoje podłe rzemiosło“.
I co szanowny pan myśli? Pokazało się, że to był naprawdę prorok! Nie minęło i trzy miesiące, a za wolą losów rzeczywiście umieściłem się przy jednej gazecie, najprzód jako korektor, a potem jako reporter.
Lekkie tam było powietrze i wesołe, bo nie żądali ani wykształcenia, ani talentu, a sprawy załatwiało się głównie w szynkowniach, kawiarniach, wszyscy naokoło schlebiali! Miło! Lecz i tutaj się urwało. Taki już ten mój los.
Zarabialiśmy wszyscy po trochu ubocznie. Naprzykład w ogrodach zamiejskich, w kafeszantanach koło bufetu. Wspomniało się w dziesięciu wierszach dajmy na to, że wczoraj widzieliśmy nowozaangażowaną przez niestrudzonego właściciela „Gwadalkwiwiru“ meksykańską gwiazdę Puzu-Lapuzu, występującą jako niezrównana... i t. d., no i jest kredyt. Fejletoniści reklamowali tak niby mimochodem gastronomiczne zakłady, romansopisarze prowadzili swoich bohaterów po pewnych restauracjach i tak dalej. Odkarmialiśmy się też i przy sądach pokoju. Sądzą np. piekarza za to, że u niego czeladź sypia w korytach, restauratora za to, że u niego brud, cukiernika za sacharynę, a już najczęściej piekarzy i cukierników. A ja sobie siedzę za stołem sądowym na widoku i od czasu do czasu coś notuję w notesiku. A komuż miło figurować w kronice gazety? Otóż niby ja to coś notuję, a zerkam na bok i widzę, że mój piekarz nie odchodzi, choć sprawa jego już dawno skończona; nie odchodzi, a ciągle na mnie niespokojnie okiem rzuca. Tak ja z dziesięć minut jeszcze sobie bałamucę, a potem swobodnie, jakbym był u siebie w domu, wychodzę ze sali. On za mną, na ulicy pyta czułym głosem: „Przepraszam najmocniej, czy pan nie reporter? A ja basem na niego: „Reporter — czego pan chcesz?“ „Ja, tak, he... he... he... Bo to właśnie moja teraz była sprawa, może pan słyszał?“ — „Słyszałem“. „A czy pan notował?“ „Notowałem“. „E, bo to taka sprawa; po prostu niepotrzebnie mnie pan zaprotokołował... Ale, ale przepraszam, bośmy to przecież na ulicy, stoimy... Nie byłby pan łaskaw wstąpić tu ze mną na chwileczkę? Tu obok jest restauracja... jabym panu to wszystko... w porządku... Uważa pan, bo to i pora stosowna na kieliszek wódeczki. A są tu podobno i flaki po polsku. Możebyśmy wstąpili?“ Na chwilę robię się surowym. „No i owszem, na to mówiący i sam miałem nie co innego na myśli, więc zresztą umówmy się, że na połowę płacimy. My w redakcji mamy osobno na wszelkie tego rodzaju... jakże tam...“ Oczywiście wychodzi się z traktjerni i sytym i pijanym i z dziesiątką w kieszeni.
Powtarzam, że się urwało, a urwało się dlatego, żem nie mój kąsek połknął. Był u nas w redakcji niejaki Frukt, który prowadził kronikę miejscową i pisał niedzielne fejletony. Po prostu szanownemu panu powiem, że to był lew, nie człowiek! Sam niech szanowny pan osądzi, czy dużo można zarobić na pisaniu sprawozdań z rady miejskiej, albo na dwóch tysiącach wierszy fejletonu rocznie? No, powiedzmy dwieście, trzysta rubli rocznie. A on lokaja sobie trzymał, stołował się w „Belle-vue“ i u „Blanki“, miał utrzymankę, francuskę, ubierał się jak król Salomon w całej okazałości. Pił tylko szampana i to tak, że po prostu przy zupie już mu flakon podawali. Słowem był gracz!
On to raz w redakcji bierze mnie na bok. Tajemnica! „Słuchaj pan, powiada, jest interes. Możemy obaj zarobić tysiące. Chcesz pan?“ Cóżbym miał nie chcieć!“ „Zgoda! Zaraz panu dam gotowe cyfry. Pojedziesz pan do Dehterenki. Znasz go pan?“ „Znam“. „On w przeciągu dwóch tygodni ogłosi niewypłacalność, więc teraz dla niego rzeczą jest bardzo ważną, ażeby nikt nie wiedział w jakim stanie są jego interesa. Rozumiesz pan?“ I dał mi instrukcję najszczegółowszą.
Przyjechałem do Dehterenki. „Pan przyjmuje?“ — „Przyjmuje“. — „Proszę oddać mój bilet wizytowy“. A na moim bilecie: Współpracownik takiej a takiej gazety, korespondent takiego a takiego tygodnika stołecznego, a nad tem jeszcze na postrach szlachecka korona! — Wyszedł do mnie. „Czy mam zaszczyt mówić z panem Dehtereńkiem? — „Tak jest, ja sam. Czem panu mogę służyć?“ „Ja, uważa pan, zamierzam napisać szereg artykułów popularno-ekonomicznych o przemyśle wschodnim. Naturalnie jeden z najobszerniejszych artykułów poświęcony będzie pańskiej firmie, która tak wybitnie...“ słowem fura komplementów. On jakby nic, słucha, milczy, zdrów taki numer, siwy, wąsaty, z maleńkiemi oczkami, żylasty. „Dobrze to wszystko, powiada, ale cóż ja w tem mogę?“ „A oto, mówię mu, zebrałem ja tu nieco danych w cyfrach w tej oto książeczce i chciałbym dla dokładności na wszelki przypadek sprawdzić, a może pan, szanowny panie Tarasie Kuryłowiczu, może i nieco by dodał?“ Roześmiał się bałwan, wziął książeczkę i odszedł. W minutkę jakąś wrócił. „Nie, powiada wszystko tu dokładnie zestawione. Cóż tam nieco ja zresztą dodałem... Zresztą z drukiem to może się pan wstrzymać troszeczkę, a może być, że ja panu wkrótce dam inne cyfry. Do widzenia się“.
Wyszedłem na ulicę i zobaczyłem pięćset nowiutkich. Mało. Wtedy, uważa pan, ten sam monasterski, na duszę łakomy zwierz, strzelił do mnie bombę łakomstwa. Przyjechałem do redakcji; mag i czarnoksiężnik czekał na mnie. „No i cóż?“ — „Tak jak nic“, odpowiadam. Wysłuchał mnie, popatrzył w książeczkę i oddał ją. „To, mówi, mnie nie dotyczy. Słuchajno krokodylu, czy ty nie łżesz?“ „Klnę się na Boga i uczciwość!...“ „Aha, powiada, kiedy tak... dobrze... Dam ja mu bobu“. Na drugi dzień wyrżnął ci artykuł. No ale jak podstępnie to zrobił szelma. Ani nazwiska, ani imienia nie podał, ale każde dziecko z tego widziało, że to Dehtereńko puszczony w kurs. Ale źle się skończyło. Dehtereńko jak tylko przeczytał gazetę, wziął na kieł i natychmiast do gubernatora. Gubernator wezwał do siebie redaktora i tego samego wieczora jeszcze mnie, sługę Bożego, wylali z redakcji na ulicę do djablej matki.



IV.

Przez dwa lata potem z czego żyłem? Dalibóg, nie wiem. Za mieszkanie nie płaciłem, to się samo przez się rozumie; przebywałem po szynkowniach i chodziłem po lombardach. Głównie żyłem z pożyczek. Znajomych miałem mnóstwo w mieście jeszcze z czasów gazeciarskich. Zrobiłem w tym czasie filozoficzne spostrzeżenie, że z dowcipem i z nagłością należy pożyczać. Spotkawszy kogoś ze znajomych na bulwarze, należy pogadać, a potem nagle z taką obojętną miną wtrącić: „Ale, a propros, nie ma też pan tak rubla lub dwóch do jutra?“ Rubel to taka kwota, co wiadoma rzecz, nie obowiązuje. I tak nic nie robiąc, potrafiłem nie tylko nie umrzeć z głodu, ale jeszcze codzień wieczorem bywać podochoconym.
Od czasu do czasu trafiał się też i jaki zarobek. Jeden profesor z litości powierzył mi uporządkowanie swojej bibljoteki i zrobienie katalogu. Znany był staruszek, cały siwy, taki milutki i bezgranicznie dobry. Przez siedm miesięcy porządkowałem mu bibljotekę a jak raz zdecydowałem się ją przejrzeć, to aż jęknął biedaczysko. Nawet się rozpłakał: „Powiedz mi przynajmniej, na litość boską, przemówił, komuś sprzedawał? Ja to trzy razy, cztery, pięć razy tyle zapłacę, coś dostał, bo to przecież same białe kruki, jedyne egzemplarze!“ Żal mi się go zrobiło strasznie, ażem sam się rozpłakał, ale gdzież to można było to spamiętać? Sprzedawałem najwięcej na tandecie z ręki do ręki i na wagę.
Kobiety mnie też utrzymywały. I już to mój los przeklęty, że mi się trafiały baby najserdeczniejsze, najłagodniejsze, nawet z pomiędzy kucharek, przekupek, ulicznic, a nawet utrzymanek. Dlaczego tak było, djabli chyba wiedzą — ja nie wiem.
Ale bądź co bądź żyło się jakoś. Znalazłem drogę i do przytułków noclegowych. Razu pewnego nocowałem we Florowskim monastyrze (wogóle miałem mimowolny pociąg do różnych miejscowości duchownych). Chociaż to monastyr żeński, mimo to utrzymują tam sale noclegowe i dla jednej i osobno dla drugiej płci. Oddział szlachecki kosztuje jednego grzywiennika. Ten przytułek noclegowy nazwaliśmy od nazwiska monastyru hotelem Florida albo gospodą Florencją. Przyszedłem późno; silnie pijany. Jest tam taka długa oszklona galerja, a na prawo same komórki, każda na cztery osoby. Wskazano mi jednę wolną jeszcze pryczę i położyłem się. Rano stróż wszystkich budzi po kolei. Ja się nie wyspałem, głowa mi pęka z opilstwa, zły jestem jak sto djabłów. Patrzę vis a vis mnie krząta się młody człowiek, krótko ostrzyżony, bródka á la Anri Katr, ale bielizna na nim za przeproszeniem brudna jak noc. I wyglądam się w pasji, co będzie dalej? Młody człowiek zaczyna sobie czyścić buty. Czyści i czyści, stęka i stęka, nakoniec skończył; w butach można się przejrzeć. Potem zaczyna tak samo dokładnie czyścić surducik, kamizelkę; poczem nagle wyciąga z pod materaca spodnie; pokazuje się, że na nich spał całą noc. Pytam się go: „Na cóż to młodzieniec je tak schował, dla bezpieczeństwa? Żeby nie ukradli?“. „Nie, powiada, ja nie dlatego, żeby nie wyszły z fasonu, lepiej będą leżały“. Ja mu powiadam, czy to nie wszystko jedno w naszem położeniu, jak spodnie leżą? Byleby czyste sumienie mieć i kieliszek wódki“. A on się śmieje i pyta mi się: „A co to jest sumienie? Czy to jest co do jedzenia?“. Spodobał mi się; widzę, że człowiek nie nudny, więc proponuję wspólny spacer do traktjerni. „Ja, odpowiada mi, wogóle z przyjemnością przyjmuję zaproszenie, ale z rana to się boję, boby odemnie czuć było, a muszę iść do zajęcia“. „E, głupstwo, mówię mu, przekąsisz pan herbatą, przepłuczesz pan i przejdzie“. Zaczął się wahać, „możnaby rzeczywiście herbatą“. Tymczasem kończył toaletę. Gors papierowy, zdjął z gwoździa, kołnierzyk czyściutki, czarną krawatkę z niebieskiemi gwiazdkami; patrzę a bodajcie! Po prostu członek paryskiego dżokejklubu z żurnala mód, nawet na spodniach z przodu zaprasowanie. Ja mu mówię: „A to ci przemiana!“ A ten się tylko uśmiechnął i powiada: „U nas inaczej nie idzie!“
Słowo do słowa i zaszliśmy razem do szyneczku, do jednego, drugiego, trzeciego. Nakoniec widzę, że nasze fundusze wyciekły, i że niema czem zapłacić. Wtedy on pyta: „A która też teraz godzina?“ „Czwarta“. „Poczekaj pan tu na mnie z kwadransik“. Wdziewa czapkę ze szlacheckim galonem i za drzwi. Spuściłem nos na kwintę i mówię sobie: No, stary przyjacielu, teraz punkt ciężkości przeniesiony na ciebie. Oczywiście nie obędzie się bez kozy. Dowcipny jednak figiel ze strony tego młodzieńca. Ale mimo to czekam. Kazałem sobie dać gazetę. Przechodzi kwadrans i dwadzieścia minut i pół godziny i więcej... Zdążyłem przeczytać już wszystkie inseraty o tem, że uciekł czarny pudel, że potrzebny reporter... Przyznaję, żem upadł na duchu. Kelner chodzi koło mnie z najgroźniejszą miną. Przychodzi do stołu i dalejże mi pod nosem ścierać z obrusa serwetką i bez potrzeby przestawiać nakrycia. Co tu robić? Już mnie zebrało na odwagę, żeby poprosić o rachunek, gdy nagle wpada mój młody człowiek. „Cóż, naczekałeś się pan?“ „No, niby przyznać muszę...“ „Ale, głupstwo. Kelner, co się należy?” „Dwa dwadzieścia!” „Daj nam tu jeszcze butelkę czerwonego, a tu masz” — i brzdęk złotem o stół.
Poprzyjaźniliśmy się tego dnia a wieczorem zwierzył mi się zupełnie: „Moje zajęcie, powiada, całkiem proste, choć nie tak łatwe, jakby się na oko wydawało. Ja — strzelam”. „Niby jakże to pan strzelasz? Żebrzesz pan z powodu ubóstwa?” „Nie, zupełnie nie tak. Na ulicy z powodu nędzy żebrzą nieogoleni, z sinymi nosami i w łachmanach; dla takich dwudziestówka to bogactwo Szecherezady. A sam pan osądź, czyby się ktokolwiek odważył dać mnie dwadzieścia kopiejek, gdy mam uniformową czapkę na głowie, schludny garniturek, a w dodatku pięknie brzmiące szlacheckie nazwisko? Wchodzę śmiało do domu, każę się zaanonsować, przedstawiam się, podaję rękę jak równy równemu. „Proszę mi wybaczyć, że nachodzę, ale chwilowo znalazłem się w przykrych okolicznościach, oczekując z dnia na dzień otrzymania posady... Jakżeby się ten odważył dać mi mniej jak rubla? Nigdy w życiu!“
Spodobało mi się wszystko, co mi opowiadał. Spróbowałem i ja na drugi dzień tej samej taktyki. Bałem się z początku, ale nic, po trochu się wzwyczaiłem, przywykłem i począłem strzelać jak mistrz. Gdybym był nie zachorował, tobym był nie zaniechał tego życia. Ono i poniżające i niebezpieczne, ale zajmujące i zawsze pieniądze w kieszeni — duże pieniądze i lekkie.
Liczyć trzeba zawsze na psychologję. Wchodzę naprzykład do inżyniera, wtedy robię technika budowlanego: wysokie buty, w kieszeni stary meter drewniany; u kupca jestem byłym subjektem; u mecenasa sztuki — autorem; u wydawcy — literatem; pomiędzy oficerami robią na mnie składkę, jako na byłego oficera. Encyklopedja!... Lawirować trzeba i wyślizgiwać się jak wąż, każdej chwili na pikiecie, cały na baczności, aby się nie zdradzić, nie przesolić, nie wpaść w żebraczy ton. Cały czas patrzeć mu w oczy, nie i nie w oczy, ale nad nos, bo w ten sposób ostatecznie i sam się człowiek nie miesza i jemu się zdaje, że masz taki rzetelny, honorowy wygląd biednego pracownika, prześladowanego przez losy. Najważniejsze wyczekać, kiedy on się stropi i zażenuje się albo za ciebie, albo za swój wspaniały gabinet. Najtwardszego człowieka można koniec końców tak zawstydzić, że oczy spuszcza i zaczyna ręką w kieszeni szukać portmonetki. Wtedy trzeba nacisnąć pedał i niema czego obawiać się przesolenia. Wszystko jedno, że on ci w głębi duszy nie wierzy i żeś mu do ostateczności wstrętny, ale już nie dać, nie ośmieli się, nie zdecyduje się. W tem psychologja.
Prawda, że trafiało się i inaczej. Raz strzelałem ja kiedyś w członka jakiegoś słowiańskiego czy bałkańskiego Towarzystwa w Odesie. Nie, przepraszam, nie słowiańskiego Towarzystwa, bom potem się dowiedział, że on sam jakieś Towarzystwo zawiązał. On był, zdaje się, Czech, czy Chorwat, czy coś w tym rodzaju. To jego Towarzystwo miało za zadanie, by się zbierali w oznaczone dnie świąteczne dzieci i dorośli, przeważnie ludzie z prostego stanu w dużym lokalu bez ograniczeń jakichkolwiek, więc by mogli tam przychodzić i studenci i oficerowie i gimnazistki, a nawet mogłyby się i władze tem zainteresować, gdyby i gubernator i arhierej albo policmajster, jednem słowem idylla w cieniu drzew. I aby wszyscy w tem zgromadzeniu pod kierunkiem tego dalmatyńca śpiewali pieśni wyłącznie patrjotyczne i nabożne. Ale ja silnie podejrzewam, że całe to nabożne, śpiewackie Towarzystwo nie było niczem innem, jak tylko strzelaniną, ale na bardzo wielką skalę zakrojoną! Zresztą wiem to z pewnością, że pisywał on listy do różnych wysoko postawionych osób i ustawicznie naciągał na cele ideowo-patrjotyczne.
Zapędziłem się do niego. Poważny, ogromny pan, broda do pasa, twarz szeroka, taka otwarta, dobrotliwa, łysy.
— „Pan prezes owego wspaniałego, sympatycznego Towarzystwa? — „A jakże... ja, ja! — Cały na pańskie usługi“. I obiema rękami ściska mnie za rękę. Zacząłem ja mu śpiewać. Śpiewam i śpiewam, a on coraz uprzejmiejszy, głową w takt mi przytakuje, jakby porcelanowy słoń. W końcu powiada: „Wszystko to bardzo ładnie, ja rzeczywiście gotów jestem służyć, czem mogę, ale wybaczy pan, że muszę mieć dowód, że pan jesteś właśnie tym, za kogo się przedstawiasz. Dlatego pozwól pan zobaczyć pański paszport“. Coś mnie kolnęło w sercu, ale niedoświadczony i nieostrożny wyjmuję z bocznej kieszeni legitymację — w strzeleckim zawodzie należy ją mieć zawsze przy sobie — i podaję mu ją. On błyskawicznie buchnął ją do szuflady i trzask, zamknął ją na klucz, a palcem przycisnął taster dzwonka elektrycznego. „Dasza! Biegnij natychmiast po policję!“ Zacząłem go błagać, na kolana przed nim padać, obrośnięte ręce mu całować, ale ani rusz. Zagadałem do niego ostrzej, a ten najspokojniej wyjął z drugiej szuflady rewolwer i położył go przed sobą. „Spróbuj-no!“, powiada. Energiczny mężczyzna. Musiałem odsiedzieć dwa miesiące za niedozwoloną profesjonalną żebraninę.
No, ale to przypadek wyjątkowy. O drugim takim anim nawet nie słyszał nigdy. Dlatego, że, a mówię jak przed Bogiem, położywszy rękę na sercu, dlatego, że ludzie jeżeli ich brać nie hurtem, ale pojedynczo, to po większej części przyzwoici, dobrzy, zacni i czuli na nędzę. Prawda, że pomagają oni częściej nie tym, co się należy. Ale niema rady, nahalność zawsze prawdopodobniejsza od potrzeby. Czegoż się pan śmieje? Za pańskie zdrowie!
Dalej, dla czego to życie było przyjemne, to dla wolności. Sprzykrzyło mi się w jednem mieście, tom strzelił do innego i nawet bilet II. klasy wydusił, spakował kuferek i do następnego i do stolicy. Na powiat, do właścicieli dóbr, do Krymu, na Wołgę, na Kaukaz. Pieniędzy wszędzie masa, nieraz po dwadzieścia pięć rubli na dzień zarabiałem, piło się, kobiet się przerzucało bez liku — raj!
Prawdę mówiąc to przychodziło i przyciągnąć pasa czasami. Bywały miasta, gdzie wszystkie adresy były zepsute, bo albo za dużo zjechało się strzelców, albo niektórzy z nich zjawiali się pijani albo też wpadli w ręce policji i przez to do gazet i szup!... Tak, że nie szło. Męczy się człowiek i męczy, z hotelu przenosi się do przytułków noclegowych, zbytnie ubrania puszcza i bieliznę...
Wtedy nie było już co grymasić i trzeba było palić na ulicy. W tem to już wyrobił się szablon. Trzeba strzelać szybko, żeby nie dokuczyć, nie zatrzymywać, a i faraonowych myszy trzeba unikać, dlatego musisz się starać skoncentrować wszystko razem i zwięzłość i dobitność i krasomówstwo. Bijesz na aktora naprzykład: „Łaskawy panie, minutkę uwagi! Artysta dramatyczny — w roli nędzarza! Kontrast rzeczywiście straszny! Okropna ironja losu! Nie rzuciłby pan kilka centimów na obiad!?“ Do studenta mówię tak: „Kolego! Pomóż byłemu pracownikowi, wydalonemu administracyjnym porządkiem ze stolicy! Trzy dni nie miałem w ustach ni ziarnka maku!“ Gdy idzie wesoła kompanja podchmielonych, walę na oryginalność: „Panowie zrywacie róże życia, mnie zostają ciernie. Wyście syci, a ja głodny. Wy pijecie lafit i soterna, a moja dusza pragnie ordynarnej hary! Pomóżcie do zdobycia półkwaterka byłemu profesorowi czarnej i białej magji a obecnie kawalerowi zielonego węża!“ Skutkuje... Uśmieją się i dadzą, czasem nawet więcej, jak się spodziewałeś.
A jakie ananasy były wśród nas! Jeden naprzykład, niejaki Zabłoński, wysokiego wzrostu piękność, brodę i wąsy golił, twarz pełna, nos orli, niema co, pierwszy amant stołecznej sceny! Ten cztery tysiące rubli rocznie puszczał. I nie pił, z kobietami się nie rozbijał. Miał słabość do szykownego ubierania się. Surdut zawsze najmodniejszy, frak — na wszelki przypadek, brązowe rękawiczki, garnitur koloru takiego elektrik, laska ze srebrną rączką, palto stosowne do pory roku. Chwalił się, że od piętnastego roku życia nic rodzinę nie kosztował. Zadziwiająco dobrze znał geografję Rosji. Bywało, że mu ktokolwiek dla żartu wymienił jaką lichą mieścinę, to on natychmiast recytował: „Stoi nad rzeczką Wichładą, młyn walcowy, z inteligencji jest tam prezes zarządu, taki sobie, daje ale skąpo; okolniczy dziki marszałek szlachty jak trzeźwy — wygania, jak pijany — daje ile żądasz“. I tak ze wszystkimi szczegółami.
Śliczny naród! Byli między nami tacy, którzy sami nie strzelali, ale tylko podawali adresy, służyli za książki adresowe. Taki zawsze razem z tobą wychodził na robotę. Idzie przez ulicę i zaraz zaczyna mruczeć pod nosem, tajemniczo: „Na prawo murowany dwór, Szpeht Arnold Karłowicz, architekt; bezwątpienia przyjmie, z początku będzie wymyślać brzydko, ale nie trzeba się stropić, ale przegadać jak wielbłąda. Piątka“. Albo: „Arystarhow Paweł Pawłowicz; u siebie w domu nie daje, trzeba go złapać w banku ziemskim między trzecią a piątą: nie cierpi długich rozhoworów“. „Girczycz mechanik obok; zepsute miejsce, ani pensa“. „Margareta Francowna Pauli, śliczna kobieta; do niej trzeba napisać kaligraficznie i literackim stylem; kocha się w literaturze pięknej“. I tak dalej. Rozumie się, że takiemu przewodnikowi należy się połowa albo trzecia część, zależnie od umowy.
Byli i tacy, którzy tylko pisali listy niewykształconym. W tem był też szablon: „Najszanowniejsza, Najzacniejsza Pani i Dobrodziejko! Wielkiego miłosierdzia pełne Twoje serce i znane współczucie dla bliźnich przez losy prześladowanych, ośmielają mnie“... i tak dalej etc. etc. Takich listów nosi się przy sobie z pięć, ze sześć na wszelki przypadek bez adresu niczyjego. Niektórzy dołączają do listu swój paszport i później przychodzą po niego.
Byli starcy, którzy we dwóch i trzech miejscach otrzymywali co miesiąc pensję i z tego żyli. Dla takiego starca najważniejszą rzeczą poczciwy wygląd dopełniony siwizną. Ale i jakież oni mają potrzeby?! Herbata, tytoń, kieliszek wódeczki, gazetka i zresztą nic więcej.
Był jeszcze, pamiętam, i niejaki Bogojawleński, poprzednio seminarzysta. Złota, rozumna głowa, ale z wejrzenia zupełnie szewc i do tego zezowaty. Ten zazwyczaj siadywał u siebie w numerze rozebrany do koszuli, pił i listy pisał. A około niego kręciło się kilku ludzi na posyłkach. Ach! Jak on pisał! Przedewszystkiem kaligrafja. Pismo okrągłe, czarne (tuszem pisał), nadzwyczaj czytelnie, jak najpiękniejszy druk. A dalej styl. Cudów dokonywał listami. Wiadomo ogólnie, że niepodobna wzruszyć popa — to fakt. To istne krzemienie! Myśmy ich wszyscy omijali. A on jak wytnie takiemu archimandrycie ośm stronic z różnymi tekstami i to wybiera mu nie takie teksty, jak np. „ręka dającego nie zbiednieje“ albo „proście a będzie wam dano“, ale takie „z Mądrości Syna Syrakowa“, z proroka Borucha i do tego jeszcze w nawiasie doda: „ustęp ten a ten, wiersz taki a taki“. Wspaniałe pisywał listy i nigdy nie doznał odmowy.
Ale żaden nie składał pieniędzy. Wszystko się przepuszczało. Kobiety to ta niektóre składały na książeczki oszczędności, ale i to do pierwszego miłosnego stosunku. Znaną jest maniera u kobiet, strzelać „na maszynę do szycia“. Takim pomagają czasem dość obficie, ale przystojnym i to rzadko bezinteresownie.
Może szanownego pana to nie zajmuje, może pan nie życzy sobie... To tak z początku.
Straszna to hołota, ci strzelcy, gorsi od kryminalistów. Ci ostatecznie stanowią jakąś jedność, mają swoje ambicje, odwagę. Strzelcy — nie. Za rubla sprzeda i zdradzi jeden drugiego, splugawi, zdenuncjuje, spotwarzy. Zazdrośniki, kłamcy, tchórze, łakomcy. Wogóle powiem, szanownemu panu, że ilum widział włóczęgów, to z nich najgorsi ci, co się z klasy wykształconych rekrutują! Wszyscy ci dymisjonowani oficerowie, przepite studenty i aktorzy. Wstrętni! Na słodki kąsek łakomi a pracy nienawidzą wszystkimi fibrami duszy. Cóż? Ja tu mówię i o sobie. To nie to, co prawdziwe włóczęgi. Taki leży na słońcu do góry brzuchem i niczego mu nie trzeba. Pakuje do brzucha czarny chleb z arbuzem. Wyleży się, to idzie do przystani grzbiet łamać. Cóż jemu? Nie boi się niczego, nikogo nie uznaje, nikomu się nie kłania. To też trzeba przyznać, że patrzyli oni na nas, strzelców z profesji, jak na gady. Ale co? Kiepskie złodzieje, oberwańcy i ci nami gardzili. A trzeba się było i z nimi spotykać na noclegach.



V.

Dostałem ja się z kolei w zawodzie strzelca do Krymu. Krym, uważa szanowny pan, jak cały Wschód wogóle, to istne gniazdo włóczęgów i aferzystów, a kto tam już raz był, tego pociągnie tam zawsze. Ciepło, morze, góry, pięknie, pieniądze się walają do koła. Dlatego też tam aż się roi od nierobów. Osiedliłem się tam i ja. Z jednej strony związałem się z jedną babą, a do tego puszczała mi się krew ustami, więc trzeba było osiedlić się w cieplejszym klimacie. Zapuściłem tedy korzenie na Krymie.
Z początku mi się wiodło, ale wkrótce się urwało. Nastała zima, mroźna, a ja bardzo osłabłem; nocą poty, dniem febra, zacząłem kaszleć, po prostu z nóg leciałem. Bieda! Najważniejsze, że sezon się kończył, złote barany wyjechały do Moskwy, do Petersburga, zostali tylko chorzy golcy. A miejscowym mieszkańcom rdzennym osoba moja naprzykrzyła się do ckliwości. Spotykali sucho: „Przepraszam, pan znowu? Już po raz czwarty? Wybacz pan, ja nie Vanderbildt, aby wszystkich brać na utrzymanie“.
Kobieta mnie porzuciła. Ładna była bestja, gorąca, zła, niecierpliwa, nienasycona; przez całe moje życie jedna mi się taka trafiła. Lubiła żyć szeroko, Polka była. Wołali ją Zosia. Na pożegnanie zrobiła mi skandal na ulicy; wpadła w pasję, żem nic nie dostał. „Ty — krzyczała — nieszczęśliwy strzelcze, plugawcze kryminalny, podłe ścierwo!“ Poszła i już do domu nie wróciła.
Straciłem głowę. Jakoż z litości jednego kapitana dostałem się parowcem z Krymu tutaj. Tu poszło jeszcze gorzej; po prostu, nędza! Zima ostra, ja w letnim paltociku, buty dziurawe, kaszel mnie zgina we dwoje. Wiatr od morza dogryza — ach! aż przegania ze strony na stronę. Żem ja to przeżył, wydziwić się nie mogę! A najgorsze ze wszystkiego, że straciłem odwagę. Proszę, a głos mi się łamie i łzy duszą. Wtedy poznałem, że prawdziwa nędza rzadko znajduje współczucie. Prawdziwe nieszczęście, nie wiedzieć dlaczego, wygląda nienaturalnie. „Tyś pijany, obrzydliwcze, jedzie od ciebie jak z kufy, idź się przespać!“ A ja nietylko, żem nic nie pił, ale nie jadłem od wczoraj. Poszedłem do doktora. Umyślnie ze złości wybrałem najdroższego. I co szanowny pan sobie myśli? Okazał się najpoczciwszym człowiekiem. Nie mówię już, że mnie leczył za darmo. Myśmy się na doktorów nigdy nie uskarżali. Jak już który był bardzo wzięty, to bywało powiada: „Nie mam czasu rozgadywać się z panem; tu masz pan kartkę i idź pan do mojego asystenta“. A jeszcze na wychodnem woła: „Słuchajno pan, gdzież pan idziesz? Panu może pieniędzy potrzeba? Masz pan tu, a wychodź pan prędko“. A ten po prostu, poczciwa dusza, choć żyd, leczył darmo, dawał na lekarstwa, obdarzał ubraniami, które były, uważa szanowny pan, z przeszłego wieku. Darował mi palto na wełnianej wacie. Zacząłem się po trochu poprawiać. Raz mi mój doktor powiada: „Słuchaj jegomość, nie przykrzy ci się bez zajęcia? Ja tu miałbym dla ciebie posadę. Chciałbyś być za buchaltera pod „Wschodnią gwiazdą?“ — „Całą duszą, rękami i nogami“. — „No to idźże tam o jedenastej jutro, zgłoś się do gospodarza i powiedz, że ja cię posyłam. On już wie“.
Dostałem się do hotelu i trochem odetchnął. Obowiązek lekki — siedzę i piszę sobie rachunki dla odjeżdżających. Pensji dwadzieścia pięć rubli, stół, herbata od właściciela, pokój, prawda pod schodami, ale ostatecznie pokój, własne legowisko. Rozejrzawszy się, począłem zarabiać trochę na rachunkach. Robiło się to całkiem po prostu. Gościowi pisałem rachunek trochę wyższy, a do książki wpisywałem rzeczywisty, różnicę brałem. Nieporozumienia były bardzo rzadkie. Zdarzyło się, że pakuje mi się do kantoru jakiś obcy ziemianin w prochowniku i zaczyna harmider, to ja mu natychmiast z miłym uśmieszkiem: „Ach, czyżby możliwe? Takiemu szanownemu gościowi? Natychmiast się to sprawdzi... Uważa szanowny pan, że to dwadzieścia numerów, zamięszanie“... Zagaduję go... mięknie.
A przecież, przecież stanowisko było dość liche. Zacząłem się rozglądać naokoło i widzę, że kelnerzy lepiej stoją, jak ja. Po cztery lub pięć rubli zarabiają dziennie, a nawet po sześć, siedm a nawet po dziesięć przy sposobności. Do tego muszę dodać, że ze mną byli sobie sans façon. Myślał ja, myślał, gdy w tem opróżniło się jedno miejsce kelnera. Poszedłem do gospodarza i prosiłem o nie. Ten z początku zamrugał oczami i powiada: „Zmiłuj się pan, jakżeż to? Pan przecież wyższy oficer, jakże to panu tu będą „ty“ mówić! Mnie to nawet nie będzie składnie zwracać się w ten sposób do pana, a nie mogę robić różnicy, sam pan to zrozumie, nie wypada“. Uspokoiłem go, odkrywszy mu część mojego życia, oczywiście nie najciemniejsze ustępy, ale przecież opowiedziawszy mu niektóre zdarzenia. Zgodził się. Mądry był człowiek.
Z początku mi kelnerzy srodze dokuczali, bo bądź co bądź z lepszego byłem stanu; byłem oficerem, niedawno jak pan w redakcji siedziałem. Lecz to przeszło. Bo primo ja sam miałem ostre zęby, secundo, mam doskonałą zdolność naginania się do wszystkiego. A czem jeszcze zdobyłem sobie u nich poważanie — to wiadomościami prawno-sądowemi. Kelnerzy mają ustawicznie do czynienia z sądem i z policją, po największej części z powodu awantur i niepłacenia rachunków. Trudno mi też było przywyknąć do tej służby. Kelnerstwo to tylko tak na oko wydaje się łatwem. Przedewszystkiem trzeba cały dzień trzymać się na nogach, a bywają dnie, że i na chwilę usiąść nie można. Starzy kelnerzy uczyli mnie między innemi z początku, że lepiej jest zupełnie nie przysiadać, bo człowiek rozdelikaca się i cały słabnie. W pierwszych dniach jak przychodziłem do domu, to tak mnie bolały krzyże i nogi, żem omal nie krzyczał.
Potem pamięć potrzebna szczególniejsza. Na który stół nosisz, co w kuchni obstalować, ile marek należy się w bufecie, a jak zażądają rachunku, trzeba wszystko pamiętać. Zapomnisz o czemś — awantura gotowa. Ale i z tem szybko się obeznałem i począłem funkcjonować nie już tak, jak inni, ale lepiej. Stali goście bardzo mnie lubili, szczególniej ci, którzy przychodzili do separatek z porządnemi damami. Może być dlatego, żem był obyty z życiem więcej, jak inni. Znałem ja ten interes. Nie wlepiam ślepiów w damę, nie włażę do separatki, gdy nie muszę, przy drzwiach nie sterczę, zachowuję się skromnie i swobodnie. Inny, choć i stary kelner, co zęby zjadł na kelnerskiej służbie, a nie rozumie, jak w takich okolicznościach powinien się zachowywać. Robi wesołka, omal że się nie umizga, włazi do separatki nie wołany, niby spuszczać story w oknach. Zdaje się mówić: „My przecież wiemy, pocoście tu przyjechali. Wiemy, ale milczymy“. A ja tę całą politykę szybko posiadłem. Lubiły mnie też te kompanie, które szeroko hulały. Bywało, nawiozą śpiewaczek, szansonistek takich najlepszych, wyprawiają bezeceństwa takie, coby inny tylko plunął, a ja jakby nigdy nic, usługuję tak, jakby naokoło mnie nie ludzie byli, ale bezduszne rzeczy. To też moi goście tak zwykle mówili kelnerom: „Nie, przyjacielu, masz tu dobry napiwek, ale idź zawołaj tutaj do posługi Andrzeja, bośmy do niego przywykli“.
Jak się kończyło u nas w restauracji wydawać kolację, to przy bufecie zostawał się tylko jeden kelner dyżurny na przypadek, gdyby z pod numerów kto czego zażądał. A nas większa część braliśmy fraki we węzełki i szli do restauracji „Wenecja“ posiedzieć ze dwie godzinki, pograć w karty i w bilard.
Jak my się tam ze służbą obchodzili, Boże wielki! Rozwalamy się na stołkach, nogi nie omal na stół: „Ej, ty chamie, gwoździu!“ Innych nazwisk nie było dla usługujących. „Nie widzisz sukinsynie, komu służysz? Jakiś likier przyniósł? W pyski was walić chamów!“ Ten oczywiście widzi, że nad nim znęca się swój brat, zuchwalec bezczelny, ale musi milczeć z obowiązku. Napiwki dawaliśmy za to grube.
A jak obrabialiśmy między sobą państwo, które u nas bywało! Bo też i prawdę powiedziawszy, państwo myślicie, że my jak manekiny, nic nie widzimy, nie słyszymy, nie rozumimy. A przed nami nic się nie ukryje. Wiemy, kto lubi pić na cudzy rachunek, kto pieniądze towarzyszowi potajemnie zabiera do węzełka z chusteczki albo wsuwa do buta. Gdy zaś dama przyszła raz do gabinetu z jednym panem, a drugi raz z innym, to zapewniam szanownego pana, żeśmy napewno zawsze odgadli, który z nich był mąż, a który... tak. Na takie to nie mieliśmy innych nazw, jak swołocz, włóczykij i flondra. Lubiliśmy też rozgadywać się o właścicielach restauracji, jak to który z nich dorabiał się. Przy tej sposobności zrozumiałem „Tajemnice dworu madryckiego“. Co nazwisko, to zbrodnia, grabież, zabójstwo albo jeszcze gorzej.
Pozwoli szanowny pan przedstawić sobie kolekcję: Jarczenko, właściciel pierwszorzędnego hotelu „Berlińskiego“, dwanaście tysięcy czystego dochodu. Historyczne dane: Był przez trzy lata portjerem w domu publicznym, założył obskurny szynczek, a w pięć lat z tego hotel „Berlin“. Teraz puszcza własne konie na wyścigach. Zwracam uwagę, że właśnie w tym domu, gdzie on był portjerem, ostatni raz widziano obywatela ziemskiego Onofrienkę, który może sobie szanowny pan przypomina, zginął bez wieści. Z tego powodu siedział Jarczenko sześć miesięcy w śledztwie, ale go wypuszczono dla braku dowodów.
Cypeniuk i Leszczeniecki. Jeden trzyma bufet na statkach parowych, drugi hotel „Warszawa“. Obaj mają własne kamienice. Cypeniuk — znany. Leszczeniecki ma utrzymankę, jakąś wiedeńską gwiazdę. Pierwej oba służyli za kelnerów numerowych w hotelu „Kijów“. Za nich jeden kupiec z Moskwy nagłą śmiercią zakończył życie w numerze. Cypeniuka wzięli, bo go zdradziły podrapania na rękach i na czole. Marynowali go w śledztwie półtora roku, ale nie mogli sobie z nim dać rady. Zaciął się, jak byk, no i puścili go.
Teraz Kazimierz Chrzanowski. Ogród „Tiwoli“ z kafeszantanem. Jeździ automobilem. Zajmował się maklerstwem. Trzy swoje siostry puścił w obrót, każdą w piętnastu latach, co było podstawą dalszej jego karjery.
Nagórski był na utrzymaniu u sześćdziesięcioletniej staruchy. Malewicz — umeblowane pokoje na Wielkiej Dworjańskiej, 300 numerów, toż samo, tylko jeszcze gorzej, wstyd mówić. I tak dalej. Słowem wszyscy „Ustawa karna“ na gębach. Ja też wogóle mogę szanownemu panu przyznać się, że w te opowiadania o prostych chłopach, co przychodzą do stolicy z łapciami na ramieniu, a umierają w posiadaniu miljonów, które własną pracą zdobyli, słabo wierzę. We fundamencie takich fortun leży zawsze oszustwo, jeżeli nie krew.
Myśli szanowny pan, żeśmy ich potępiali? O! Przeciwnie! Mówiło się: „Ot, zuch, jak się sprytnie urządził. Nie było się nad czem namyślać. Niechby się ino mnie coś takiego trafiło, tak samobym po łbie walił!“ Rozjuszaliśmy się wszyscy, jakieśmy o tych rzeczach rozprawiali.



VI.

Szczególniej jeden. Był u nas taki kelner Michajło, drab... Przepraszam panie bufetowy, zaraz skończę. Niech szanowny pan będzie łaskaw, bo on mnie nie usłucha, każe mi dać jeszcze bombę piwa, można gorszego. Można mu powiedzieć, że ja duszkiem. Zaraz i historję moją skończę... Otóż tak. Merci. Czego się bałwanie gapisz na zegar? Słyszałeś! Gospodarz pozwolił. Ty...
Ihre Gesundheit! Był ten Michajło w służbie biegły, z charakteru melancholik, pochodził z Mazep. Ubóstwiał do idjotyzmu cerkiewne obrządki. Ciągle mruczał: „Izraelowi na puszczy...“ Dużo mówić nie lubiał, ale jak takie bywały pogawędki, to go siłą nie odciągnąć. Jak to było, co to było, gdzie pieniądze schowali, nieraz aż się naprzykrzył. Oczy mu się robiły takie czarne, szklące. Był numerowym na pierwszym piętrze.
Z czego ja mu się podobałem, nie umiem powiedzieć. Możebne, że wspólność losów do siebie nas zbliżała. Byliśmy niejako odłączeni od reszty towarzyszów, a rozmowy nasze obracały się ciągle około tego samego. I nakoniec oba w tych rozmowach ostatki wstydu utraciliśmy. Tak to wyglądało, jakbyśmy jeden przed drugim nago stawali. Stanowczego słowa jeszcze nie wymówiliśmy, aleśmy przecież czuli, że bezowocnie się nie rozejdziemy.
Ja w tym czasie począłem chorować. Przesilałem się ze wszelkiej mocy. Zdarzało się, że padam na stołek, bo mnie kaszel zamęcza. Z początku wytrzymywałem, a potem, gdy już było niepodobieństwo, rzucam naczynia na stół i uciekam na korytarz. Kaszlę i kaszlę, aż mi się w oczach ciemno robi. Takich rzeczy w lepszych restauracjach nie znoszą. Mówią: „Albo służ, albo idź do szpitala leżeć. Tu nie towarzystwo dobroczynności. Gości mamy lepszych“. Czułem, że mi dadzą laufpas. Myślałem: znowu ulica, zimno, pluskwy w noclegowych przytułkach, końska kiełbasa, świństwo!.. Właśnie i moja Zośka do mnie wróciła, bo przewąchała gadzina, że można znowu ze mnie ciągnąć. Jak pieniądz jest, to ona grzeczna, spokojna, nawet za grzeczna, a jak niema, to wrzeszczy na mnie wobec sąsiadów: „Kelner śmierdzący! Cham, Włóczęga! Sobacza dusza!“ Takie wtedy dla mnie miała słowa.
Były to najcięższe chwile mego życia, w które, zdaje mi się, przez wszystkie piekła przeszedłem. Bywało, że w mój dzień wychodu błądzę po ulicach i myślę: „A może też kto zgubi pulares, a ja go znajdę i w nim ze trzy tysiące rubli... Albo podejdzie do mnie staruszek, poczciwy miljoner i spyta ze współczuciem: „Dlaczego masz tak smutną minę, sympatyczny młodzieńcze? Powiedz otwarcie, co ci dolega? Może mi się uda pocieszyć cię?“
W tym czasie zajechał do nas do hotelu ten człowiek, świeć Panie nad jego duszą! Co? Szanowny pan się dziwi, że ja się żegnam? Nie, niech szanowny pan nie myśli, że ja w nocy w Boga wierzę, a zaś we dnie w szelmostwie i pijaństwie zapominam o Nim, o moim dobroczyńcy. Mogę dalej opowiadać? Może to szanownemu panu będzie nieprzyjemne, przykre? No, jeżeli tak, to idę po porządku.
Był to grubas niemały. Zarządził dobrami jakiemiś na Krymie i Kaukazie. Nad Wołgą pod jego zarządem było więcej, jak dwieście dziesięcin, oprócz tego kopał naftę i żelazo. Co dzień go widywałem. Rano, wyjdzie z mieszkania na śniadanie, to siedzi przy nim z godzinę ze dwie, aż przykro było nań patrzeć. Ogromny, nabrzmiały, twarz ziemista, pod oczami czarne worki, a oczy jak ołowiane, bezmyślne, ledwie nie wyłażą na wierzch. Ciężko bardzo dychał, coś źle było u niego z płucami czy sercem, zdaje mi się, że miał astmę piersiową. Oparty piersiami o stół, z łokciami rozstawionymi, dychał nie tyle gardłem, co plecami i brzuchem i głową. Jak wciągał powietrze, to głowę i piersi podnosił do góry, gębę otwierał, a jak wypuścił powietrze, to cały przewalał się na stół. I tak się męczył pół godziny. Ale to nic. Wypije przed śniadaniem trochę wódki, butelkę czerwonego wina gorącego i widocznie się poprawia i wesołość mu wraca.
Grube on, zdaje się interesa robił, a wszystko z żarcikami, z pogawędką przy obiedzie przy szampanie. Ale w karty wysoko grał i łajdaczył się okropnie. Szczodry był. Dużo nie jeden z nas od niego zarobił.
Mieszkał pod czwartym numerem u Michajły na pierwszem piętrze i, o dziwo, od tej pory przyjaźń nasza z Michajłem pękła, jak nożem uciął. Oziębliśmy dla siebie i basta. Raz idę na dół po schodach, a on mnie z góry woła: „Andrzej!“ Patrzę, a on przez poręcz pochylony kiwa na mnie palcem. Twarz ma wykrzywioną, jak djabeł jaki, ni to uśmiechem, ni chorobą. Wróciłem na górę do niego, pytam się: „Co?“ A on mówi: „Wczoraj Nikołaj Jakowlewicz (tak się nazywał czwarty numer), pijany wrócił i jak tylko się położył, zachrapał, nie zamknąwszy drzwi. Ja go potrząsał, potrząsał: „Możeby się pan rozebrał?“ Ale gdzie tam“. Zrozumiałem ja o co idzie, popatrzyłem na Michajłę, a on na mnie. „Więc cóż?“ — szeptem pytam. A on tak przeciągle: „Ano nic!“ — „Bądź zdrów, Michajło!“ A on też tak przeciągle: „Bądź zdrów, Andrzeju!“
Drugi raz potem było tak samo. Podałem wieczorem do czerwonego gabinetu ostrygi, miętusa faszerowanego i jakieś białe wino i stoję na korytarzu pod zegarem. Było kwadrans na pierwszą. Nagle ktoś mnie z tyłu jakby trącił w grzbiet. Oglądam się, patrzę, w kącie stoi Michajło. Blady, jak półkoszulek. Stoi i milczy. I uważa szanowny pan, co szczególne, że zaraz zrozumiałem, o co idzie. Niceśmy do siebie nie mówili. Zauważyłem, że ma na rękach białe rękawiczki.
On szedł naprzód, a ja za nim. Podeszliśmy pod numer czwarty. Na kurytarzu ani żywej duszy i lampy już pogaszone. Ja szepcę: „Ciszej!“. A on umyślnie z całym zamachem trzasnął drzwiami, popchnął mnie przed siebie i zamknął drzwi na klucz.
W numerze było ciemno. Tak ciemno, żem w pierwszej chwili i Michajły nie widział i nie mogłem się zorjentować, gdzie jestem, gdzie drzwi, w którą iść stronę. Naraz słyszę potarcie zapałki — i światło. Patrzę, Michajło zapala świecę przed lustrem; myślę sobie, co ten bałwan najlepszego robi. A on zaraz ze świecą zapaloną za przepierzenie do sypialni. Słyszę, jak mówi: „Panie! Panie Nikołaju Jakowlewiczu, pozwól się pan rozebrać, tak panu niewygodnie będzie, pozwól pan, że panu łóżko poprawię“. Chwilkę pomilczał i znowu: „Wstawaj, ty buhaju czerkieski! Jak ci dam obcasem w brzuch!... I znowu cicho, słychać tylko, jak pan ciężko i z wysiłkiem dyszy. Równocześnie Michajło woła: „Andrzej, chodź-no tu“. Wszedłem do sypialni. Nikołaj Jakowlewicz leży na wznak, brzuszysko ogromne, jak góra, gęba otwarta, po brodzie mu śliny ciekną, jedna noga na łóżku, druga zwieszona. Och! jakże on oddychał! Czy widział szan. pan kiedy rybę, którą na brzeg wynieśli. Zupełnie tak samo. Widocznie, jak mu się do płuc dostawała jedna łyżeczka kawowa powietrza, to on ją zaraz gardłem i nosem napowrót... Jęczy, charczy, męczy się, twarz mu się wykrzywia, a obudzić się nie może...
A Michajło znów: „Budzisz się, czy nie, ty sobacza duszo! We dwóch przyszliśmy cię rozebrać!“ Po tych słowach trzask mu jedną poduszkę z pod głowy. Ten nic, tylko głowa opadła mu, jak cielęciu, zacharczał i dalej łapać powietrze. Obrócił się ku mnie Michajło, straszny taki, jak zwierz. „Siądź mu na nogi i trzymaj“. A sam buch mu poduszkę na twarz i przygniótł go. Co dalej robił Michajło, nie widziałem i nie wiem, bo był do mnie tyłem obrócony. Pamiętam, że pan nogami drgnął raz, drugi, trzeci, ale całkiem słabo, potem jakby jęknął raz i koniec. Możebne, że sam nie wiedział, że umiera. Byłem jakby otumaniony. Czuję, że mnie Michajło ściąga z łóżka: „Złaź“ — Zlazłem i nie mam pojęcia o niczem. Widzę, jak Michajło buszuje po komodach, po stołach, w sukniach. Nikołaj Jakowlewicz leży już na dwóch poduszkach i nogi ma razem, jakby spał, a ja, jak idjota, nic nie rozumiem. Słyszę tylko, że w drugim pokoju jakieś szklanki brzęczą, widocznie na ulicy wóz jechał.
Potem zrobiło się znowu ciemno... Michajło mi szepce: „Musimy wyjść“. Anim nie miał strachu, ani mi nie było żal — zdębiałem cały. Podeszliśmy do drzwi, posłuchali — cicho, wyszliśmy na korytarz — nikogo! Michajło się popatrzył na mnie i mówi: „Do czegoś ty, durniu, podobny! Idź do mnie do bufetu i napij się wódki“. Poszedłem, a on jeszcze został na korytarzu.
Wie szanowny pan, ile to wszystko trwało? Ośm minut! Nawet mnie nie zdążyli w żadnym gabinecie wołać. Umyślnie do obu zajrzałem i pytałem, czy to nie państwo dzwonili. I tak się złożyło, że żaden kelner nie zauważył, że mnie nie było, a ja całą resztę wieczoru służyłem, jak automat, ani raz się nie omyliłem, ani raz nie zakaszlałem. Przyszedłem do domu. Zośka, jak zwykle, na mnie skoczyła z wymyślaniami, ale mi to było obojętne, jak jakiej maszynie. To też zaraz ucichła. Rozebrała się, milcząc, położyła się i przycisnęła się do mnie. Długi czas czułem, jak jej rzęsy łaskotały mi twarz. Spałem tej nocy doskonale, tak, żem się ani razu nie obudził. Za to już potem, w kryminale, to ciągle mi się majaczyło, jak to mu nogi drgały, a szklanki brzęczały. Na drugi dzień, jak się zbudziłem, tom omal nie oszalał z przerażenia. „Boże mój, myślałem, czy to było we śnie? Czyż to prawda, żeśmy z Michajłą człowieka — człowieka zabili?!“ Ubrałem się...
Już idziemy, idziemy, niech się pan nie niecierpliwi. Do widzenia, panie gospodarzu. Dziękuję pięknie... O, jak wieje! Brr!! Nie znudziłem szanownego pana mojem opowiadaniem: zaraz skończę.
Ubrałem się i wyszedłem na ulicę. Było wczas rano, może szósta siódma godzina. Na ulicach nie było nikogo. Pomknąłem do Michajła — mówią, że nie nocował w domu, że może został w hotelu. Do restauracji iść było mi za wczas, no i nie mogę tam iść, jakoś nie wypada. Zacząłem spacerować po mieście. Otwarli turecką kawiarnię, posiedziałem tam, wypiwszy filiżankę czarnej kawy. Patrzę po ludziach i myślę: „Wszyscyście wy, wszyscy szczęśliwi, każdy z was pracuje, wszyscy macie czyste ręce... a ja?!“ Potem poszedłem na bulwar. Słońce weszło. Na drogach wilgoć. Gimnazjastki idą do szkoły, małe, trzepałkowskie, o buziach świeżutkich, co tylko wymytych... Siadłem na ławeczce i zdrzemnąłem się. Wtem widzę, idzie policjant i tak z boku na mnie spogląda, jak wrona na ogniłą kość. W tej chwili pomyślałem: „Podejrzewa“. Podszedł on do mnie: „Siedzieć, powiada, panie kochany, na bulwarze każdemu wolno, tego my nie zakazujemy, ale co już spać, to nie wolno. Nad nami policmajster. Surowo“.
Co się wtedy ze mną stało, tego pojąć nie mogę. Wstałem z ławeczki i mówię mu: „Zaprowadź mnie pan do urzędu, bo ja tej nocy zabiłem człowieka”. Z początku mi nie uwierzył. „Idź się przespać; bredzisz po wczorajszem pijaństwie!“ Sekundę zastanowiłem się. „Może to sam los mi dopomaga? Możeby i uciekać?” Lecz nie mogłem się zmódz, aby uciekać. Zabrał mnie. Oto wszystko. Michajło z początku się zapierał, lecz w końcu nie wytrzymał i przyznał się. Ach, jaki to był twardy człowiek! Wyobraź sobie, szanowny pan, co on przez ten czas, kiedy ja poszedłem się wódki napić, zrobił. Nasz hotel, jakkolwiek był pierwszorzędny, był przecież budynkiem starym i u drzwi wewnątrz były haczyki. On przedtem, nim odszedł, ustawił haczyk stojąco, tak, że jak drzwiami trzasnął, to haczyk wpadł w kółko. Oglądali mu ręce i nie znaleźli żadnych zadzierek, bo też nie darmo sobie wdział rękawiczki. Słowem, że gdybym ja się nie przyznał, toby na nas nigdy nie było padło podejrzenie.
Miałem znakomitego obrońcę z Petersburga. On mówił tak: „Ze wszystkich czynów podsądnego wyłazi bezmyślność, osłabienie woli i głupota. Jego taksamo można skłonić do dobrego, jak i do złego”. — Dobrze on się we mnie rozpatrzył — do nitki. Wspomniał o ojcu i o Juszce, o różnych moich usterkach i o Zośce. Mnie uwolnili, a Michajła, jako głównego winowajcę, a także i za jego upór zasądzili na sześć lat. Pół roku mnie jeszcze trzymali w domu warjatów, no i zdecydowali, że ja choć tego... psychicznie... ale nieszkodliwy i wypuścili na wolność. Oto i wszystko.
Ja wiem, szanowny panie, że takich rzeczy wogóle się nie opowiada, bo teraz po tem, com powiedział, droga nam nie wspólna, ale jeżeli pan ma iść na lewo, to ja powinienem na prawo i odwrotnie. Niech się szanowny pan nie gniewa, ale ja jeszcze raz nadużyję pańskiej wspaniałomyślności. Uważa szanowny pan... nocleg... rano kieliszek wódki... cośby nie coś zjeść... — Oj! Gdzież to dla mnie... tak dużo!... Zresztą merci bien.
Dokąd ja pójdę? A gdzieżby... na ulicę. Ja, człowiek... z ulicznego bruku. Nie zataję przed szanownym panem, że po jego szczodrobliwości utknę dzisiaj w jakiej wesołej jamie. Mówi szanowny pan, żebym się podniósł?... E, co tam! Mój cykl skończony zupełnie i niema dla mnie nic lepszego, jak — ulica.
Wie szanowny pan, co?... Pozwól, szanowny pan, że mu jeszcze coś krótko powiem... Wszyscyśmy lokatorami Pana Boga. Tylko, że jedni zajmują pierwsze piętro i płacą z góry za dziesięć lat, a odźwierny na ich widok nie wie, jak się kłaniać. Drudzy mieszkają sobie na poddaszu i rzetelnie, akuratnie płacą, uważając przetrzymanie terminu za hańbę nie do zmycia. Są i tacy, którzy samowolnie zrywają kontrakt i ci są po prostu już skandaliczni... A są i tacy i ja do nich należę, którzy i nie płacą i wszystkim za skórę załażą, a wysadzić ich z mieszkania niema sposobu.
Tak to i jest... Ale cóż ja też szanownego pana na zimnie zatrzymuję. Wybacz, szanowny pan łaskawie.
O revoar musie, jak mówią Francuzi i głębokie mersi. Czuję ja po ciemku, czuję, jak się szanowny pan waha: czy mi podać rękę, czy nie. — Nie zawracaj sobie, szanowny pan, głowy głupstwami. Do czego to podobne?!... No, życzę szanownemu panu... Ależ to djabelski wiatr.





EGZEKUCJA.

Podporucznik Kozłowski w zamyśleniu kreślił na białej ceracie stołu delikatny profil kobiecej twarzy z rozczochraną grzywką i kołnierzem a la Marja Stuart. Leżące przed nim pismo komendy krótko rozkazywało mu przeprowadzenie natychmiastowego śledztwa w sprawie kradzieży pary butów i trzydziestu siedmiu kopiejek, popełnionej przez szeregowca Muchameda Bajguzina z zamkniętego kuferka, należącego do rekruta Benedykta Jesipaki. Zebrani w tym celu świadkowie: feldwebel Ostapczuk i freiter Piskun, a razem z nimi szeregowiec Kuczerbajew w roli tłómacza, znajdowali się w kuchni gospodarza, skąd ich po jednemu wpuszczał do pokoju foryś podporucznika, robiący minę odpowiednią do stanowiska, więc poważną a nawet nieco wyniosłą.,
Pierwszy wszedł feldwebel Taras Gawryłowicz Ostapczuk i zaraz oznajmił swoją obecność grzecznem pokaszliwaniem, podnosząc ku ustom czapkę. Taras Gawryłowicz — „ząb“ w regulaminach, niewzruszalny autorytet dla całej galonowanej zwierzchności, cieszył się w pułku ogólnem uznaniem. Dzięki jego doświadczonemu kierownictwu, wypadały korzystnie dla roty wizytacje, parady i wszelakie inspektorskie kontrole, gdy w międzyczasie komendant roty całymi dniami i nocami wysilał się na finansowe pomysły ubijania tych pism, które w tej materji wysyłali na niego do kancelarji pułkowej niezliczeni wierzyciele z pułkowych lichwiarzy.
Z powierzchowności feldwebel robił wrażenie małego, mocnego syrojadka ze skłonnością do otyłości, z kwadratową czerwoną twarzą, z której bystro wyzierały wąziutkie oczka. Taras Gawryłowicz był żonaty i w czasie obozówki po wieczornym capstrzyku pijał herbatę z mlekiem i gorącym pierogiem, siedząc w pasiastym szlafroku przed swoim namiotem. Lubił rozprawiać z ochotnikami ze swojej roty o polityce, przyczem zawsze pozostawał przy swojem zdaniu, a niezgadzającego się z niem przeznaczał często do nadzwyczajnej służby.
— Jak... ciebie... zowią? — spytał niezdecydowanie Kozłowski.
On jeszcze i roku nie służył w pułku i zawsze wzdragał się, gdy mu przychodziło mówić przez „ty“ do takiej zasłużonej osoby, jak np. Taras Gawryłowicz, u którego na piersiach wisiał duży srebrny medal „za gorliwość“, a lewy rękaw naszyty był srebrnemi i złotemi taśmami.
Sprytny feldwebel za bardzo grzeczne i słuszne uznał zakłopotanie młodego oficera i trochę niem ujęty, zameldował się dokumentnie.
— Powiedz mi... powiedz no, kto to tam tej kradzieży się dopuścił? Jakieś tam buty, czy coś? Djabli wiedzą co!
Dodał djabła, żeby choć cokolwiek powiększyć ton pewności siebie.
Feldwebel słuchał z miną natężonej uwagi, wyciągniąwszy wprzód szyję. Zeznanie swoje zaczął od niezbędnego „no i cóż“.
— No i cóż, wielmożny panie, siedzę sobie i przepisuję rozkaz. Nagle przylatuje do mnie dyżurny na to mówiący, Piskun, i opowiada, tak a tak, panie feldwebel, w rocie nieporządek. No i cóż w nieporządku? Rzeczywiście, mówi, rekrutowi buty ukradli i trzydzieści kopiejek gotówką. A dlaczego, pytam się, kuferka nie zamyka? Bo, wielmożny panie, u każdego z nich powinien być zamek przy kuferku. On, mówi, zamykał, ale mu go wyłupali. Kto wyłupał? Jak śmiał? Cóż to za łajdactwo! Nie wiem, panie feldwebel. Zaraz poszedłem do komendanta roty i powiedziałem, tak a tak, wielmożny panie, i co jak się stało, a że mnie wtedy w rocie nie było, bom właśnie chodził do rusznikarza.
— To wszystko, co o tem wiesz?
— Rzeczywiście tak.
— No, a ten Bajguzin, czy to porządny żołnierz? Dotychczas nic na niego się nie pokazało?
Taras Gawryłowicz podciągnął w górę podbródek, jakby mu się kołnierz w szyję wrzynał.
— Rzeczywiście, przeszłego roku to na trzy tygodnie zdezerterował. Ja myślę, że te Tatary to najniesforniejsza nacja. Bo to do księżyca się modli, a po naszemu nic nie rozumie. Ja myślę, wielmożny panie, że ich, tych Tatarów, w żadnem innem państwie niema.
Taras Gawryłowicz lubił pogawędzić z wykształconym człowiekiem. Kozłowski milczał i gryzł oprawkę pióra.
Z powodu braku doświadczenia służbowego nie potrafił zachowaniem się swojem, ani twardym tonem w rozmowie uciszyć polityki feldwebla. Nakoniec zająkliwie spytał, żeby coś powiedzieć, a równocześnie czując, że Taras Gawryłowicz uznaje zbyteczność jego zapytania:
— No i cóż teraz się stanie z Bajguzinem?
Taras Gawryłowicz odpowiadał z najuprzejmiejszą miną:
— Przypuścić trzeba, że Bajguzina, wielmożny panie, skażą teraz na chłostę. Bo gdyby był przeszłego roku nie uciekał, no, to co innego, ale teraz, to ja tak myślę, że go bezwarunkowo będą siec. Bo jako że był karany.
Kozłowski odczytał mu protokół i dał do podpisania. Taras Gawryłowicz podpisał zamaszyście i dokładnie swój tytuł, imię swoje i po ojcu, jakoteż nazwisko, potem przeczytał, co było napisane, zastanowił się i niespodziewanie robiąc pod podpisem wykrętas, kpięco i poufale popatrzył na oficera.
Potem wszedł freiter Piskun. On jeszcze nie dorósł do ocenienia stopni powagi przełożeństwa i dlatego jednako wytrzeszczał oczy na wszystkich, starając się mówić „głośno, śmiało, a przytem zawsze prawdę“. Z tego powodu, gdy ułowił w pytaniu przełożonego chęć, by odpowiedź była potwierdzającą, to krzyczał „tak rzeczywiście“, a w przeciwnym razie „wcale nie“.
— Czy ty nie wiesz, kto ukradł rekrutowi Jesipakowi buty?
Piskun zakrzyczał, że nie wie.
— A może to zrobił Bajguzin?
— Pewnie, że on, wielmożny panie, — zakrzyczał Piskun, jakby uradowany i przekonany.
— Po czem ty tak sądzisz?
— Nic nie wiem, wielmożny panie.
— Toś ty może i nie widział wcale, jak on kradł?
— Nie. Nie widziałem. Ale jak żołnierze poszli na kolację, to on się ciągle koło prycz kręcił. Ja się go pytał: „Czego się ty tu kręcisz?“ A on mi powiada: „Chleba mojego szukam“.
— Więc samej kradzieży nie widziałeś?
— Nie widziałem, wielmożny panie.
— To może i kto drugi tam był oprócz Bajguzina? Może być, że to wogóle i nie on ukradł?
— Rzeczywiście tak, wielmożny panie.
Z freitrem czuł się Kozłowski bez porównania swobodniejszym, to też nazwawszy go osłem, dał mu do podpisania protokół.
Piskun długo się nastrajał, sapiąc głośno i wysuwając koniec języka ze wzruszenia i nakoniec wypisał z ogromnym wysiłkiem: Frait Spirydon Pieskunyn.
Teraz Kozłowski zrozumiał, że cała sprawa koniec końców polegała jedynie na niepewnem twierdzeniu Piskuna, dyżurującego w rocie, który widział Bajguzina kręcącego się w koszarach podczas kolacji. Co się tyczy rekruta Jesipaki, to tego jeszcze przedtem oddano do szpitala, bo zachorował na jaglicę.
Nakoniec foryś wpuścił obu Tatarów. Weszli nieśmiało, z przesadną ostrożnością krocząc, by nie uderzać obcasami, z których kawałkami padało na podłogę jesienne błoto, i zatrzymali się tuż przy drzwiach. Kozłowski rozkazał im się przybliżyć, wobec czego zrobili jeszcze trzy kroki, wysoko podnosząc nogi.
— Nazwisko! — zwrócił się ku nim oficer.
Kuczerbajew bardzo śmiało wyrecytował swoje nazwisko, na którego całość składały się i „ogły“ i „girej“ i „mirza“.
Bajguzin milczał i patrzył w ziemię.
— Powiedz mu po tatarsku, żeby powiedział swoje nazwisko — rozkazał Kozłowski tłómaczowi.
Kuczerbajew zwrócił się do obwinionego i coś powiedział po tatarsku zachęcającym tonem.
Bajguzin podniósł oczy, popatrzył na tłómacza takim spokojnym i boleściwym wzrokiem, jakim na swojego pana spogląda mała małpeczka i wymówił prędko ochrypłym, obojętnym głosem: „Muchamet Bajguzin.
— Rzeczywiście tak, wielmożny panie, Muchamet Bajguzin — dodał tłómacz.
— Spytaj się go, czy wziął Jesipace buty.
Podporucznik znowu przekonał się o swojej niezdolności i nieśmiałości przez to, że z powodu jakiegoś uczucia wstydliwości i delikatności nie mógł wymówić właściwego słowa „ukradł“.
Kuczerbajew znowu zwróci się i zagadał, tym razem pytająco i jakby z odcieniem surowości. Bajguzin podniósł na niego wzrok i milczał.
I tak na wszystkie pytania odpowiadał takiem samem boleściwem milczeniem.
— Nie chce mówić — objaśnił tłómacz.
Oficer wstał, przeszedł się w zamyśleniu po pokoju i zapytał:
— A po rosyjsku nic on nie rozumieć
— Rozumie, wielmożny panie. On nawet i może mówić. Ei Harandasz, karali minga — zwrócił się znowu do Bajguzina i przemówił po tatarsku coś długo, na co Bajguzin odpowiedział tylko swojem małpiem spojrzeniem.
— Nie, wielmożny panie, nie chce.
Nastało milczenie. Podporucznik jeszcze raz przeszedł się z kąta do kąta i nagle krzyknął ze złością na tłómacza:
— Odejdź! Niepotrzebnyś mi więcej. Wynoś się!
Gdy Kuczerbajew wyszedł, Kozłowski długo jeszcze chodził z kąta w kąt swojego jedynego pokoju. W trudnych chwilach życia zawsze uciekał się do tego wypróbowanego środka. Za każdym razem przechodząc mimo Bajguzina, z boku, tak żeby to było niepostrzegalnem, przyglądał się mu. Ten obrońca ojczyzny był chudy i mały, jak dwunastoletni chłopiec. Dziecinna jego twarz, brązowa, koścista i zupełnie niezarastająca, śmiesznie i żałośliwie wyzierała z niestosunkowo szerokiego siwego płaszcza, z rękawami po kolana, w którym Bajguzin obijał się, jak ziarnko grochu w strączce. Oczów mu nie było widać, bo je miał spuszczone.
— Dlaczegóż ty nie chcesz odpowiadać? — spytał się go podporucznik, zatrzymawszy się przed nim.
Tatar milczał nie podnosząc oczów.
— No, czegoż milczysz bracie? Mówią na ciebie, żeś wziął buty. Może być, żeś to nie ty wziął? Co? No powiedz że, wziąłeś, czy nie? Co?
Nie dostawszy odpowiedzi, zaczął Kozłowski dalej chodzić.
Jesienny wieczór szybko zapadał i wszystko w pokoju nabierało smutnego, szarego odcienia. Kąty pokoju już całkiem zatonęły w mroku i Kozłowski z trudem rozróżniał ponurą, nieruchomą figurę, mimo której każdym razem przechodził. Podporucznik widział, że gdyby tak przeciągnął to chodzenie przez cały wieczór i całą noc bez przerwy do rana, toby i ponura figura stała tak samo nieruchomo i milcząco na swojem miejscu. Ta myśl była mu szczególniej ciężką i nieprzyjemną.
Ścienny zegar z wagami szybko i głucho wybił jedenaście, potem zaskrzypiał i jakby z namysłem dodał jeszcze trzy.
Kozłowskiemu było żal tego dziwoląga w ogromnym wojskowym płaszczu. Zresztą było to prawie nieuchwytne, dziwne i całkiem nowe uczucie dla Kozłowskiego, który się nie umiał w niem rozeznać. Takie, jakby w smutnej aferze i opuszczeniu Bajguzina zawinił nie kto inny, tylko on sam, podporucznik Kozłowski. — W czem leżała ta wina, nie potrafił na to odpowiedzieć, ale byłby zażenowany, gdyby mu teraz ktokolwiek przypomniał, że jest przystojny i ładnie tańczy, że go mają za niegłupiego, że prenumeruje dużą gazetę i ma stosunek z piękną damą. Zrobiło się tak ciemno, że już nie dostrzegał figury Tatara. Na piecu poruszały się długie plamy od wschodzącego młodego księżyca.
— Posłuchajno Bajguzin — przemówił Kozłowski serdecznym, przyjacielskim tonem — Bóg przecież dla nas wszystkich jest jeden. No, Allah, czy jak tam po waszemu? Tak więc należy mówić prawdę. Co? Jeżeli nie powiemy teraz, to wszystko jedno, potem się wyda i będzie jeszcze gorzej. A jak się przyznasz, to bądź co bądź nie będzie tak źle. I ja sam za tobą się wstawię. Słowo honoru, już ci mówię, że będę mówił za tobą. Rozumiesz, jedno słowo — Allah!
Znowu w pokoju nastała cisza i tylko zegar tykał uprzykrzenie nudno.
— No, Bajguzin, ja cię przecie jak człowiek proszę. Jak zwykły człowiek, a nie jak przełożony. Rozumiesz? Ojca ty masz? Może być, że masz i „inai“? — dodał, przypomniawszy sobie przypadkiem, że po tatarsku matka — inai.
Tatar milczał. Kozłowski przeszedł się po pokoju, podciągnął wagi zegara, poczem podszedł do okna i począł patrzeć ze ściśnionem sercem w zimny zmrok jesiennej nocy.
Nagle się wzdrygnął, usłyszawszy z poza siebie ochrypły, słaby głos:
— Inai mam.
Kozłowski szybko się odwrócił. On właśnie w tej chwili myślał o tem, że też ma inai, miłą starowinę inai, od której przedziela go odległość półtora tysiąca wiorst. Przypomniał sobie, że w rzeczywistości bez niej był całkowicie samotny w tym kraju, gdzie mówią łamanym językiem rosyjskim i gdzie on zawsze czuł się cudzym; przypomniał sobie jej ciepłe pieszczoty i troskliwe starania; przypomniał, że częstokroć porwany rwącem a równocześnie niedorzecznem życiem, zapominał całymi miesiącami odpowiadać na jej długie, poważne i troskliwe listy, w których go jednostajnie oddawała w opiekę Królowej Niebios.
Między podporucznikiem a milczącym Tatarzynem zadzierżgnął się delikatny i życzliwy stosunek. Kozłowski zdecydowanie podszedł do żołnierza i położył mu obie ręce na ramiona.
— No, słuchajno przyjacielu, powiedz prawdę, nie ukradłeś czy ukradłeś te buty?
Bajguzin pociągnął nosem i powtórzył jak echo:
— Ukradłem buty.
— I trzydzieści siedm kopiejek ukradłeś?
— Trzydzieści siedm kopiejek ukradłem.
Podporucznik westchnął i przeszedł się po pokoju. Teraz już żałował, że rozpoczął rozmowę o „inai“ i doprowadził Bajguzina do przyznania się. Pierwiej, ostatecznie nie było wcale ani jednego słusznego dowodu.
Wałęsał się po koszarach, to i cóż stąd, że się wałęsał? I niktby mu nie był mógł nic udowodnić. A teraz już z poczucia obowiązku trzeba to jego przyznanie się zapisać. Ale czy to naprawdę obowiązek? A może właśnie obowiązkiem moim teraz, nie zapisywać tego przyznania się? Przecież duszę jego przejęło jakieś lepsze uczucie i to najprawdopodobniej doprowadziło go do kajania się. A jego jako recydywistę już na pewno, na pewno będą go siec rózgami. Czy to pomoże? Ot on też ma „inai“. A prócz tego obowiązek to przecież takie względne pojęcie, jak mówi kapitan Prebber. — No, a jak go jeszcze raz będą badać? Nie mogą przecież z nim wchodzić w pertraktacje, uczyć go okłamywania przełożonych. I po jakiego djabła ja o tej „inai“ wspomniałem! Ach ty biedaku! Ty biedaku! Toć to ja cię mojem współczuciem w biedę tą wpędziłem.
Kozłowski kazał Tatarowi iść do koszar i zgłosić się jutro rano. Miał nadzieję, że do tego czasu obmyśli całą rzecz i coś mądrego postanowi.
Za najlepsze w każdym razie uważał zwrócić się do którego z sympatycznych przełożonych i przedstawić mu wszystko ze szczegółami.
Późno w nocy kładąc się spać, spytał swojego forysia, na co według jego zdania skazany zostanie Bajguzin.
— Z pewnością na pałki, wielmożny panie — odpowiedział foryś z tonem pewności. — Jakżeby nawet można go nie siec, gdy on ostatnie buty żołnierzowi ukradł? Żołnierz to człowiek Bogu ślubujący... Widziane to rzeczy, żeby bratu ostatnie buty zabierać? Sam wielmożny pan musi przyznać z łaski swojej..

Był jasny, lekko mroźny jesienny poranek. Trawa, ziemia, dachy domów, wszystko było pokryte delikatnym białym nalotem szronu; drzewa zdawały się być dokładnie popudrowane.
Obszerny podwórzec koszar zamknięty ze wszystkich czterech stron długiemi drzewianemi zabudowaniami, roił się jak mrowisko szaremi żołnierskiemi figurami. Z początku wydawało się, że w tem mrowisku nie było wcale ładu, ale wprawne spojrzenie mogło dostrzedz, że w czterech rogach podwórca formowały się cztery gromady i że stopniowo każda z nich rozciągała się w długi prawidłowy szereg. Ostatni spóźnieni ludzie pospiesznie biegli, dogryzając w biegu chleb i dociągając rzemyki ładownic.
Po kilku minutach, roty jedna za drugą błysnęły i brzękły karabinami i jedna za drugą doszły do samego środka podwórca, gdzie stanęły twarzami ku środkowi, tworząc czworobok, w środku którego zostało niewielkie puste miejsce około czterdziestu kroków w kwadrat.
Mała kupka oficerów stała na stronie, otaczając komendanta bataljonu. Przedmiotem ich rozmowy był szeregowiec Bajguzin, na którym miał być dzisiaj wykonany wyrok pułkowego sądu.
Ze wszystkich najwięcej rozprawiał ogromny ryży oficer w grubym płaszczu z grubego sukna z baranim kołnierzem. Płaszcz ten miał własną historję i był znany w pułku pod dwiema nazwami, mianowicie strażniczego kożucha i babcinego szlafroka. Ale nikt tak nie nazywał tego płaszcza w obecności jego posiadacza dlatego, że wszyscy bali się jego długiego, ordynarnego języka. Mówił, jak zawsze, brutalnie, z małoruska, z szerokimi gestami, nigdy nie zgadzającymi się z sensem rozmowy, z niedorzeczną składnią zdań, zdradzającą byłego seminarzystę.
— U nas w bursie tak rzeczywiście, walili. Chcesz, czy nie chcesz, bywało, a w sobotę, spuszczaj portki! Tak i mówili: Masz rację milutki, prawda — ale no, kładź się... Kiedyś winien — to za karę, a nie winieneś — to dla zachęty.
— No, temu to możebne, że się dostanie porządnie — mówił komendant bataljonu — bo to żołnierze nie wybaczają złodziejstwa.
Ryży oficer szybko zwrócił się do komendanta z chęcią zaprzeczenia, ale się rozmyślił i przemilczał.
Do komendanta bataljonu podbiegł feldwebel z boku i półgłosem zameldował:
— Wasza wysokość, prowadzą tego Tatarzyna.
Wszyscy się obrócili w tył. Żywy czworobok nagle poruszył się bez wszelakiej komendy i uspokoił się. Oficerowie spiesznie poszli do rot, zapinając po drodze rękawiczki.
Wśród panującej ciszy wybitnie słychać było kroki trzech mężczyzn. Bajguzin szedł w środku między dwoma konwojującymi, w tym samym niezmiernie długim płaszczu, połatanym na grzbiecie różnokolorowymi kawałkami i z rękawami, jak i pierwej, sięgającymi poza kolana. Brzegi nasuniętej nisko czapki opuściły się od przodu na kokardkę, a z tyłu się podniosły. Dziwne robił wrażenie ten malutki, zgarbiony zbrodniarz, gdy stanął między dwoma konwojującymi go żołnierzami, w pośrodku czterystu uzbrojonych ludzi.
Od chwili, gdy podporucznik Kozłowski przeczytał w rozkazie, że Bajguzin został skazany na karę cielesną, opanowały go bardzo różne uczucia. Nie udało mu się nic robić dla Bajguzina z tego powodu, ponieważ komenda na drugi dzień uprzedziła go z przesłuchaniem. Wprawdzie pamiętając o obietnicy poczynionej Tatarowi, zwrócił się on do komendanta swojej roty o poradę, ale bez wszelkiego rezultatu. Komendant roty z początku zdziwił się, potem się roześmiał, a wkońcu, widząc wzrastające wzburzenie młodego oficera, zagadał o czem innem i odwrócił jego uwagę. Teraz uważał się Kozłowski może i nie za zdrajcę, ale miał to przekonanie, że to on podstępem wyciągnął z Bajguzina przyznanie się do kradzieży. „To przecież za pozwoleniem jeszcze nikczemniejsze, myślał sobie, rozbroić człowieka wspomnieniami o domu, o matce, a potem nagle go przydusić“.
W chwili, gdy słyszał mówiącego ryżego oficera, to szczególniejszą nienawiść czuł do jego wstrętnej brody, do jego ciężkiej opasłej figury, napomadowanych kosmyków jego włosów, wyzierających z tyłu z pod czapki. Ten człowiek widocznie z satysfakcją przyszedł na widowisko, za sprawcę którego Kozłowski uważał, bądź co bądź, siebie.
Komendant wyszedł na środek bataljonu i odwróciwszy się tyłem do Bajguzina, przeciągle i ostro zakomenderował:
— Baczność!
Kozłowski pociągnął z pochwy pałasz do połowy, wzdrygnął się jakby od zimna i potem już nie przestawał drżeć nerwowo. Komendant powiódł wzrokiem po szeregach i krzyknął:
— Równaj się!
Czworobok poruszył się akuratnie, dźwięknął dwa razy karabinami i ucichł.
— Niech adjutant odczyta wyrok pułkowego sądu! — rozkazał komendant swym twardym, głębokim głosem.
Adjutant wyszedł na środek. Nie umiał wcale jeździć konno, ale naśladował w chodzie kawaleryjskich oficerów, kołysząc się idąc i nachylając korpus ku przodowi za każdym razem. Czytał z nieodpowiednim akcentem, niezrozumiale i rozwlekając słowa niepotrzebnie.
— Pułkowy sąd N...skiego pułku piechoty pod przewodnictwem pułkownika N. członków tego a tego, tego a tego...
Bajguzin, jak pierwej, posępnie słał między dwoma konwojującymi i czasem tylko obrzucał obojętnym wzrokiem szeregi żołnierzy. Widocznem było, że ani słowa nie słyszał z tego, co czytano i również nie dobrze wiedział, za co go karać zamierzają. Raz tylko poruszył się, pociągnął nosem i obtarł się rękawem płaszcza.
Kozłowski też nie zważał na sens wyroku i nagle wzdrygnął się, usłyszawszy swoje nazwisko. Było to w tym ustępie, w którym była mowa o przyznaniu się. Doznał w tej chwili takiego uczucia, jakby wszyscy nagle zwrócili głowy ku niemu i natychmiast je odwrócili. Serce zabiło mu z przestrachu. Ale to mu się tylko zdawało, gdyż oprócz niego nazwiska jego nikt nie dosłyszał i wszyscy jednostajnie obojętnie słuchali, jak adjutant monotonnie i prędko odbębniał wyrok. Adjutant skończył na tem, że Bajguzina skazuje się na karę cielesną w sumie stu uderzeń.
Komendant krzyknął: „do nogi broń!“ i dał głową znak doktorowi, który nieśmiało i pytająco wyzierał z poza szeregu. Doktor, młody i poważny człowiek pierwszy raz w życiu brał udział w egzekucji. Uważając to poniżej swojej godności i jakby zmuszony pod setkami oczów przyglądających się mu, wyszedł onieśmielony na środek przed bataljon, blady, z trzęsącą się dolną szczęką. Gdy Bajguzinowi kazano się rozebrać, Tatar nie odrazu zrozumiał i dopiero gdy mu to powtórzono jeszcze raz i pokazano mu na migi co ma zrobić, pomału niezgrabnymi ruchami rozpiął płaszcz i mundur. Doktor, unikając spojrzenia mu w oczy, z wyrazem wstrętu i obrzydzenia na twarzy, obsłuchał serce, zbadał puls i wzruszył ramionami niezdecydowanie. Nie zauważył on wcale najmniejszego, zwykłego w takiej sytuacji wzruszenia. Widocznem było, że albo Bajguzin nie pojmował tego, co z nim zrobić miano, albo też jego ciemny mózg i silne nerwy nie mogły poddać się wstydowi ani bojaźni.
Doktor powiedział kilka słów na ucho komendantowi i szybko tak samo nieśmiało wyszedł poza szereg. Skądeś wybiegło pięciu ludzi i otoczyło Bajguzina. Jeden z nich dobosz, pozostał z boku i podniósłszy prawą rękę z pałką, patrzył wyczekująco na komendanta.
Tatarzyn stał bez ruchu. Otaczający go żołnierze zaczęli mu pokazywać, że trzeba się kłaść. On pomalutku, nieśmiało opuścił się na kolana, dotykając się rękami ziemi i położył się na rozesłanym na ziemi płaszczu. Jeden z żołnierzy przysiadł w kuczki i chwycił go za głowę, drugi siadł mu na nogi. Trzeci, podoficer, stanął z boku, aby liczyć uderzenia i wtedy dopiero spostrzegł Kozłowski, że na ziemi u nóg pozostałych dwóch, którzy stali po bokach Bajguzina, leżały wiązki czerwonych giętkich prętów.
Komendant bataljonu skinął głową, a dobosz silnie i drobno zabębnił. Dwaj żołnierze, stojący po bokach Bajguzina, porozumiewająco patrzeli na siebie; żaden z nich nie chciał wykonać pierwszego uderzenia. Podoficer zbliżył się do nich i coś rzekł... Wtedy stojący po prawej stronie, ścisnąwszy zęby, ściągnął twarz, zamachnął się szybko rózgami i również szybko spuścił je, nachyliwszy się korpusem ku przodowi.
Kozłowski usłyszał warczący świst prętów, głuche uderzenia i głos podoficera, który wykrzyknął: „Raz!” Tatar słabo, jakby ze zdziwieniem krzyknął. Podoficer zakomenderował: „Dwa!” Stojący po lewej stronie żołnierz szybko zamachnął się rózgami i pochylił się. Tatar znowu krzyknął, tym razem głośniej, a w głosie jego czuć było cierpienie smaganego młodego ciała.
Kozłowski popatrzył na stojących w rzędzie obok niego żołnierzy. Ich bez wyrazu szare twarze były tak samo nieruchome i bezwzględne, jak zawsze bywają w szeregach. Ani współczucia, ani ciekawości, żadnej myśli nie można było wyczytać na tych kamiennych twarzach. Podporucznik ciągle drżał z zimna i wzruszenia; najbardziej męczącem było dla niego nie krzyki Bajguzina, nie poczucie swojego udziału w skazaniu, ale właśnie to, że Tatarzyn i winy swej, jak widać było, nie pojął i nie wiedział, za co go właściwie biją. Przyszedł on do wojska, nasłuchawszy się jeszcze w domu o niem strasznych rzeczy, już z góry przygotowany na srogość i niesprawiedliwość. Pierwszym jego odruchem po surowem przyjęciu go przez rotę, koszary i przełożonych była ucieczka do rodzinnych swych łąk i pól. Złapali go i wsadzili do więzienia. Potem wziął te buty. Dlaczego je wziął, z jakiego powodu, nie potrafiłby tego powiedzieć nawet najbliższemu sobie, nawet ojcu czy matce. To też Kozłowski nie byłby się męczył, gdyby byli karali zdecydowanego, przemyślnego złodzieja, albo choćby nawet zupełnie niewinnego człowieka, ale przecież zdolnego odczuwać całą ohydę publicznej kaźni.
Sto uderzeń wyliczono, dobosz przestał bębnić, a naokoło Bajguzina znowu poruszyło się tych pięciu. Gdy Tatar wstał i zaczął nieśmiało zapinać mundur, oczy jego spotkały się z oczami Kozłowskiego i znowu tak samo, jak w chwili przyznania się, podporucznik poczuł między sobą a żołnierzem jakiś dziwny duchowy związek.
Czworobok drgnął i szare jego ściany zaczęły się rozpadać. Oficerowie szli wszyscy razem ku bramie kasarni.
— Cóż, — mówił ryży oficer w szlafroku, czyniąc rękami szerokie, nieskoordynowane ruchy, — to to się ma nazywać biciem? U nas w bursie, jak bili, to najprzód rózgi moczyli w occie... No, mnie go trza było dać, tego Tatarczuka, jabym mu był pokazał buty! Toć to nie było bicie, ale łaskotki!
Kozłowskiemu nagle coś zaszumiało w głowie a przed oczami przesunęła się czerwona mgła. Zastąpił drogę ryżemu oficerowi i drżącym głosem, czując się w tej chwili śmiesznym, co go też tem bardziej rozdraźniało, świszcząco zagrzmiał:
— Jużeś pan raz powiedział to samo... Obrzydliwe świństwo i niechciej pan powtarzać!... Wszystko, co pan bredzisz, jest nieludzkie i wstrętne!
Ryży oficer, zmierzywszy od stóp do głów okiem swojego niespodziewanego przeciwnika, wzruszył ramionami.
— Pan, zdaje się, młody człowieku, niezdrów? Czego się pan mnie czepiasz?
— Czego? — gwiżdżąco odpowiedział Kozłowski. — Czego?... A tego, że jeżeli pan natychmiast nie umilkniesz...
Ale przerwali mu obok idący oficerowie, przerażeni najniespodziewańszą awanturą, biorąc go za ręce na bok, a on nagle zasłoniwszy twarz rękami, począł szlochać, trzęsąc się cały, jak płacząca niewiasta i okropnie, do bólu wstydząc się swych łez...

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.