Wiera (Kuprin, 1929)/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Wiera | |
Podtytuł | Dzieje jednej miłości | |
Pochodzenie | Wiera | |
Wydawca | Bibljoteka Powieści i Romansów | |
Data wyd. | 1929 | |
Druk | „Oświata” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Гранатовый браслет | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI
Cały zbiór | |
| ||
Indeks stron |
ALEKSANDER KUPRIN
WIERA
DZIEJE JEDNEJ MIŁOŚCI
WARSZAWA
BIBLJOTEKA POWIEŚCI i ROMANSÓW
1929.
Druk „OŚWIATA“ Tłomackie 4. Tel. 129-25
|
W połowie sierpnia nastał wraz z pełnią księżyca jeden z tych strasznych okresów burz, jakie zwykły nawiedzać tylko północne wybrzeża Morza Czarnego. Gęsta mgła zasnuła ziemię i morze, a wielka syrena morskiej latarni ryczała bez ustanku jak bawół. Dniami całymi mżył drobny deszcz, który pokrył gościńce i drogi tak głębokiem błotem, że samochody i wozy utykały w niem zupełnie; ze stepów dął dziki wicher północny pod którym gięły się i znów prostowały czuby drzew, jak orkanem smagane fale. Dachy will kryte blachą, całą noc trzeszczały; okiennice dygotały, w kominach przeraźliwie wyło. Kilka łodzi rybackich wypchnął wicher na otwarte morze; dwie z nich nigdy nie wróciły. Dwa tygodnie później znaleziono zwłoki rybaków rozrzucone po wybrzeżu.
Kuracjusze, przeważnie Grecy i Żydzi, uciekali do poblizkiego miasta. Wzdłuż rozmiękłego gościńca widać było ciągnące sznurem wozy, przeładowane najrozmaitszym sprzętem domowym jak: materace, kanapy, kufry, stołki, umywalki, samowary i inne. Poprzez woal deszczu, pokrywający krajobraz cienkim muślinem, wydawało się to wszystko brudne, zużyte i nędzne. Na wilgotnych płachtach siedziały skulone kucharki i służące, trzymając kurczowo żelazka, blaszanki i koszyki. Pomęczone, spocone zwierzęta stawały co chwila; kolana drżały, a boki parowały, wznosząc się i opadając w ciężkim oddechu. Woźnice, otuleni w płachty, klęli ochrypłym głosem. Wygląd całej karawany był smutny i opłakany. Lecz jeszcze smutniej przedstawiały się opuszczone wille: szyby były wybite, po stratowanych klombach wałęsały się bezpańskie psy, a wszędzie było widać nawiane kupy śmieci.
Z początkiem września jednak pogoda odmieniła się nagle. Następowały po sobie dni jasne i spokojne, jeszcze jaśniejsze, słoneczniejsze i cieplejsze, niż poprzednio w lipcu. Na pustych rżyskach snuło się błyszczące babie lato. Drzewa stały spokojnie i roniły zwolna swe pożółkłe liście.
Księżna Wiera Mikołajewna Cheine, żona marszałka gubernji nie mogła opuścić wybrzeża, zajęta doglądaniem prac adaptacyjnych w swej willi. A teraz rozkoszowała się w całej pełni pogodą tych jesiennych dni, spokojem, samotnością, przeźroczystem powietrzem i słonym, pieszczotliwym zefirkiem od morza.
Prócz tego był to dzień jej imienin — siedemnasty września. Przemiłe wspomnienia z lat młodości czyniły jej zawsze ten dzień drogim, a każdego roku spodziewała się właśnie w tym dniu jakiegoś cudownego szczęścia. Jej mąż, zanim nad ranem wyjechał do miasta, dokąd pilne sprawy go wzywały, zostawił na jej nocnym stoliku maleńkie puzderko z parą wspaniałych kolczyków, o perłach w kształcie gruszki. Ten podarek spotęgował jeszcze jej dobre usposobienie.
Była sama w domu. Brat jej Mikołaj, który zazwyczaj mieszkał u nich, również musiał wyjechać do miasta, gdzie objął posadę zastępcy prokuratora. Mąż obiecał jej przyprowadzić paru najbliższych przyjaciół. Na szczęście wypadły imieniny na czas jej pobytu na wsi. W mieście musieliby urządzić wystawne przyjęcie, może nawet wydać bal — podczas gdy na wsi wydatki dały się łatwo ograniczyć. Z powodu swego przodującego stanowiska, mógł książę tylko z trudem koniec z końcem związać. Skutkiem marnotrawnego życia przodków wielkie rodowe dziedzictwo znacznie się skurczyło, niemniej jednak musiał książę żyć ponad stan: przyjęcia, dobroczynność, toalety, wierzchowce i wszystko inne pochłaniało moc pieniędzy. Żona, której początkowa namiętność przemieniła się z czasem w szczerą i wierną przyjaźń, pomagała mu w miarę możności uniknąć ruiny; nie dając mu tego poznać, odmawiała sobie wiele i ograniczała wydatki jaknajbardziej.
Chodziła właśnie po ogrodzie i ścinała kwiaty do przyozdobienia stołu. Na zaniedbanych grzędach znajdowały się jeszcze gdzieniegdzie duże barwne goździki, kilka lewkonij nosiło na swych cienkich łodygach po parę kwiatów, a na krzewach różanych po raz trzeci w tym roku otwierały się małe, karłowate i zdegenerowane pączki. Astry i begonje roztaczały swój chłodny przepych przesycając powietrze jesienno-melancholijnym zapachem. Inne kwiaty zwiędłe po szlachetnej miłości i szczęśliwem macierzyństwie, pokryły ziemię niezliczonymi nasionami nowego życia.
Nagle od gościńca odezwał się znany głos trąbki automobilowej, zwiastującej przybycie Anny Nikołajewnej Friese, siostry księżnej Wiery. Jeszcze rano przyrzekła telefonicznie pomoc przy przygotowaniach do przyjęcia.
Wiera wyszła na spotkanie siostry; czuły słuch nie omylił jej. Po chwili zatrzymał się przed wejściem elegancki samochód; szofer zgrabnie zeskoczył i otworzył drzwiczki. Siostry uścisnęły się serdecznie. Od dzieciństwa łączyła je gorąca przyjaźń. Starsza Wiera odziedziczyła po matce dumnej angielce wysmukłą postać, regularne, lecz chłodne rysy, piękne, choć nieco za duże ręce i wspaniały tors, jaki się na starych minjaturach widuje. Młodsza odziedziczyła raczej mongolską krew ojca, tatarskiego księcia, którego przodek dał się ochrzcić dopiero z początkiem dziewiętnastego stulecia i który wywodził się w prostej linji od Tamerlana, a raczej Lang Temira, co po mongolsku oznacza „krew pijący“. Anna, szersza w barkach i o głowę od siostry niższa była ogromnie żywa, lekkomyślna i szydercza. Jej odstające kości policzkowe, przymrużone krótkowzroczne oczy, wyraz pychy zaczajony w drobnych zmysłowych ustach, a szczególnie wystająca nieco szczęka dolna, słowem cała jej twarz wskazywała na mongolski typ. Roztaczała jednak dziwny i nieprzemożony urok, pochodzący może z jej uśmiechu, bardzo kobiecych rysów, lub też kokieteryjnej mimiki. Jej urocza brzydota zwracała częściej i silniej uwagę mężczyzn, niż arystokratyczna piękność siostry.
Jej mąż był bardzo bogaty, lecz prostoduszny; niczem się nie zajmował, pozostawał tylko w stosunkach do jakiejś dobroczynnej instytucji i miał tytuł radcy kameralnego. Pomimo, że nim gardziła, urodziła mu syna i córkę; potem jednak postanowiła, że nie będzie więcej matką i słowa dotrzymała. Jej siostra Wiera pragnęła dzieci, ponieważ jednak oczekiwania nie ziściły się, darzyła namiętną, wprost chorobliwą miłością dzieci Anny. Było to dwoje miłych, zawsze poprawnych i posłusznych stworzeń o anemicznych twarzach i lnianych, jak peruki, lokach.
Charakter Anny był zmienny i pełen uroczych, nieraz dziwnych sprzeczności. Nie stroniła od flirtu, choćby najryzykowniejszego i uprawiała go we wszystkich stolicach i kąpieliskach Europy, nigdy jednakże nie zdradziła swego męża, choć drwiła z niego przy każdej sposobności. Była ogromnie rozrzutna, lubiała hazard, taniec i dwuznaczne sztuki teatralne, zwiedzała zagranicą podejrzane kawiarnie, była jednak równocześnie dobrotliwa a tak szczerze i głęboko pobożna, że w tajemnicy nawróciła się do katolicyzmu.
Posiadała niebywale piękne ciało; na bale dekoltowała się głębiej, niż pozwalała na to moda i obyczaj; utrzymywano jednak, że pod głęboko wyciętą suknią nosiła cienki jedwabny trykot.
Wierę natomiast, cechowała surowa prostota, tudzież chłodna i nieco wyniosła grzeczność wobec wszystkich. Ponieważ była niezależną, nie wypadała nigdy z tego prawdziwie królewskiego spokoju.
— Ach, jak chętnie tu przebywam, jak pięknie tu jest, powtarzała Anna, drepcąc obok siostry. Jeśli chcesz, to pójdźmy do tej ławki na szczycie skały. Jak dawno nie widziałam morza. Jakież rozkoszne jest to powietrze, serce wprost skacze przy oddychaniu! W zeszłym roku zrobiłam odkrycie w Miskhor. Czy wiesz, czem pachnie morze podczas przypływu. Rezedą, moja kochana.
Na ustach Wiery zaigrał pochlebny uśmiech.
— Jaką bogatą fantazję ty posiadasz!
— Nie, nie, to nie tylko fantazja. Pamiętam, żeście mnie raz wyśmiali, gdy oświadczyłam, że światło księżyca ma różowy odcień. Otóż posłuchaj: w tych dniach powiedział mi malarz Boryckij, ten, który mnie portretuje — że mam rację, a wszyscy artyści oddawna to już wiedzą.
— Czy ten malarz, to twój najnowszy flirt?
— Co ty też wynajdujesz, odpowiedziała Anna, śmiejąc się. Szybko podeszła nad brzeg stromo opadającej skały, spojrzała w otchłań i krzyknęła nagle rzucając się wstecz, blada.
— Jakie to wysokie, mamrotała słabym, drżącym głosem. Gdy z takiej wysokości spojrzę w dół, odczuwam zawsze w piersi emocję bolesną i przyjemną zarazem i takie mrówki w stopach... A jednak pociąga mnie to, tak pociąga...
Chciała jeszcze raz tam podejść, ale siostra ją powstrzymała.
— Moja Anno, na miły Bóg! słabo mi się robi, gdy cię widzę tak blisko przepaści. Proszę cię, usiądź.
— Uspokój się, już siadam. Spójrz, jak tu pięknie. Oczy nie mogą się nasycić tem widowiskiem! Gdybyś wiedziała jak wdzięczną jestem Bogu za to całe piękno, które dla nas stworzył!
Obie milczały przez chwilę. Głęboko pod ich stopami roztaczało się morze. Z ławki, na której siedziały, brzeg morza nie był widoczny, co jeszcze potęgowało wrażenie majestatu i nieskończoności. Leniwie i pieszczotliwie toczyły się błękitne fale morza. Błyszczące smugi znaczyły prąd, a wokół horyzontu ciągnęła się lazurowa wstęga. Niedaleko od brzegu kołysały się na falach barki rybaków, które gołem okiem ledwo można było odróżnić, tak małe się wydawały — jeszcze dalej zaś stał trójmasztowiec, którego białe żagle wydymały się pod wiatrem; zdawało się, iż fruwa w powietrzu.
— Rozumiem cię, — powiedziała zamyślona, starsza siostra — lecz na mnie działa morze inaczej. Gdy widzę je znowu po długim czasie, jestem wzruszona, uradowana i zachwycona. Wydaje mi się zawsze, jakbym po raz pierwszy stanęła wobec tego wzniosłego dziwu. Potem jednak, gdy przywyknę, uciska mnie ta pustka i monotonna dal. Słowem, nuży mnie i staram się widywać je jak najmniej.
Anna uśmiechała się,
— W zeszłym roku — zaczęła nieco złośliwie — wybraliśmy się konno wielką kawalkadą z Jałty do Uczkosz, wiesz, tam ponad wodospadem. W górze weszliśmy we mgłę; było wilgotno i ciemno, a my jechaliśmy stromą ścieżką wśród sosen. Nagle, gdy wyjechaliśmy z lasu, mgła rozwiała się. Znajdowaliśmy się na wąskim cyplu skalnym, przepaść była pod nami. Wioski w dolinie wyglądały, jak pudełka od zapałek, lasy i sady, jak kępy traw. Cała okolica leżała przed nami jak mapa, hen, aż ku morzu. Do brzegu było jakie pięćdziesiąt wiorst. Zdawało mi się, że mogłabym tam pofrunąć! Jak pięknie, jak lekko! Zachwycona zwróciłam się do przewodnika: „Piękny widok, nieprawdaż Zajd-Ogły? On zaś, mlaszcząc językiem, odpowiedział mi: „Ach pani, ja widzę to przecież codziennie, gdyby pani wiedziała, jak mnie to już znudziło!“
— Dzięki za porównanie — zaśmiała się Wiera. Widzisz, my ludzie północy nie zrozumiemy nigdy dziwu morza. Ja kocham las. Przypominasz sobie nasz las w Jegorowskoje? Czy mogą się lasy sprzykrzyć?
— Ach wiesz: ja kocham wszystko — odpowiedziała tamta — a przedewszystkiem moją maleńką siostrzyczkę, rozumną Wieroczkę. Czy nie jesteśmy same jedne na świecie?
Rzuciła się siostrze na szyję i tak trwały długo, przytulone do siebie.
Nagle wyrwała się Anna z objęć.
— Jakaż ja głupia! My tu rozczulamy się nad przyrodą, prawie jak w jakiej powieści, a ja tymczasem zapominam o moim podarku dla ciebie. Spójrz, obawiam się, że nie będzie ci się podobał.
Wyjęła z torebki maleńki, dziwnie oprawny notesik; na niebieskim od starości wypłowiałym aksamicie wił się w złocie wykonany, skomplikowany deseń o zadziwiającej precyzji — dzieło cierpliwego, doskonałego artysty. Książeczka zwisała na złotym, jak nitka cieniutkim łańcuszku, a kartki miała z płytek kości słoniowej.
— Co za cudowne, zachwycające świecidełko! — wołała Wiera, obejmując siostrę. Serdeczne dzięki, moja droga! Gdzie znalazłaś ten skarb?
— U antykwarjusza. Znasz przecie moją pasję do starych rzeczy. Widzisz, ten ornament tutaj, ma kształt krzyża. Prawdę powiedziawszy, znalazłam tylko oprawę; wszystko inne musiałam sama wymyślić: tabliczki, zamek i ołóweczek. Ale Molline przecież mnie nie zrozumiał, bo pomimo moich dokładnych wyjaśnień nie zrobił tego, jak chciałam. Kazałam zrobić zamek w tym samym stylu, co ornamenty, z matowego, cyzelowanego, starego złota, a on zrobił coś tak okropnego. Ale łańcuszek jest stary, prawdziwy wenecki.
Wiera zachwycona przypatrywała się pięknej oprawie.
— Jak starą być może ta książeczka?, spytała.
— Nie odważę się podać dokładną datę. Prawdopodobnie pochodzi z końca XVII, albo połowy XVIII wieku.
— Jakie to dziwne! — rzekła Wiera pogodnie zamyślona. — Trzymam w ręku przedmiot, którym bawiła się może Pompadour, albo królowa Luiza... Coś takiego ty tylko mogłaś wymyśleć, zamienić kalendarz w notesik. Ale chodźmy, już czas zająć się domowemi sprawami.
Szły do domu murowaną terasą, ze wszystkich stron porosłą winogradem. Duże, czarne grona, rozsiewając wokół swą woń, zwisały ciężko wśród ciemnego listowia, które słońce przetykało złotymi refleksami. Światło przenikało zabarwione zielono, tak, że twarze obu kobiet były całkiem blade.
— Czy każesz tutaj podać? — zapytała Anna.
— Chciałam tak zrobić; ale wieczory są już chłodne. W jadalni będzie przyjemniej. Panowie będą tu potem mogli wyjść na papierosy.
— Czy oczekujesz kogoś interesującego?.
— Nie wiem jeszcze doprawdy, kto właściwie przyjdzie. Wiem tylko z pewnością, że dziadek przyjedzie.
— O, jak to dobrze! Kochany dziadunio! — zawołała Anna, klaszcząc w ręce. — Mam wrażenie, że go sto lat nie widziałam.
— Prawdopodobnie przyjedzie też moja szwagierka, a może i profesor Spichnikow. Byłam też dlatego wczoraj w rozpaczy. Wiesz przecie, ci dwaj — dziadunio i profesor — to wielcy smakosze. A tu jak na złość, ani w mieście, ani tutaj nie można za żadną cenę dostać czegokolwiek. Łukaszowi udało się wydostać od przyjaciela, myśliwego, parę przepiórek, które właśnie przyrządza. Pozatem wyciągnął gdzieś wcale dobry rostbeaf — ten nieodzowny rostbeaf — i bardzo ładne raki.
— Czegoż ty więcej chcesz? To przecież znakomity dobór! Poco się jeszcze troszczysz? Ale, między nami mówiąc, zdaje mi się, że dobre jedzenie to też twoja słaba strona.
— Będzie też oprócz tego rarytas: dzisiaj rano przyniósł nam pewien rybak „kowala“. Istny potwór, powiadam ci, można się go przestraszyć.
Anna, ciekawa wszystkiego bez względu na to, czy ją dotyczyło, chciała zaraz zobaczyć to szczególne zwierzę.
Kucharz Łukasz, ogromny, chudy drab o gładko ogolonej, żółtawej twarzy, przyniósł rybę w naczyniu, ostrożnie je trzymając, by wody na posadzkę nie wylać.
— Dwanaście i pół funta, ekscelencjo! — powiedział z prawdziwie kucharską pewnością siebie. — Dopiero była na wadze.
Ryba, nie mogąc zmieścić się wygodnie w naczyniu, leżała ze zgiętym ogonem. Łuski lśniły złotawym odcieniem, płetwy płonęły żywą czerwienią, a po obu stronach jej drapieżnego pyska znajdowały się dwa długie, wachlarzowate skrzydła, matowo niebieskie. Dychawki drgały, zdradzając czające się życie.
Anna dotknęła głowy małym palcem; cofnęła go jednak i krzyknęła, skoro ryba uderzyła ogonem.
— Ekscelencjo, proszę być spokojną, wszystko jak najlepiej przyrządzimy, — powiedział kucharz, zauważywszy widocznie niepokój Wiery. — Jeden Bułgar przyniósł nam właśnie wspaniały melon. Czy wolno mi jeszcze spytać, w jakim sosie mam podać rybę: tartare, polonaise, czy też menniere?
— Proszę robić, jak uważacie; a teraz zabierzcie tę rybę, Łukaszu! — rozkazała księżna.
O godzinie piątej poczęli się goście schodzić. Książę Wasyl Lwowicz przywiózł swą siostrę Ludmiłę Lwowną Durasow, dobrotliwą, milczącą i otyłą wdowę, także szwagra Mikołaja Mikołajewicza, słynną pianistkę Jenny Reiter — przyjaciółkę Wiery jeszcze z pensjonatu (obie wychowały się w „smolnym“ instytucie) i młodego, bogatego światowca, znanego w całem mieście pod przydomkiem Wasjuczok; był on bardzo lubiany w towarzystwie, dzięki swym talentom, gdyż jako śpiewak, deklamator i aranżer żywych obrazów, widowisk i dobroczynnych bazarów, umiał doskonale zabawiać towarzystwo. Wkrótce potem przyszedł mąż Anny, wraz z wice-gubernatorem Sekkiem i grubym profesorem Spichnikowem — ogromną, gładko ogoloną i szkaradną bryłą mięsa. Wreszcie przyjechał w wynajętej dorożce generał Anosow z dwoma oficerami. Pierwszy, pułkownik sztabowy Ponamarjow, szczupły, zgorżkniały, męczącą pracą biurową przedwcześnie zestarzały człowiek; drugi, porucznik huzarów gwardji Baktyński, znany w Petersburgu jako doskonały tancerz i niezrównany aranżer.
Generał Anosow, duży, otyły starzec, z trudem wysiadł z powozu, trzymając się jedną ręką siedzenia, a drugą oparcia. Równocześnie trzymał w lewej słuchawkę, a w prawej laskę z gumową nasadką. Jego prostacka twarz była tłusta i czerwona, nos mięsisty; wokół mrugających oczu zwisały workowate fałdy; jego usposobienie było jowialnie dobroduszne, trochę pogardliwe, zarazem cechował go pewien wyraz, często spotykany u odważnych a prostych ludzi, którzy nieraz niebezpieczeństwu, a nawet śmierci w oczy zaglądali. Obie siostry, które go już zdaleka zauważyły, przybiegły szybko i zdążyły jeszcze, by mu pomóc przy wysiadaniu, co też uskuteczniały, pół żartem, pół serjo.
— Toż to jest przyjęcie, jak dla arcybiskupa! — wołał generał swym przyjemnym, basowym głosem.
— Kochany dziadunio! — rzekła Wiera z lekkim wyrzutem. — Już cię od kilku dni oczekujemy, ale nie uważałeś tego za godne trudu, by nas odwiedzić.
— Pewno, to nasze południe pozbawiło dziadunia sumienia, — dorzuciła Anna. — Sądzę, że mógłby sobie przypomnieć swą chrześniaczkę. Zamiast tego bawi się w Don Juana i całkiem zapomniał, że jeszcze istniejemy na świecie...
Generał zdjął kapelusz i schylając swą czcigodną głowę, ucałował obie siostry w ręce, potem policzki i znowu ręce.
— Ależ dzieci kochane... zaczekajcież... nie obwiniajcież mnie... — wypowiedział wreszcie, dysząc astmatycznie po każdem słowie. — Pod słowem... ci przeklęci lekarze... przez całe lato mój reumatyzm... kąpali w jakiemś brudnem... i cuchnącem błocie. Nie dali mi odjechać... Jesteście pierwsze... które odwiedzam... Tak się cieszę... że was widzę... Jesteście zdrowe?... Wieroczka... Z ciebie prawdziwa lady... wykapana matka... I cóż, kiedy zostanę chrzestnym ojcem?
— O, dziaduniu, obawiam się, że nigdy.
— Nie wolno ci tracić nadzieji... Módl się do Boga... A ty, Anno, nic się nie zmieniłaś... Jeszcze przy sześćdziesiątce będziesz... ruchliwa jak motyl... Lecz pozwólcie, że wam przedstawię moich oficerów...
— Miałem już pierwiej zaszczyt — powiedział pułkownik Ponamarjow, schylając się w ukłonie.
— Zostałem już księżnie przedstawiony w Petersburgu — mówił huzar.
— Ponieważ Wiera zna już obu panów, więc pozwól ty, droga Anno, że ci przedstawię porucznika Baktyńskiego. Świetny tancerz i żartowniś, przyczem prawdziwy kawaler. No, zbliż się mój kochany... A więc, dzieci... Co jest dziś dobrego do jedzenia, Wiero?... Od czasu mojej kuracji... mam apetyt, niczem porucznik.
Generał Anosow, wierny druh zmarłego księcia Mirza Bułat — Tuganowskiego, przelał po jego śmierci całą swą przyjaźń na córki starego towarzysza. Znał je od najwcześniejszego dzieciństwa, a Annę do chrztu trzymał. Już za owych czasów był, tak jak i dziś, gubernatorem w K..., wielkiej lecz nawpół zniszczonej twierdzy. U Tuganowskich był prawie codziennym gościem. Dzieci były doń ogromnie przywiązane, przynosił im bowiem słodycze i podarki, prowadził je do cyrku lub teatru i lepiej niż ktokolwiek inny umiał się z niemi bawić. Co jednak najbardziej dzieci zachwycało i najgłębsze na nich wywierało wrażenie, to opowiadania jego o wojennych wyprawach, bitwach, biwakach, o zwycięstwach i klęskach, o zabitych, rannych i srogich mrozach; były to długie opowiadania, któremi zabawiał dzieci w czasie między wieczorną herbatą, a znienawidzoną godziną, kiedy musiały iść spać.
Od czasu powstania w Polsce brał Anosow udział we wszystkich wyprawach wojennych, prócz mandżurskiej. Bez wahania byłby i tam wyruszył, nie został jednak powołany — a ponieważ wiernym był zasadzie: „nie kładź palców między drzwi.... jeśli ci nie każą“, więc pozostał w domu. W ciągu całej swej karjery oficerskiej nigdy nie bił żołnierzy. W czasie polskiego powstania odmówił pewnego razu rozstrzelania jeńców, pomimo, że wyraźnie taki rozkaz otrzymał. „Szpiegów, — panie pułkowniku — kazałbym rozstrzelać, wielu pan chce, własnemi rękoma uśmierciłbym ich, ale jeńców — w żaden sposób.“ Wypowiedział te słowa tak skromnie, z takim respektem i bez cienia prowokacji lub pozy, patrząc przełożonemu w oczy tak otwarcie i mocno, że ten — zamiast kazać go rozstrzelać — odwrócił się i nic już w tej sprawie nie zarządził.
Podczas wojny w r. 1877/79 został, mimo braku odpowiedniego wyszkolenia, mianowany pułkownikiem. Brał udział w przejściu przez Dunaj, w wyprawie na Bałkan, w ostatnim ataku na Plewnę. Był raz ciężko, cztery razy lekko ranny, prócz tego zranił go raz w głowę odłamek granatu. Radecki i Skobelew odnosili się do niego ze szczególnem poważaniem. Skobelew powiedział pewnego dnia: „Znam jednego oficera, dużo odważniejszego odemnie: jest to generał Anosow“.
— Z tej wyprawy powrócił prawie głuchy, a trzy palce u nogi, które sobie podczas przejścia przez Bałkan odmroził, musiano mu amputować. Nabawił się też ciężkiego reumatyzmu. Dwa lata później chciano go przenieść w stan spoczynku on jednak bronił się przeciwko temu, a gubernator prowincji, który był świadkiem jego odwagi podczas przeprawy przez Dunaj, poparł go. Petersburg nie chciał zasmucać tego zasłużonego żołnierza i mianował go dożywotnim gubernatorem twierdzy K..., co było raczej urzędem honorowym, niż czemś koniecznem dla dobra państwa.
W mieście znali generała wszyscy i kpili sobie niekiedy z jego słabostek i sposobu ubierania się. Nie nosił nigdy munduru, lecz ubierał się zawsze w staroświecki surdut i kapelusz o szerokich kresach; w prawej ręce trzymał laskę, w lewej słuchawkę. Zawsze towarzyszyły mu dwa tłuste, leniwe i ochrypłe dogi, wywieszając pokąsane jęzory. Gdy podczas rannego spaceru spotykał znajomych, wtedy rozbrzmiewał w pobliskich ulicach jego donośny głos, przy akompaniamencie szczekania psów.
Podobnie jak wielu głuchawych, miał też i on szczególny kult dla oper. Zdarzało się nieraz, że podczas sentymentalnego duetu nagle oświadczał, swoim głębokim basem: „Do djabła, jak lekko on bierze to wysokie C, jakby orzeszki tłukł.“ Następstwem był dyskretny śmiech wszystkich obecnych, którego jenerał jednak nie przeczuwał nawet. Zdawało mu się, że tę uwagę szepnął tylko sąsiadowi na ucho.
Jako wojskowy gubernator zwiedzał bardzo często — stale w asyście dwóch ochrypłych dogów — odwach, gdzie skazani na areszt oficerowie odpoczywali po służbowej mitrędze, grając we wista popijając herbatę lub opowiadając anekdoty. Wypytywał dokładnie każdego o nazwisko, kto mu karę wyznaczył, na wiele dni i dlaczego. Nieraz wyrażał swe uznanie za śmiały i karygodny czyn. Kiedyindziej łajał aresztanta tak głośno, że słychać go było na ulicy. Kiedy się jednak wykrzyczał, dowiadywał się, skąd dany oficer otrzymuje posiłek i czy dużo zań płaci. Zdarzało się czasem, że zabłąkał się tam porucznik z odległego garnizonu i oświadczał, że dla braku pieniędzy poprzestaje na żołnierskim wikcie. Wtedy Anosow rozkazywał natychmiast, by przyniesiono nieborakowi jedzenie z pałacu gubernatorskiego, odległego o dwieście kroków.
W tem samem K... zaprzyjaźnił się z rodziną Tuganowskich; do dzieci przywiązał się tak bardzo, że dnia jednego nie mógł przeżyć, nie widząc ich. Gdy dziewczęta były dokądś zaproszone na wieczór, lub obowiązek zatrzymał go w domu, wtedy nie wiedział co począć ze sobą i błądził bez celu po ogromnych komnatach swego domu. Co roku brał na miesiąc urlop i spędzał go w Jegorowskoje odległem od K... o pięćdziesiąt wiorst.
Na te dzieci, szczególnie dziewczęta przelał całą miłość i tkliwość. Był kiedyś ożeniony, jednakże tak dawno, że ledwo sobie to przypominał. Żona jego uciekła z aktorem trupy wędrownej, zakochawszy się w jego aksamitnym tużurku i koronkowych mankietach. Do śmierci otrzymywała od generała finansowe wsparcie, lecz mimo wszelkich prośb i skruchy, którą objawiała, nie chciał jej do siebie przyjąć. Dzieci nie pozostawiła mu żadnych.
Wbrew oczekiwaniu wieczór był spokojny i ciepły. W jadalni, mimo otwartych okien, i na werandzie świece paliły się spokojnym płomieniem. Przy stole zabawiał książę Wasyl Lwowicz całe towarzystwo. Miał niezwykły i całkiem swoisty dar opowiadania. Tematem jego opowiadań były najczęściej jakieś prawdziwe zdarzenia w których główną rolę odgrywał ktoś z obecnych lub jakiś wspólny znajomy. Zmieniał jednak koloryt zdarzenia i podawał je z taką powagą, że słuchacze pokładali się ze śmiechu. Tym razem opowiadał o niedoszłem małżeństwie Mikołaja Mikołajewicza z pewną piękną i bogatą damą. Jedynie prawdziwem w tem wszystkiem była odmowa rozwodu ze strony męża tej damy. Książę świetnie jednak pomieszał fantazję z rzeczywistością. Przedstawiał, jak ociężały i nieco afektowany Mikołaj zmykał nocną deszczową porą, w mocno niekompletnym stroju; na rogu ulicy zostaje przytrzymany przez policjanta, który go wziął za złodzieja. Po długiej i gwałtownej wymianie zdań udało mu się wreszcie przekonać stróża spokoju o swej prokuratorskiej godności. Według opowiadania, byłoby doszło do ślubu, lecz w decydującym momencie zastrajkowali fałszywi świadkowie i zażądali podwyżki ich „honorarjum za fatygę“. Lecz skąpy Mikołaj odmówił temu żądaniu a jako przeciwnik jakichkolwiek strajków powołał się na ten a ten paragraf ustawy. Kiedy więc przyszło do przepisanego pytania: „czy zna ktoś jakąś przeszkodę i td., zawołali fałszywi świadkowie, jak jeden mąż: „Tak, tak! Wszystkie nasze zeznania są zmyślone i złożone pod presją gróźb prokuratora. Co zaś dotyczy małżonka tej damy, to jest on naprawdę najszanowniejszym człowiekiem na świecie, cnotliwy jak Józef i łagodny jak anioł. Z okazji tego małżeńskiego opowiadania, opowiadał książę Wasyl inne i nie oszczędził swego szwagra Gustawa Iwanowicza Friese. Jeśli było prawdą to co opowiadał, to jego szwagier w dzień po ślubie wtargnął do rodzicielskiego domu jego młodej żony z policją i uprowadził ją pod ochroną władz. Ta anekdota zawierała nieco prawdy: z powodu choroby matki nie mogła Anna w pierwszych dniach po ślubie opuścić domu rodzicielskiego, gdyż Wiera powróciła natychmiast po ślubie siostry do swych posiadłości na południu. Jasne więc, że w tym czasie musiał biedny Gustaw Iwanowicz zwiesić nos na kwintę.
To opowiadanie wywołało wielką wesołość u wszystkich obecnych a nawet w mrugających oczkach Anny pokazał się uśmiech. Gustaw Iwanowicz głośnym i niepohamowanym śmiechem, a jego chuda twarz o gładkiej i świecącej skórze, z kilkoma białymi włoskami na skroni i głęboko osadzonymi oczami, wyglądała przytem jak trupia czaszka szczerząca zęby w niesamowitym grymasie. Książę ubóstwiał swą żonę jak w pierwszych dniach, starał się zawsze obok niej siedzieć i jakby przypadkiem ją dotykać, i umizgał się do niej z taką namiętnością i naiwną banalnością, że litowano się wprost nad tym biedakiem.
Przed wstaniem od stołu, policzyła Wiera Mikołajewna obecnych. Trzynaście. Bardzo zabobonna, pomyślała: „Jaka szkoda, żem wcześniej tego nie zauważyła! Wasja źle zrobił, że mnie telefonicznie nie zawiadomił“.
Podczas intymnych przyjęć wieczornych w obu domach Cheine i Friese grywano zwyczajnie po jedzeniu w pokiera, gdyż obie siostry lubowały się w grach hazardowych. Toteż ze względu na to wprowadzono specjalną regułę: każdy gracz dostawał równą ilość liczmanów oznaczonej wartości i z chwilą, gdy przeszły wszystkie do rąk jednego gracza, bezwzględnie kończono grę. Ta surowa reguła miała na celu poskromienie obu roznamiętnionych w grze księżniczek. Rzadko jednak zdarzało się, by czyjeś straty w grze wyniosły więcej niż sto do dwustu rubli.
Podczas gry wyszła Wiera — która dziś nie brała w niej udziału — na terasę, gdzie podawano herbatę; po drodze zatrzymała ją pokojówka robiąc tajemniczą minę.
— O co chodzi, Dasza? pytała niezadowolonym tonem księżna, przechodząc do buduaru. Co ma znaczyć ta mina?
Dasza położyła na stół małą paczkę: staranne opakowanie tworzyły: biała bibułka i różowy sznurek.
— Ja nie jestem winna, ekscelencjo, wyjąkała czerwieniąc się. On przyszedł i powiedział...
— Co za „on“?
— Jakiś posłaniec, ekscelencjo.
— No?
— On przyszedł i położył tę paczkę na stół. „Proszę to oddać waszej pani, ale własnoręcznie“. Spytałam jeszcze: Kto przysyła tę paczkę? Odpowiedział: wszystko jest wyjaśnione wewnątrz i znikł.
— Już dobrze, możesz iść.
Wiera przecięła nożyczkami sznur i wrzuciła go wraz z papierem do kosza. Przed nią leżało małe etui z czerwonego pluszu, nowe jakby wprost od jubilera. Uchyliła wieczko, podszyte jasno niebieskim jedwabiem i zobaczyła na czarnym aksamicie dna, owalny, złoty naramiennik, pod którym leżał starannie złożony list. Otworzyła go; pismo wydawało jej się znane. Lecz jako prawdziwa kobieta odłożyła list i oglądała przedewszystkiem klejnot.
Był to naramiennik ze złota niskoprocentowego, bardzo gruby, lecz wewnątrz pusty, zewnątrz całkowicie pokryty starymi, małymi i nieszlifowanymi granatami, w pośrodku nich zaś pięć wspaniałych, wprawdzie szlifowanych lecz nie rżniętych granatów wielkości grochu otaczało stary zielony kamień. Odruchowo oglądając pod światło, zauważyła Wiera, ogromnie ździwiona, że wypukła, gładka powierzchnia kamieni rozpłomieniła się pięknym ogniem karminowo czerwonych odbłysków. „To wygląda jak krew“ pomyślała i ogarnęło ją uczucie podobne do strachu.
Wtedy przypomniała sobie list, otworzyła go i czytała następujące, ogromnie starannie wypisane słowa:
W głębokiej czci, śmiem przesłać Pani moje życzenia imieninowe i ofiarować w pokornym hołdzie skromny haracz wiernego poddanego“.
— „Ach! znowu ten człowiek“, szepnęła księżna rozczarowana. Mimo to czytała dalej:
„Nigdy nie odważyłbym się zaofiarować Pani przedmiot, którybym sam osobiście wybrał. Nie miałbym do tego prawa i — powiem otwarcie — środków po temu. I wierzę, że żaden skarb na świecie nie jest godny Pani.
Lecz ten naramiennik należał niegdyś do mojej prababki a ostatnio nosiła go moja zmarła matka. Zapewne zauważyła Pani wpośrodku pomiędzy szlifowanemi kamieniami jeden zielony. Jest to zielony granat — najrzadszy ze wszystkich tego rodzaju. Według starej tradycji, która się utrzymała w naszej rodzinie, posiada ten szlachetny kamień właściwość udzielania mocy jasnowidzenia kobietom, w których posiadaniu się znajduje: oddala od nich zgubne myśli i chroni ich mężów przed nagłą śmiercią.
Wszystkie kamienie zostały wyjęte ze srebrnej bransolety i oprawione na nowo; może Pani więc być pewną, że nikt jeszcze tego naramiennika nie nosił. Wolno Pani tę śmieszną zabawkę wyrzucić lub komuś podarować, według upodobania. Dla mnie będzie wystarczającą świadomość tego, że była ona w rękach Pani.
Usilnie proszę — nie gniewać się na mnie. Sama myśl, że przed siedmiu laty — była Pani wtedy jeszcze panną — miałem czelność pisać do Pani głupie, dziwaczne epistoły, co więcej nawet oczekiwać odpowiedzi, wypala mi rumieńce wstydu na twarzy. Dziś pozostało jeno bezgraniczne uwielbienie, bałwochwalcze ubóstwienie i pokorne oddanie. Mogę jedynie co chwila szczęścia Pani życzyć i cieszyć się Jej powodzeniem. W myślach chylę się kornie w głębokim pokłonie przed sprzętami, wśród których Pani żyje, przed posadzką, po której chodzi, przed drzewami, które w przejściu dotyka i przed służbą, do której Pani mówi. Nie zazdroszczę, ani ludziom, ani rzeczom.
Jeszcze raz proszę o przebaczenie za zakłócenie spokoju tym niepotrzebnym listem.
Pani oddany sługa do śmierci
— Czy mam pokazać ten list Wasji? i kiedy? Zaraz, czy też po odejściu gości?! Ach, lepiej później, teraz ośmieszyłabym tylko siebie i tego nieszczęśliwego biedaka.
Tak rozmyślała księżna Wiera, podczas gdy jej wzrok nie mógł się oderwać od pięciu krwawych płomieni, które jarzyły się w głębi tych pięciu granatów.
Pułkownik Ponomarjow dał się długo prosić nim go zdołano namówić do partji pokiera — pozorując to tem, że nie pochwala gier hazardowych i zna jedynie trochę wista. Musiano poduczyć go naprzód w najważniejszych arkanach tej sztuki, którą posiadł jednak tak szybko, że po upływie pół godziny miał już wszystkie liczmany w kieszeni.
— To jest jednak naprawdę niedozwolone! zawołała Anna w komicznem zirytowaniu. Nie zostawił nam Pan nawet czasu, by się nieco podniecić.
Trzech z pomiędzy zaproszonych: Spiehników, pułkownik i wice-gubernator, poprawny, naiwny i nudny niemiec, byli tak przesadnie ceremonialni, że Wiera w głowę zachodziła, jakby ich zająć. Złączyła ich przeto wraz z Gustawem Iwanowiczem przy stoliku do wista. Z daleka dziękowała jej Anna opuszczeniem powiek a siostra rozumiała ją doskonale. Było wszystkim wiadomem że Gustaw Iwanowicz, jeśli nie był zatopiony w kartach, kręcił się dokoła swej żony i doprowadzał ją do bardzo złego humoru swojem zadowolonem uśmiechaniem, przez które odsłaniał zepsute zęby w swojej twarzy trupiej czaszki.
Od tej chwili przeszedł wieczór szybko, ożywiony i bez przymusu. Wasjuczok śpiewał, przy akompanjamencie Jenny Reiter włoskie pieśni ludowe i wschodnie melodje Rubinsteina półgłosem. Jego organ był dość słaby, ale posiadał przyjemny timbre. Jenny Reiter, wybitna muzyczka, chętnie mu zawsze towarzyszyła przy fortepianie. Zresztą utrzymywano, że on ją adorował. W kącie na kanapce kokietowała Anna z huzarem. Wiera zbliżyła się do nich i słuchała z uśmiechem na twarzy.
— Nie niech się pan nie śmieje, mówiła Anna wesoło, mrugając swemi uroczemi tatarskiemi oczkami. Pan uważa to pewno za ciężką pracę, szarżować na czele swego szwadronu lub brać z brawurą przeszkody przy wyścigach. Ale nasze troski są powszechnie niedoceniane. Proszę tylko posłuchać; ostatnio urządziliśmy tombolę. Zapewno wyobraża pan sobie, że to prosta sprawa. Otóż myli się pan! Cały tłum ludzi, sala pełna dymu, banda stróżów, stangretów i Bóg wie jakich indywiduów jeszcze, a wszystkie opadły nas z prośbami i skargami... przytem cały dzień na nogach... Teraz mamy znowu koncert na korzyść pracownic umysłowych, później znowu bal...
— Nie odmówi mi Pani przecie, jeśli poproszę o mazura na tym balu? przerwał Baktyński, pochylając się lekko i uderzając ostrogami o krzesło.
— Dziękuję... lecz moją największą troską jest nasz dom. Proszę mnie dobrze rozumieć: to jest dom dla zaniedbanych dzieci.
— To ładnie. To musi być bardzo zabawne.
— Milczałby pan! Jak można się z takich rzeczy śmiać? Proszę się wstawić w nasze położenie. My chcemy te nieszczęśliwe dzieci, które są przez zły przykład lub dziedziczność zepsute, nauczyć pieszczotą i łagodnem obejściem...
— Hm! odezwał się huzar.
— ...dobrych obyczajów i obudzić w ich duszy świadomość obowiązku... Pan mnie przecie rozumie? Proszę sobie wyobrazić, pomiędzy setkami, ba! tysiącami dzieci, które nam co dziennie przyprowadzają, ani jedno nie jest zaniedbane. Jeśli spytać rodziców, czy ich dziecko jest złe lub zepsute są od razu obrażeni. Nasza ochronka jest otwarta, wszystko jest przygotowane, a my nie mamy ani jednego wychowanka. Mamy ochotę wypisać cenę na każde dziecko, które nam przyprowadzą.
— Poco premje, Anno Mikołajewno? wtrącił huzar. Weź mnie Pani za darmo. Daję słowo honoru, że niema na świecie bardziej zepsutego chłopca odemnie.
— Cicho ma być. Z panem nie można wogóle serjo mówić, śmiała się swemi błyszczącemi oczyma.
Książę Wasyl Lwowicz siedział przed dużym, okrągłym stołem i pokazywał siostrze, generałowi i swemu szwagrowi album familijne, własnoręcznie ilustrowane humorystycznymi rysunkami. Wszyscy czworo zaśmiewali się tak serdecznie, że przyłączyli się do nich inni goście, nie zajęci przy kartach.
To album służyło jako ilustrowany dodatek do satyrycznych opowiadań księcia. Z niezamąconym spokojem pokazywał on n. p.: Historje miłosnych awantur dzielnego generała Anosowa w Turcji, Bułgarji i innych krajach“, „Przygody i zaloty fircyka Mikołaja Bułat-Tuganowskiego w Monte Carlo“, i td.
— A teraz, moje panie i panowie, ujrzycie krótką biografję naszej kochanej siostry Ludmiły Lwownej, oznajmił rzucając na swą siostrę krótkie, a ironiczne spojrzenie. „Pierwsza część: dzieciństwo. Dziecko podrosło i nazwano je Lima“.
Na kartce albumu były wyrysowane umyślnie grube i dziecinne rysy; przedstawiały małą dziewczynkę, której twarz mimo, że z profilu rysowana miała dwoje ócz; wyciągnięte ramiona miały po pięć rozczapierzonych palców, dwie kreskowane linje wystawały z pod sukienki, jako nogi.
— Nikt nie nazywał mnie nigdy Limą, zauważyła śmiejąc się Ludmiła Lwowna.
Druga część: Pierwsza miłość. Jakiś uczeń szkoły kadetów kawalerji klęczy przed małą Limą i wręcza jej „własnoręcznie sklecone“ wiersze zawierające prawdziwe perły, jak np.: „Twa urocza, twa boska nóżka, to dowód że z nieba schodzisz“.
— Jak państwo widzą, ta noga jest tu wiernie oddana.
Tutaj namawia ten młody człowiek niewinną Limę do ucieczki z rodzicielskiego domu. Tu znowu widać porwanie. A teraz nadchodzi wreszcie krytyczny moment: rozgniewany ojciec przyłapuje „uciekinierów“. Tchórzliwy kawaler pozostawia Limę na łasce losu:
„Tyś całą godzinę przy lustrze straciła.
„Przez to przyłapała nas ta straszna piła
„Więc musisz sobie z nim też poradzić sama
„A ja zaś ucieknę do wujaszka Sama
„Lub też w krzaki, kochana...
Po „historji panny Limy“ następowała nowa zatytułowana: „Księżniczka Wiera i zakochany telegrafista“.
— Ten wzruszający epizod jest tymczasem dopiero lustrowany piórkiem i kredką, oświadczył Wasyl Lwowicz. Tekst jest jeszcze w przygotowaniu.
— No, no, — mruknął Anosow — to jest coś całkiem nowego, tej historji jeszcze nie znam.
— To jest właśnie najnowszą senzacja, mówił Wasyl tajemniczo.
Wiera uderzyła go lekko w ramię:
— Zostawmy to lepiej w spokoju.
Lecz Wasyl Lwowicz nie usłyszał tych słów lub też nie zrozumiał ich.
— Otóż początek sięga przedhistorycznych czasów. Pewnego pięknego majowego poranku otrzymuje dziewczę imieniem Wiera list, ozdobiony dwoma gruchającymi gołąbkami. Tutaj, proszę, jest list, a tutaj gołębie.
— List zawiera gorące wyznanie miłości pisane ortografją, urągającą wszelkim regułom. Tu jest początek: „Piękna blondynko, wznieciłaś w mem sercu burzliwe i falujące morze płomieni. Twój wzrok zranił mą duszę jak ukąszenie węża...“ Koniec jest skromniejszy: „Jestem z zawodu wprawdzie tylko biednym telegrafistą, lecz moje uczucia są godne milorda. Nie śmiem wymienić mego nazwiska, jest zanadto pospolite, to też podpisuję jedynie inicjałami: P. P. J. Proszę o odpowiedź: poste restante“. Tutaj, moje panie i panowie, widzicie portret telegrafisty, wykonany w farbach, przytem bardzo udany.
— Serce Wiery jest śmiertelnie zranione (tutaj jest serce, a tu strzała), lecz jako młode, dobrze wychowane dziewczę śpieszy pokazać list rodzicom, jakoteż narzeczonemu i przyjacielowi lat dziecięcych, młodemu i pięknemu Wasji Cheine. Tu jest przedstawiona ta scena, która w przyszłości otrzyma objaśnienie, naturalnie we formie wiersza.
— Wasja Cheine oddaje Wierze pierścień zaręczynowy. „Nie chcę przeszkadzać twemu szczęściu — rzekł łkając — lecz błagam cię namyśl się dobrze. Wypróbuj wpierw twoje uczucia i jego. Moje biedne dziecko, ty nie znasz jeszcze świata i pozwalasz się skusić jak motyl. Lecz ja, ja znam zimny egoizm świata. Wiedz, że telegrafiści są, co najmniej tak oszukujący, jak pociągający; największą rozkoszą dla nich jest, niewinną ofiarę usidlić ich dumną pięknością i wybujałem uczuciem, by ją następnie wkrótce porzucić i wyśmiać.
— Mija rok. Porwana burzliwą falą życia, zapomina Wiera swego adoratora i wychodzi za młodego i pięknego Wasję; lecz telegrafista nie zapomniał jej. Tu widać, jak przebrany za kominiarza i sadzą umazany, zakrada się do buduaru księżny Wiery. Jak państwo widzą, wszędzie są ślady jego palców i ust: na dywanie, na poduszkach, na tapetach, a nawet na posadzce.
— Tu znowu przebrał się za wiejską babę i ubiega się o posadę pomywaczki; lecz umizgi kucharza zmuszają go do ucieczki.
— Wreszcie znajdujemy go w szpitalu obłąkanych. Został mnichem, lecz nie zaprzestaje pisania namiętnych listów. Te plamy atramentowe oznaczają łzy.
— Tu widzimy go wkońcu na łożu śmierci. W testamencie zapisał Wierze dwa guziki z munduru i flaszkę z perfum, wypełnioną „rzewnemi“ łzami.
— Może napiją się, państwo, jeszcze herbaty? spytała Wiera Mikołajewna.
Światło jesiennego słońca konało na zachodzie. Na dalekim nieboskłonie zgasła ostatnia purpurowa wstęga, oddzielająca ziemię od chmur. Wkrótce nic nie można było odróżnić, ani drzew, ani nieba. Lecz wielkie gwiazdy błyszczały w ciemności nocy, a morska latarnia wysyłała promień niebieskiego światła, który się gubił daleko na niebie, między chmurami. Ćmy nocne uderzały o osłony lamp. W zimnem powietrzu wieczornem rozchodził się intenzywny zapach kwiatów.
Spiehnikow, vice-gubernator i Ponomariow odjechali już dawno i przyrzekli odesłać powóz dla generała. Inni goście usadowili się na terasie. Mimo oporu Anosowa zarzuciły mu siostry płaszcz na plecy, a nogi owinęły w pled. Przed nim stała flaszka Pommard‘a, którego ze wszystkich win najchętniej pijał. Wiera i Anna siedziały po obu jego bokach, nalewały mu wina, podsuwały mu ser, zapalały papierosy, słowem, opiekowały się z nim jak tylko mogły... Stary żołnierz cieszył się jak małe dziecko.
— Tak, tak, to już jesień, jesień, mówił patrząc w płomień świec i wstrząsając zamyślony głową. Jesień... szkoda. Będę wnet musiał odjechać. Znowu skończą się te piękne dni. Jakby to dobrze było, spokojnie i cicho żyć tu nad brzegiem morza.
— Dziaduniu, nikt cię przecie stąd nie wypędza!
— Nie mogę, kochanie, nie mogę. Służba... Mój urlop się kończy... A byłoby tak pięknie... Jak świeży jest ten zapach róż, a całe lato, podczas upałów, nie pachniały żadne kwiaty prócz akacji, którą jakoś czuć cukierkami.
Wiera wyjęła z kryształowej wazy dwie róże, czerwoną i cielistą, i wetknęła je w butonierkę generała. — „Dzięki Wieroczka“. Anosow pochylił głowę nad różami, rozkoszując się zapachem kwiatów i uśmiechnął się nagle tak łagodnie i dobrotliwie, jak to tylko starcy potrafią.
— Przypominam sobie, że pewnego dnia włóczyłem się po ulicach Bukaresztu, gdzieśmy się wtedy rozkwaterowali. Wtem uderzył mnie silny zapach róż. Stanąłem i odkryłem na ziemi koło dwóch żołnierzy śliczny flakon kryształowy, napełniony esencją różaną. Ci chłopcy zabierali się właśnie do czyszczenia nią swych butów i karabinów. „Coście tu znaleźli“ pytałem. „Bóg wie, co to za olej, Wysokość!” odpowiedzieli. „Chcieliśmy sobie tem kaszę okrasić, ale to obrzydliwość, mimo że tak pachnie“. Odstąpili mi chętnie za rubla cenną flaszeczkę; zawartość posiadała zapewne cenę paru dwudziesto-dukatówek. Zadowoleni z zamiany, dodali jeszcze: „Jeśli Wasza Wysokość zechce, to możemy jeszcze odstąpić tureckiego grochu; gotowaliśmy go długi czas, ale jakoś nie chce zmięknąć“. Podali mi worek — kawy. „Tak, to jest jedzenie dla Turków, a nie dla żołnierzy“ powiedziałem. Na szczęście nie wpadli na pomysł skosztowania gałek opium, które widziałem rozduszone w błocie...“
— Dziaduniu, pytała Anna, proszę nam otwarcie powiedzieć, czy miałeś kiedyś podczas bitwy takiego prawdziwego boja?
— Tak i nie, choć dziwnie to brzmi. Naturalnie! jeśli chcesz już wiedzieć, to bywało, że miałem stracha. Ktokolwiek się chwali, że był spokojny i obojętny w gradzie kul, jest kłamcą i przechwala się. Wszyscy się boją; tylko, że jedni potrafią się opanować, a inni tego nie umieją. I widzisz: podczas, gdy obawa pozostaje ta sama, tak z przyzwyczajeniem rośnie opanowanie, a to robi z nich bohaterów. Lecz ja przyznaję, że jednego dnia miałem uczucie śmiertelnego strachu.
— Opowiedz nam, jak to było, dziaduniu! prosiły obie siostry. Słuchały jeszcze zawsze opowiadań Anosowa z takim zachwytem jak za lat dziecięcych. Z tym samym dziecinnym gestem jak wówczas, oparła Anna łokcie na stole a twarz na rękach.
— Ta historja jest bardzo krótka, ciągnął dalej Anosow. A było to w zimie, wówczas, kiedyto ten przeklęty granat zadrasnął mnie w głowę. Otóż obudziłem się pewnego poranku w przekonaniu, że nie jestem więcej Jakóbem, lecz Mikołajem i nikt na świecie nie mógł mnie od tej myśli odwieść. W końcu zrozumiałem jednak, że w mojej głowie coś się święci. Szczęściem pomogła zimna woda, lecz stracha miałem porządnego.
— Musiał Pan mieć kiedyś wielkie powodzenie, zauważyła Jenny Reiter; bo w młodości był pan z pewnością wspaniałym mężczyzną.
— Ależ dziadunio był zawsze pięknym mężczyzną, zawołała Anna.
— Pięknym nie byłem nigdy, twierdził spokojnie Anosow. Lecz nie pogardzono mną. Tak np., by wspomnieć znowu Bukareszt, to miałem tam jedno dość wzruszające przeżycie. Kiedyśmy wkraczali do miasta, przyjęto nas honorową salwą z moździerzy ustawionych na rynku; skutkiem czego wyleciało mnóstwo szyb. Ocalone zostały tylko szyby, za któremi ustawiono naczynia z wodą. A wiecie państwo, jak się o tem dowiedziałem? Kiedy przyszedłem na wyznaczoną mi kwaterę, zauważyłem na perapecie małą, nizką klatkę, na której było ustawione naczynie z wodą. We wodzie pływały złote rybki, a pomiędzy niemi rozpierał się na drążku czyżyk. Czyżyk we wodzie! Byłem mocno zdziwiony, lecz po chwili przekonałem się, że naczynie miało na dole wydrążenie, które sięgało wysoko w górę, tak że ptaszek mógł wygodnie się w niem poruszać. Wszedłem do wnętrza i oddałem moją kartę kwaterunkową ślicznej bułgarce, od której się wnet dowiedziałem o tajemnicy klosza z czyżykiem. Podczas rozmowy krzyżowały się nasze spojrzenia, a we mnie obudziła się nagle bezgraniczna miłość do niej.
Stary pan zamilkł i powoli sączył wino.
— W takim razie oświadczył się jej pan pewno, spytała pianistka.
— Hm... prawdopodobnie. Ale były to oświadczyny bez wielu słów. Opowiem, jak to się stało...
— Dziaduniu, spodziewam się, że nie będziemy się musiały czerwienić, przerwała Anna ze złośliwym uśmieszkiem.
— Nie, nie, nasz stosunek był zupełnie moralny. Muszę wam powiedzieć, że w takich okolicznościach spotkaliśmy rozmaitych ludzi, podczas gdy w Bukareszcie byliśmy z miejsca w najlepszej komitywie z ludnością. I tak, kiedym pewnego dnia od niechcenia zagrał na skrzypcach, młode dziewczęta ze sąsiedztwa wystroiły się i przyszły tańczyć, co się później codziennym zwyczajem stało.
Kiedy pewnego wieczoru tańczono przy blasku księżyca, natknąłem się w sieni na moją bułgarkę, która się tam skryła. Zauważyła mnie wprawdzie, lecz udawała, że jest zajęta składaniem zasuszonych płatków różanych, które tam ludzie workami całymi zbierają. Ująłem ją w talji, przycisnąłem do serca i całowałem namiętnie...
Odtąd zawsze, skoro tylko księżyc wypłynął na wygwieżdżonem niebie, szedłem do mojej ukochanej i zapominałem przy niej o troskach dnia. Kiedy zaś musiałem wyjechać z wojskiem, poprzysięgliśmy wieczną miłość i rozstaliśmy się na zawsze.
To wszystko? zapytała rozczarowana Ludmiła Lwowna.
— Czy to mało? odpowiedział generał.
— Wybacz pan, Jakóbie Michałowiczu, w tej historji nie gra miłość żadnej roli: zwykła awanturka żołnierska.
— Prawdę powiedziawszy, nie wiem, czy to była miłość, lub też jakieś inne uczucie.
— Więc nie znał pan prawdziwej miłości? Tej miłości, co... co... no poprostu, czystej, świętej, wiecznej miłości... Czy pan nigdy nie kochał?
— Mój Boże, co tu dużo mówić? zakończył Anosow, podnosząc się po chwili namysłu. Prawdopodobnie nie kochałem nigdy. Przedewszystkiem nie miałem czasu po temu: młodość, uroczystości, karty, wojna... Sądziłem, że niema kresu mego życia, mojej młodości, mego zdrowia. I pewnego dnia spostrzegłem, że jestem już tylko ruiną... Moja Wieruszko pozwól mi teraz pójść. Bywajcie wszyscy zdrowi!... Husarzu — zawołał na Baktyńskiego — noc jest ciepła, możemy pójść pieszo na spotkanie naszego wozu.
— Dziaduniu, ja cię odprowadzę, powiedziała Wiera.
— Ja też, dorzuciła śpiesznie Anna.
Nim wyszła zbliżyła się Wiera do męża i szepnęła mu:
— Zaglądnij do mego biurka, znajdziesz tam etui, a w niem list. Przeczytaj go.
Anna i Baktyński szli przodem, za nimi w odległości dwudziestu kroków Wiera pod ramię z generałem. Noc była tak ciemna, że tylko bardzo powoli mogli naprzód zdążać, aż się ich oczy, początkowo przez nagłe przejście ze światła oślepione, przyzwyczaiły do ciemności. Anosow, który mimo podeszłego wieku miał jeszcze dobre oczy, musiał pomagać swej towarzyszce. Co jakiś czas głaskał rękę Wiery, spoczywającą na fałdzie jego rękawa, swą szeroką zimną dłonią.
— Ta Ludmiła Lwowna jest naprawdę śmieszna, powiedział nagle generał, jakby w myśli. Już częstokroć obserwowałem, że jeśli jakaś dama — szczególnie wdowa, lub stara panna — dojdzie do pięćdziesiątki, to niezawodnie zacznie się interesować cudzemi miłostkami. Albo szpieguje i plotkuje lub też stara się organizować szczęście swych bliźnich. Co do mnie, to twierdzę, że prawdziwa miłość nie istnieje wogóle w dzisiejszych czaszach. Nie widzę jej nigdzie a już za moich czasów nie istniała.
— Co też dziadunio wygaduje? wtrąciła Wiera przyciskając się lekko do jego ramienia. Jak można tak świat oczerniać? Czy nie byłeś sam żonaty? Musiałeś chyba kochać.
— To niema żadnego znaczenia, moja kochana. Czy wiesz, jak ja się ożeniłem? Pewnego pięknego dnia zakręciła mi głowę ładna i świeża dziewczyna. Wyobraź sobie: piersi, które przy oddychaniu skakały pod stanikiem, długie rzęsy, które przysłaniały oczy, kiedy się rumieniła, policzki — krew i mleko; bielutka jak kwiat szyjka, która mogła uchodzić jako symbol niewinności, i miękkie, delikatne rączki... Niech mnie djabli porwą! Wreszcie mama i tatuś, którzy kręcą się koło nas, podsłuchują pode drzwiami i prześladują mnie swojem smutnem spojrzeniem, jak wierny pies. I za każdą wizytą, przy herbacie porusza mnie jej noga, jakby przypadkiem pod stołem; a przy pożegnaniu szybkie, tajemne pocałunki, jednem słowem, byłem stracony. „Kochany panie, przyszedłem prosić o rękę pańskiej córki, to istny anioł“ powiadam pewnego pięknego poranku. A papcio ma już załzawione oczy i pada mi w ramiona. „Kochany przyjacielu, domyśliłem się już tego dawno...“ twierdzi. „Bóg z wami! Proszę, opiekuj się dobrze moim kochanym skarbem!“ A po trzech miesiącach kręci się po domu, ten „kochany skarb“, w podartym szlafroku i wykręconych pantoflach, nie czesze swoich rzadkich i zaniedbanych włosów i kłóci się ze służbą jak kucharka. Ale dla oficerów ma zawsze uśmiechniętą twarz i potrafi na zawołanie flirtować! A co mnie najbardziej oburzało, to jej sposób wołania mnie przed ludźmi „Jakóbie“ z takim śpiewnym akcentem i przez nos, ot tak: „Jakó-ó-óbie“. Była rozrzutna, afektowana, brudna, a przytem równocześnie skąpa, nie mówiąc już o kłamstwach... Teraz już naturalnie wszystko minęło, ból się uśmierzył i zelżał, i czuję tylko wdzięczność dla tego aktora, do którego się przylepiła... Całe szczęście, że nie mieliśmy dzieci...
— Czy przebaczyłeś już obojgu, dziaduniu?
— Przebaczenie, nie jest tu odpowiedniem słowem, Wieroczka. Na początku, byłem wściekły, gdybym ich był złapał, napewnobym ich był zabił. Później, z czasem to przeszło, została pogarda. Muszę tylko Bogu dziękować, że nie rozlałem niepotrzebnie krwi i nie dzieliłem losu tylu mężów. Coby się zemnie stało, gdyby nie ta przebrzydła historja? Pantoflarz, juczne zwierzę, dojna krowa i parawan, słowem przydatny a niezawadzający sprzęt domowy... A tak, no, ale przecież dobrze się stało Wieroczka.
— O nie, dziaduniu. Mów co chcesz, ale jeszcze zawsze wyczuwa się echo tej obrazy. Ponieważ wtedy nie miałeś żadnego doświadczenia, więc teraz uogólniasz to przeżycie. Przecież nie trzeba daleko szukać, proszę wziąć moje małżeństwo, na przykład. Czy można je nazwać nieszczęśliwem?
Anosor milczał dość długo. Wreszcie powiedział, jakby wbrew woli: Dobrze zgadzam się... to jest wyjątek... Ale czy ty wiesz, dlaczego ludzie się pobierają... Przynajmniej po największej części?... Kobiety? Z obawy pozostania staremi pannami, szczególnie jeśli ich przyjaciółki już się wydały. Wreszcie, by nie być ciężarem rodzinie, by zdobyć samodzielność; chcą mieć swój własny dom, zostać „damą“, panią domu. W końcu dla fizycznej potrzeby zostania matką i założenia gniazda. Mężczyźni mają inne powody. Przedewszystkiem wstręt do życia kawalerskiego, do nieporządku i prochu w mieszkaniu, do jedzenia w restauracji, do zaniedbanej bielizny, do długów i t. d. Zresztą znają oni dobrze zalety życia rodzinnego dla zdrowia i kieszeni. Wreszcie pragną mieć dzieci, co im daje iluzję nieśmiertelności. Gdy kiedyś umrę, pozostawię część mojej istoty na ziemi — myślą sobie. W końcu — a tak właśnie było zemną — pociąga ich ten wabik niewinności. I czy w tem wszystkiem, jest cośkolwiek, coby można nazwać miłością? Ja mogę pojąć miłość, o której mówię, że jest „silniejsza niż śmierć“, miłość bezinteresowna, składającą się tylko z ofiary i zaparcia się samego siebie, miłość, która marzy o czynach, która ochotnie poniesie śmierć i cierpienie... Poczekaj chwilę, widzę chcesz znowu wyjechać z twoim Wasją. Dobrze, to dzielny chłopiec, pewno, ja go bardzo cenię; możliwe, że przyszłość doda blasku jego miłości, kto wie?... Jednak ta miłość, o której ja myślę, nie zna żadnej przypadkowości, wyrachowania, żadnych kompromisów. Taka miłość jest tragedją, największą tajemnicą, jaka na świecie istnieje.
— Dziaduniu, czy znałeś kiedykolwiek taką miłość? spytała cicho Wiera.
— Nie, odpowiedział kategorycznie starzec. Lecz znam dwa wypadki, które ją przypominają. Lecz jeden był spowodowany głupotą, a drugi... poprostu, płakać można... opowiedzieć ci to? Niedługa historja.
— Bardzo proszę, dziaduniu.
— Więc słuchaj. Pułkownik jednego pułku naszej dywizji żył w szponach brzydkiej, rudej kościstej żony, chudej i długiej jak tyka, z ustami od ucha do ucha i tynkowanej na twarzy, jak stary dom w Moskwie. Mimo to miała wszystkie cechy Messaliny: temperament, autorytet, pogardę dla ludzi, namiętność do zmian. Na dobitek była jeszcze morfinistką. Raz w jesieni, przychodzi do pułku młodziutki podporucznik, wprost ze szkoły oficerskiej. Miesiąc później miała go już, ta stara Megera, w swych szponach. Stał się jej paziem, sługą, niewolnikiem; na balu rezerwował dla niej wszystkie tańce, trzymał jej chustkę i wachlarz, a kiedy chciała jechać do domu, biegał bez okrycia po powóz, w największy mróz! Chyba nie ma nic smutniejszego od widoku niewinnego młodzieńca, który składa swą pierwszą miłość u stóp starej, rafinowanej i żądnej władzy kurtyzany. Choćby się jakoś szczęśliwie wywinął, to jednak jest on napiętnowany jakby, na całe życie.
Po Bożem Narodzeniu miała go już dosyć i powróciła do jednego ze swych poprzednich kochanków. On jednak nie mógł się z nią rozstać. Opadł całkiem ze sił; wychudły, poziółkły na twarzy, wlókł się za nią jak upior. Jego zazdrość nie da się opisać. Opowiadano że przepędza noce całe pod oknami swej bogdanki.
Na wiosnę urządzili oficerowie tego pułku piknik, na którym się bardzo dużo piło, jak zwykle przy takich okazjach. Powrót odbył się po nocy, wzdłuż toru kolejowego. Wtem nadjechał ciężarowy pociąg, zbliżając się powoli pod górę. Kiedy się towarzystwo znalazło w pobliżu lokomotywy, szepnęła ta kanalja swemu podporucznikowi na ucho: „Pan przecież zawsze twierdzi, że mnie tak bardzo kocha. Gdybym jednak kazała panu rzucić się pod pociąg, toby pan przecież tego nie zrobił“. Nie odpowiedziawszy ani słowem, był już pod lokomotywą. Obliczył swój skok w ten sposób, że dostał się między przednie i tylne koła maszyny, tak że te ostatnie byłyby go wpół przecięły. Nie wiem który głupiec chciał go zatrzymać i oderwać, ale zrobił to tak niezręcznie, że ów nieszczęśliwiec uczepił się kurczowo szyn, wskutek czego postradał oba ramiona.
— Okropność, wykrzyknęła Wiera.
— Naturalnie musiał on porzucić służbę. Zbiórka między kolegami umożliwiła mu opuszczenie miasta, bo nie wypadało, żeby pozostał jako żyjący wyrzut dla pani pułkownikowej i całego pułku. Ten biedak skończył haniebnie... musiał żebrać i zamarzł w którejś ulicy Petersburga.
Drugi wypadek, jest jeszcze przykrzejszy. Kobieta była w tym samym gatunku, lecz młoda i piękna. Prowadziła się bardzo źle, tak że irytowało to nawet nas, chociaż nie interesowaliśmy się zupełnie jej małżeńskiemi sprawami. Mąż wiedział o wszystkiem, widział wszystko, lecz nic nie mówił. Na uwagi swych przyjaciół odpowiadał wzruszając ramionami: „Zostawcie to... to mnie nie obchodzi... Niech moja Lenoczka będzie szczęśliwa!“... Co za głupiec. W końcu miała nawet stosunek z podkomendnym jej męża, porucznikiem Wichniakowem. Ich trójkąt małżeński wydawał się im najpoprawniejszym związkiem na świecie. Przyszła wojna. Przy pożegnaniu na dworcu kolejowym musieliśmy się wprost wstydzić za niego. Ona nie miała żadnego spojrzenia nawet dla swego męża, ale wiszała na szyji swego lejtnanta, jak djabeł na gałęzi. Byliśmy już wszyscy w wagonie, pociąg ruszał, a ta bezwstydna osoba wołała do męża: „Przedewszystkiem, uważaj mi dobrze na Wołodję! Jeśli mu się coś stanie, odejdę od ciebie na zawsze i dzieci ze sobą zabiorę!“.
Może przedstawiasz sobie tego kapitana, jako tchórza i niedołęgę? Mylisz się mocno, moja droga. Był wyjątkowo odważnym i dzielnym żołnierzem. Przy „Zielonych Robotach“ prowadził swą kompanję sześciokrotnie do ataku na turecki szaniec, tak że z dwustu ludzi pozostało czternastu. Był dwa razy ranny, lecz nie zgadzał się na wycofanie go z frontu. Żołnierze ubóstwiali go i modlili się za niego.
Lecz „ona“ kazała mu... Jego Lenoczka!
I opiekował się też jak matka tym zniewieściałym tchórzem, leniwym trutniem Wichniakowem. W obozie, przy deszczu i błocie, zawijał go we własny koc. Pracował za niego przy saperskich robotach, podczas gdy ten paniczyk siedział w ciepłem, leniuchował lub faraona grywał. W nocy obchodził za niego przednie straże i to, moja kochana w czasie, kiedy baszi-buzuki dusili nasze straże z taką zimną krwią, z jaką wieśniaczka z pod Tuły kapustę do zupy kraje. Smutne to, ale muszę się przyznać, żeśmy się wszyscy cieszyli, kiedy Wichniakow umarł w szpitalu na tyfus.
— A kobiety, dziaduniu? Czy spotkałeś kiedykolwiek takie, któreby naprawdę kochały?
— Naturalnie Wieroczka. Mogę spokojnie powiedzieć, że w miłości każda kobieta jest zdolna do najwyższego bohaterstwa. Pomyśl tylko: ona całuje, przyciska do serca — a czuje się już matką. Dla kochającej kobiety, miłość zawiera w sobie cały cel życia, cały wszechświat! Nie jest jej winą, że miłość przybrała wśród ludzi tak nędzne kształty i stała się zabawą lub wygodą. Winę ponoszą mężczyźni, którzy przy dwudziestu latach są już zblazowani i wskutek tego niezdolni nie tylko do bohaterskich czynów, lecz także do tkliwej i czystej miłości. Mówią, że kiedyś było to całkiem inaczej, że istniała taka miłość przynajmniej w marzeniach wybranych duchów, poetów, pisarzy, malarzy i muzyków. Niedawno czytałem „Historję kawalera des Grieux i Manon Lescaut”... Nie uwierzysz mi, płakałem. Widzisz, kochanie, powiedz otwarcie, czy nie tęskni każda kobieta za taką miłością — jedyną, cichą i ofiarną.
— To prawda, dziaduniu.
— A kiedy miłość zawiedzie, mści się okropnie taka kobieta. Za trzydzieści lat — ja już tego nie dożyję, ale ty może wspomnisz moje słowa — za trzydzieści lat będą miały kobiety olbrzymią władzę na świecie. Będą się ubierały jak bóstwa indyjskie. Będą nas mężczyzn traktowały jak pogardzanych tchórzliwych niewolników. Ich najgłupsze pomysły i najbardziej ekstrawaganckie kaprysy będą dla nas rozkazami. I tylko dlatego, że mężczyźni przez całe generacje nie mieli poszanowania dla miłości. To będzie ich zemsta. Znasz przecie prawo: akcja równa się reakcji.
Po chwili milczenia, Anosow spytał:
— Powiedz mi, Wiero, jeśli ci to zbyt nieprzyjemnem nie jest, co to za historja z tym telegrafistą, którą nam dziś wieczór książę Wasyl opowiadał? Co jest w tem z prawdy, a co jest wymyślone, bo u niego musi się tak pytać.
— Czy to cię rzeczywiście interesuje, dziaduniu?
— Jak chcesz, kochana Wiero, nie żądam...
— Ależ chętnie, dziaduniu. Wyjaśnię ci wszystko.
I opowiedziała generałowi całą historję, ze wszystkimi szczegółami.
Dwa lata przed ślubem zaczął ją prześladować jakiś głupiec swoją miłością. Nigdy go nie widziała i nawet obecnie nie zna jego nazwiska. Zadowolił się pisaniem listów, podpisywanych stale inicjałami G. S. J. Raz tylko przyznał się, że jest biednym urzędnikiem, nie wspominał jednak, jakoby był zajęty przy urzędzie telegraficznym. Musiał bezustannie śledzić Wierę, gdyż wyliczał dokładnie przyjęcia towarzyskie, na które uczęszczała i stroje, które nosiła. Z początku wykazywały jego listy, chociaż zawsze moralnie bez zarzutu, gwałtowny charakter piszącego. Lecz — kończyła Wiera — od czasu, kiedym go listownie prosiła (dziaduniu, proszę nikomu o tem nie wspominać, tego nikt nie wie) by mnie więcej swymi listami nie prześladował, nie pisze ani słowa o swej namiętności i pisuje rzadko, jedynie na Wielkanoc, Nowy Rok i moje imieniny.
Wkońcu mówiła jeszcze księżna Wiera o podarku jaki dostała od swego tajemniczego wielbiciela i powtórzyła prawie dosłownie treść listu.
— Taaak, zauważył generał, mówiąc bardzo powoli, może jest to naprawdę tylko anormalny człowiek, nawet obłąkany.... lecz kto wie? Może spotkałaś w nim na twojej drodze tę miłość, o której kobiety marzą i do której mężczyźni dzisiaj nie są więcej zdolni... Ale widzę zdążające nam naprzeciw światła. To z pewnością mój wóz.
W tej chwili zabrzmiał za nimi przeraźliwy ton syreny automobilowej, a rażące światło reflektorów zalało drogę.
— Annoczka — wołał Gustaw Iwanowicz — wsiadaj... Zabrałem twoje rzeczy... Ekscelencjo, pozwoli mi Pan zawieść się do domu?
— Ach nie, dziękuję, mój kochany — odpowiedział zagadnięty. — Nie mogę pojąć, co wy widzicie w tej maszynie, która tylko trzęsie i powietrze psuje? Do widzenia, Wieroczka. Będę cię teraz częściej odwiedzał, mówił całując Wierę w czoło i w rękę.
Wszyscy zaczęli się żegnać. Friese odprowadził Wierę, aż do bramy jej willi, poczem wóz zawróciwszy znikł w ciemności, sycząc i hucząc.
Przejęta niejasnem przeczuciem, wstępowała księżna Wiera na stopnie terasy i weszła w dom. Już z daleka słyszała nieprzyjemny głos swego brata Mikołaja i zauważyła też wkrótce jego wysoką i chudą sylwetkę chodzącą w rozdrażnieniu tam i napowrót. Wasyl Lwowicz siedział przy stoliku do gry i opuścił nisko swą dużą głowę z jasnemi, krótko przyciętemi włosami, białą kredą rysował na zielonem suknie stołu.
— Już od dawna domagałem się tego! — krzyczał zirytowany Mikołaj, robiąc równocześnie ruch ręką, jakby chciał jakiś niewidoczny ciężar na ziemię rzucić. — Tak, już od dawna żądam, żeby raz wreszcie położyć kres tym idjotycznym listom. Czy nie zarzucałem wam jeszcze przed ślubem, że widzicie tylko komiczną stronę rzeczy i cieszycie się nią jak dzieci!... Ah, doskonale, że przychodzisz Wiero, mówimy właśnie o twoim wielbicielu, twoim P. P. J. Uważam, że ta korespondencja jest oburzająca i niesmaczna.
— Korespondencja nie istniała nigdy, przerwał zimno Cheine. Jedynie on pisał listy.
Wiera poczerwieniała i usiadła na kanapce, w cieniu wielkiej palmy.
— Przepraszam za wyrażenie, ale to nie zmienia postaci rzeczy — rzekł Mikołaj i rzucił coś na ziemię z gestem, jakby wyrwał ze swej piersi jakiś ciężki, niewidzialny przedmiot.
— Nie wiem, dlaczego go moim P. P. J. nazywasz, zauważyła Wiera, ośmielona obroną męża. On jest w takim stopniu mój, jak i twój.
— Dobrze; jeszcze raz proszę, wybacz mi. Żądam tylko, żeby te głupstwa raz już ustały. Mojem zdaniem, rzecz doszła do punktu, w którym nie można więcej dowcipkować i rysować wesołe karykatury... Co mnie tu martwi i niepokoi, to opinja Wiery i twoja, Wasylu.
— O, Kola, mnie się zdaje, że przesadzasz.
— Możliwe... Lecz świat tłumaczy sobie zawsze inaczej takie rzeczy.
— Nie wiem, o co ci chodzi.
— Wyobraź sobie, że zatrzymaliśmy tę okropną bransoletę, — Mikołaj otworzył etui i odsunął je pogardliwie — lub też podarowali pokojówce ten niesmaczny przedmiot, godny jakiejś popadji; w takim razie mógłby się ten P. P. J. chwalić przed znajomymi, że księżna Wiera Mikołajewna Cheine przyjmuje od niego prezenty, a pozatem ośmieliłoby go to do powtarzania takich bohaterskich występów. Jutro przyśle djamenty, pojutrze perły — a pewnego pięknego poranku usłyszymy, że został oskarżony o sprzeniewierzenie, a my mamy stanąć jako świadkowie przed sądem... Przyjemna perspektywa!
— Nie, nie, trzeba koniecznie odesłać ten naramiennik! — zawołał zaniepokojony Wasyl Lwowicz.
— Myślę, że nazwisko tego tajemniczego ofiarodawcy da się łatwo stwierdzić, — zauważył Mikołaj Mikołajewicz. — Znamy przecież początkowe litery jego nazwiska: P. P. J. Nieprawdaż, Wiero?
— G. S. J....
— No więc. Oprócz tego wiemy, że jest urzędnikiem. Zaraz jutro zaglądnę do almanachu.
— Gdybym przypadkiem takiego nazwiska nie znalazł, w takim razie powierzę tę sprawę detektywowi, przyczem ten list posłuży mu jako punkt zaczepienia. Słowem, jutro o godzinie drugiej będę dokładnie znał nazwisko i adres tego indywiduum i będę także wiedział, kiedy go można zastać w domu. Wtedy nie zadowolimy się odesłaniem jego skarbu, lecz postaramy się, żeby się nigdy nam więcej nie przypomniał.
— W jaki sposób? spytał książę Wasyl.
— Pójdę do gubernatora i poproszę go...
— Ależ na miłość boską, tylko nie zaczynać z gubernatorem! Wiesz przecie, że nasze stosunki z nim są dość już napięte. To byłby najlepszy sposób ośmieszenia nas.
— Mogę się też zwrócić do pułkownika żandarmerji, to mój kolega klubowy. Wiesz, weźmie go na stronę i z podniesionym do góry palcem udzieli mu nauki; czy znasz ten jego gest? Osobę, którą chce nastraszyć, dotyka wskazującym palcem, następnie grozi nim surowo i krzyczy: Nigdy na to nie pozwolę, mój panie!
— Fe, żandarmerję alarmować!... obruszyła się marszcząc brwi Wiera.
— Wiera ma słuszność, — potwierdził książę. — Lepiej nie mieszać nikogo obcego w tę sprawę. Unikajmy plotek... Znasz stosunki w mieście: ściany mają uszy... Pójdę sam do tego... młodego człowieka, który mógłby zresztą być i starcem. Oddam mu bransoletę i powiem mu co należy...
— Jeśli tak być musi, przerwał mu Mikołaj Mikołajewicz, to będę ci towarzyszył. Kazanie ja sam załatwię. A teraz moi drodzy, — dodał, popatrzywszy na zegar — wybaczcie, że już pójdę. Ledwo się na nogach trzymam, a muszę jeszcze przeglądnąć dwa kawałki urzędowe.
— Nie wiem dlaczego, ale żal mi tego biedaka — zauważyła Wiera po chwili namysłu.
— Miłosierdzie nie na miejscu! — odpowiedział Mikołaj od drzwi. — Gdyby sobie ktoś z towarzystwa pozwolił na taką obrazę, napewno wyzwałby go Wasyl na pojedynek; gdyby Wasyl tego nie zrobił, zrobiłbym to ja. Za dawnych czasów dostałby ten człowiek po prostu porcję kijów. Wasylu, oczekuj mnie jutro w twojem biurze, zatelefonuję do ciebie.
Klatkę schodową, mocno zanieczyszczoną plwocinami, czuć było myszami, kotami, naftą i praniem. Zanim się dostali na szóste piątro, zmęczył się książę Wasyl Lwowicz.
— Poczekaj chwilę, powiedział do szwagra, daj mi się wysapać. Ach Kola, żałuję, żeśmy się do tego zabrali...
Wyszli jeszcze dwa piętra. Na kurytarzu było tak ciemno, że Mikołaj Mikołajewicz musiał wypalić parę zapałek, zanim odnalazł numer mieszkania.
Zadzwonił. Otworzyła tęga jejmość o siwych oczach i włosach. Nosiła okulary i była chorobliwie opasła.
— Czy pan Joltkow w domu? spytał Mikołaj Mikołajewicz.
Stojąc w progu, spoglądała na nich podejrzliwie i niespokojnie. Solidny wygląd obcych uspokoił ją, wpuściła ich więc, mówiąc:
— Proszę wejść, pierwsze drzwi na lewo.
Bulat-Tuganiewski zapukał trzy razy, krótko i stanowczo; słaby szelest doleciał z wnętrza. Na ponowne pukanie dopiero odezwał się jakiś słaby głos:
— Proszę wejść.
Pokój był bardzo niski, lecz długi i szeroki, prawie kwadratowy. Dwa małe, okrągłe okienka, jakby okrętowe, dawały tylko skąpe oświetlenie. Wzdłuż jednej ściany stało wąskie łóżko, naprzeciw duża, szeroka kanapa, przyścielona kosztownym, lecz zniszczonym już wschodnim kobiercem. Stół w pośrodku pokoju był przykryty obrusem, o pstrym małoruskim wzorze.
Dwaj panowie nie widzieli z początku dokładnie twarzy mieszkańca tego pokoju; stał zwrócony plecyma do światła i tarł ręce zakłopotany; był to wysoki, chudy mężczyzna o długich jedwabistych włosach.
— Czy pan Joltkow? spytał dumnie Mikołaj Mikołajewicz.
— Do usług, Joltkow. Cieszy mnie bardzo, moi panowie.
Postąpił dwa kroki i wyciągnął prawą rękę do Tuganowskiego. Mikołaj Mikołajewicz zdawał się nie widzieć tego gestu i zwrócił się do księcia.
— Mówiłem ci, żeśmy znaleźli właściwy adres.
Palce wychudłej ręki Joltkowa błądziły po jego brunatnym surducie i otwierały naprzemian i zamykały guziki. Wkońcu wskazał kanapę i wypowiedział z niezgrabnym ukłonem:
— Proszę panów zająć miejsce.
Teraz rozróżniało się wyraźnie jego delikatną, dziewczęcą twarz, niebieskie oczy i dołek na brodzie.
— Dziękuję panu, rzekł dobrodusznie książę Cheine, uważnie go oglądając.
— Dziękuję, odpowiedział chłodno Mikołaj Mikołajewicz. Obaj stali jednak dalej. — Mamy panu tylko dwa słowa do powiedzenia. Ten pan, to książę Wasyl Lwowicz Cheine, marszałek gubernji. Ja jestem jego szwagrem, Mirza Bulat-Tuganiewski i jestem podprokuratorem państwowym. Sprawa, która nas do pana sprowadza, dotyczy nas obu, księcia i mnie, lub raczej mojej siostry księżnej.
Joltkow, który stracił teraz do reszty panowanie nad swymi ruchami, opadł na kanapę i mruknął: „Proszę panów, usiąść“. Później jednak przypomniał sobie swoje bezowocne zaproszenie przed chwilą, bo zerwał się z miejsca, podbiegł do okna i znowu powrócił na dawne miejsce. I znów poruszały się jego drżące ręce, dotykały guzików, rudego wąsa i twarzy.
— Do usług, ekscelencjo, rzekł bezdźwięcznym głosem i spoglądał błagająco na Wasyla Lwowicza.
Lecz Cheine nie odezwał się ani słowem. Mikołaj Mikołajewicz rozpoczął atak:
— Przedewszystkiem, zechce pan przyjąć z powrotem ten przedmiot, zaczął, wyjąwszy wprzód z kieszeni czerwone etui i postawiwszy je na stole. Świadczy on wprawdzie bardzo pochlebnie o pańskim zmyśle estetycznym, zmuszeni jednak jesteśmy prosić pana o zaniechanie w przyszłości podobnych niespodzianek.
— Proszę mi wybaczyć. Przyznaję, że zawiniłem bardzo, szeptał Joltkow zaczerwieniony, mając wzrok utkwiony w podłogę. Panowie pozwolą przecie nieco herbaty.
— Widzi pan, panie Joltkow, ciągnął dalej Mikołaj Mikołajewicz, jakgdyby nie słyszał słów Joltkowa, cieszy mnie bardzo, że znajduję w panu dżentelmana, który potrafi się znaleźć w sytuacji bez wielu słów. Mam nadzieję, że się szybko porozumiemy. Jeśli się nie mylę, jest już siedm albo ośm lat od chwili, kiedy pan zaczął prześladować swymi względami księżną Wierę Mikołajewną.
— Tak, odpowiedział Joltkow łagodnie i opuścił powieki.
Dotychczas nie zrobiliśmy żadnych kroków przeciwko temu, mimo, że było to właściwie naszym obowiązkiem, co pan sam chyba przyzna.
— Tak.
— Widzi pan. Lecz pańska ostatnia sprawka — przysłanie tego naramiennika — położyła kres naszej cierpliwości. Muszę się przyznać, że z początku mieliśmy zamiar skierować tę sprawę na drogę urzędową. Jestem jednak szczęśliwy, że nie uczyniliśmy tego, ponieważ, jak już wspomniałem, jestem przekonany, że znalazłem w panu człowieka honorowego.
— Przepraszam, jak pan to powiedział? spytał nagle Joltkow, wybuchając śmiechem. Pan chciał tę sprawę skierować na drogę urzędową?... Tak się pan przecież wyraził?
Wyciągnął z kieszeni papierośnicę i zapałki, usadowił się wygodnie w kącie kanapy i zaczął palić.
— Powiedział pan więc, że początkowo miał pan zamiar skierować tę sprawę na drogę urzędową! Książę mi wybaczy, że siedzę przed nim? powiedział, zwracając się do Cheine. No, i co dalej?
Książę postawił krzesło koło stołu i usiadł. Przytem nie spuszczał oczu z tego dziwnego człowieka i obserwował go, zaciekawiony i zdumiony.
— Widzi pan, kochany panie, możemy jeszcze zawsze to zrobić, ciągnął dalej Mikołaj Mikołajewicz złośliwie akcentując. Wkraść się do cudzej rodziny...
— Wybacz pan, że przerywam...
— Nie, pardon, proszę mi dać mówić, wołał prawie krzycząc prokurator.
— Całkiem dowoli. Mów pan dalej. Mam tylko parę słów do pomówienia z księciem Wasylem Lwowiczem.
I nie zwracając więcej uwagi na Tuganowskiego:
— Jest to najprzykrzejsza chwila w mojem życiu. Książę, muszę się z panem rozmówić, bez względu na konwenanse. Pan pozwoli przecie?
— Słucham. — Uspokójże się, powiedział Cheine spostrzegłszy rozdrażniony gest Tuganowskiego. — Mów pan... Przez kilka sekund wydawało się Joltkowi, że się udusi. Wciągał powietrze otwartemi ustami i miał wrażenie spadania w przepaść. Przy mówieniu poruszał tylko szczękami; wargi były nieruchome i trupio blade.
— Przykro jest mi wypowiedzieć te słowa szczególnie wobec pana, że kocham jego żonę. Siedm lat cichej i beznadziejnej miłości usprawiedliwia mnie chyba dostatecznie. Przyznaję, że popełniłem głupstwo pisząc śmieszne listy do Wiery Mikołajewny — kiedy była jeszcze panną — oczekując w dodatku odpowiedzi od niej. Przyznaję, że przysłanie naramiennika było jeszcze większem głupstwem. Lecz... patrzę w pańskie oczy i czuję, że mnie pan zrozumie.... Wiem, że nigdy nie będę miał dość siły, by wyrwać jej obraz z mego serca.
Rozumiem, że to uczucie moje się panu nie podoba, lecz proszę powiedzieć, w jaki sposób chce je pan z mej piersi wyrwać?
Czy przenosząc mnie do innego miasta, jak to właśnie powiedział Mikołaj Mikołajewicz? Czyżbym i tam nie kochał Wiery Mikołajewny? Czy też każe mnie pan przymknąć? I z więzienia przecież mógłbym jej dać znak życia. Pozostaje więc tylko jeden środek: śmierć... A jeśli tego żądacie, przyjmuję ją pod każdą postacią.
— Zamiast mówić poważnie, schodzimy na ton melodramatu, przerwał Mikołaj Mikołajewicz i nasadził kapelusz na głowę. Sprawa jest jednak bardzo prosta: albo pan przestanie zupełnie nachodzić swoimi listami Wierę Mikołajewnę, albo też w przeciwnym wypadku przeszkodzimy temu — przy pomocy wszelkich środków, jakie nam dają nasze położenie społeczne i stosunki w świecie.
Joltkow nie zwracał uwagi na Tuganowskiego, mimo, że doskonale słyszał jego słowa. Mówił dalej do księcia Wasyla Lwowicza.
— Pozwoli mi książę oddalić się na kwadrans? Nie chcę zataić, że mam zamiar zatelefonować do księżnej Wiery Mikołajewnej. Proszę być pewnym, że zakomunikuję panu po powrocie wszystko, o czem będzie przytem mowa.
— Niech pan idzie, odrzekł Cheine.
Kiedy pozostali sami, zasypał Mikołaj Mikołajewicz swego szwagra istnym gradem wyrzutów.
— W ten sposób nie powinno się tej sprawy prowadzić, krzyczał, wykonując równocześnie swój ulubiony ruch, jakby się bronił przed czemś. Ułożyliśmy się, że ja będę mówić; a przecież wmieszałeś się, dałeś się jak zawsze wzruszyć i pozostawiłeś wolną drogę jego sentymentom, podczas gdy ja byłbym tę sprawę w dwu słowach załatwił.
— Miej cierpliwość, wszystko się teraz wyjaśni, — nakazał mu Lwowicz. Poznaję po twarzy tego człowieka, że nie jest zdolny, świadomie kłamać lub oszukiwać. Powiedz otwarcie, mój kochany, czy on jest winien temu, że kocha, czy można takie uczucie jak miłość opanować, — uczucie, które jeszcze nigdy nie znalazło dokładnego wyjaśnienia. — Po chwili namysłu dodał książę: Lituję się nad tym człowiekiem, powiedziałbym nawet, że widzę odgrywającą się w nim tragedję duchową, nic więc dziwnego że nie mam ochoty grać tu bohatera.
— To są rozmyślania dziedzicznie obciążonego! odburknął Mikołaj Mikołajewicz.
Po dziesięciu minutach powrócił Joltkow. Jego oczy połyskiwały, jakby pełne niewypłakanych łez. Widać było, że zapomniał o wszelkich formach towarzyskich i nie starał się zachowywać jak dżentelman. Nerwowa wrażliwość księcia Cheine zauważyła to natychmiast.
— Jestem gotów, oświadczył. Od jutra nie będzie pan więcej o mnie słyszał. Będzie się panu zdawało, że umarłem. Ale pod jednym warunkiem. Zwracam się do pana, książę. Widzi pan, na wszelki wypadek muszę opuścić miasto, bo sprzeniewierzyłem pieniądze państwowe. Pozwól mi pan napisać ostatni list do księżny Wiery Mikołajewnej.
— Nie. Trzeba z tem skończyć za jednym zamachem. Żadnych listów więcej, krzyczał Mikołaj Mikołajewicz.
— Dobrze. Proszę pisać, — przyzwolił książę.
— Więc skończone, mówił Joltkow. Powtarzam, nie usłyszycie więcej o mnie państwo i nie zobaczycie mnie też. Księżna Wiera Mikołajewna nie chciała nawet mówić ze mną. Kiedym ją spytał, czy mi pozwala tutaj pozostać, bym ją niekiedy mógł z daleka widzieć, nie pokazując się jej, odpowiedziała: „Ach, gdyby pan wiedział, jak mi się ta historja uprzykrzyła. Proszę możliwie szybko zrobić z tem koniec“. No dobrze, zrobię koniec. Co mogę innego uczynić?
Kiedy książę Wasyl przyszedł wieczorem do domu uważał za swój obowiązek powiedzieć żonie wszystkie szczegóły swej rozmowy z Joltkowem.
Nie pokazała po sobie, ani zdziwienia ani też wzruszenia, mimo że wyprowadziło ją to opowiadanie z równowagi. Kiedy jednak w nocy jej mąż przyszedł do jej sypialni, powiedziała odwracając się do ściany:
— Zostaw mnie. Zobaczysz, ten człowiek popełni samobójstwo.
Księżna Wiera Mikołajewna nie czytała nigdy gazet, po pierwsze, bo brudziły jej ręce, po drugie, bo nie rozumiała języka w którym były pisane.
Lecz przypadek chciał, że właśnie tego dnia wzięła gazetę do ręki i że jej wzrok padł na tę stronę i tę szpaltę, gdzie była wydrukowana następująca wiadomość:
Wierę opadły posępne myśli:
— Dlaczego przewidywałam tę tragiczną śmierć. I jakie uczucie kierowało tym nieszczęśliwcem: miłość czy obłąkanie?
Cały dzień kręciła się po ogrodzie; z minuty na minutę wzrastający niepokój nie pozwalał jej wytrwać na jednem miejscu. Nie mogła się uwolnić od myśli o tym nieszczęśliwym człowieku, którego nigdy nie widziała i nigdy zobaczyć nie miała, o tym śmiesznym P. P. J. Przypomniała sobie słowa Anosowa:
„Kto wie, może spotkałaś na drodze twego życia, prawdziwą, potężną miłość“.
O szóstej godzinie przyszedł listonosz. Tym razem poznała Wiera Mikołajewna pismo Joltkowa i kiedy otwierała list wzbierało w jej sercu uczucie nieoczekiwanej tkliwości.
Oto ostatnie słowa Joltkowa:
„Wiero Mikołajewno, nie jest moją winą, że Bóg użyczył mi najwyższego szczęścia, miłości do Ciebie, Pani. Nic na świecie nie obchodzi mnie cokolwiek choćby, ani polityka, ani nauka, ani troska o szczęście przyszłe ludzkości — nic — prócz Ciebie, Pani. Teraz jednak wyjadę, by nigdy więcej nie wrócić i nic nie przypomni Pani mojej osoby“.
„Jestem Pani nieskończenie wdzięczny, jedynie za samo istnienie Jej na świecie. Badałem uważnie moje uczucie: nie jest ono chorobą, ani obłąkaniem, jest to prawdziwa miłość, miłość, którą Bóg mnie obdarzył, jako zapłatą za jakiś dobry uczynek, którego sam nie jestem świadom“.
„Co to szkodzi, że byłem śmieszny w oczach Pani, i jej brata Mikołaja Mikołajewicza. Odchodzę stąd z gorącym okrzykiem: Imię Jej niechaj będzie błogosławione!“
„Ośm lat temu zauważyłem Panią w loży cyrku i już na pierwszy rzut oka powiedziałem sobie: kocham ją, gdyż nic na świecie jej nie dorówna, nic nie jest wspanialsze ponad nią, gdyż żadne zwierzę, żadna roślina, żadna gwiazda i żadna ludzka istota nie jest tak piękna i tak łagodna. Całe piękno ziemi wydawało mi się ucieleśnione w Tobie, Pani“.
„Co mogłem uczynić. Schronić się do innego miasta? Ależ moje serce nie przestałoby nigdy przebywać koło Ciebie, Pani, u stóp Jej spoczywać: każda chwila mego życia byłaby pełna myśli o Niej i każde marzenie do Niej by ulatywało... O wspaniałe ubóstwienie moje... Wstydzę się i rumienię w myśli, kiedy sobie przypomnę tą głupią sprawę naramiennika i przedstawiam sobie wrażenie, jakie to zrobiło na gościach Pani. Lecz wolno się mylić“.
„Za dziesięć minut nie będzie mnie już. Chcę sam zanieść na pocztę ten list. Bez wątpienia spali go Pani. A ja palę, to co mi najdroższem było: chusteczkę Pani. Zgubiła ją Pani na balu w klubie szlacheckim a ja ją schowałem. Tą samą drogą pójdą: list, którym mi Pani do Siebie pisać zabroniła (o jak ja go całowałem!) i katalog wystawy obrazów, który pewnego dnia zapomniała Pani na krześle. Skończone; zniszczyłem wszystko... a przecież wierzę, tak, jestem nawet tego pewny, że wspomni Pani czasem o mnie. A jeśli sobie Pani któregoś dnia mnie przypomni, to wtedy... ja wiem, Pani jest muzykalna, gdyż najczęściej widywałem Ją na beethovenowskich koncertach... jeśli więc Pani o mnie pomyśli, proszę wtedy zagrać, lub kazać sobie grać sonatę D-Dur II. op. 2“.
„Nie wiem, jak mam zakończyć ten list. Z całego serca dziękuję Pani zato, że była jedyną radością, jedyną pociechą, jedyną myślą mego życia. Bądź szczęśliwą, Pani, żadna troska niechaj odtąd nie zasmuca Twej pięknej duszy. Całuję Twe ręce, Pani“
Z czerwonemi od płaczu oczyma przyszła Wiera do męża, pokazała mu list i rzekła:
— Nie chcę niczego przed tobą ukrywać: czuję, że coś okropnego weszło w nasze życie. Mikołaj Mikołajewicz i ty nie postąpiliście napewno tak, jak należało.
Książę Cheine przeczytał list uważnie, złożył go potem starannie i oświadczył po długiem milczeniu:
— Nie wątpię w szczerość tego nieszczęśliwca i nie chcę też analizować uczucia, jakie miał dla ciebie.
— Czy on umarł?
— Tak, umarł. Mojem zdaniem, kochał cię i nie był wcale obłąkany. Obserwowałem go bardzo dobrze; żaden ruch, żadna zmiana wyrazu twarzy nie uszła mi. On nie mógł żyć bez ciebie. Miałem wrażenie, jakbym się znajdował wobec śmiertelnej choroby, prawie czułem obecność śmierci. Nie wiedziałem, co mam uczynić, jak się mam zachowywać...
— Wasjenko, przerwała mu Wiera, czy byłoby ci bardzo przykro, gdybym odwiedziła tego zmarłego?
— Nie, nie, Wiero, poszedłbym nawet z tobą, gdyby mi Mikołaj nie był całej sprawy zepsuł; obawiam się, że nie miałbym tam spokoju.
Wiera Mikołajewna kazała zatrzymać powóz dwie ulice przed Luterańską. Znalazła wnet mieszkanie Joltkowa, gdzie ją przyjęła ta sama tęga Polka o szarych oczach i srebrnych okularach i ją spytała:
— Co pani sobie życzy?
— Pan Joltkow, szepnęła.
Bez wątpienia wywarł na tej kobiecie głębokie wrażenie elegancki strój, kapelusz, rękawiczki i trochę dumny ton Wiery, to też wszczęła natychmiast rozmowę.
— Proszę wejść, dobrodziejko, proszę bardzo... pierwszy pokój na lewo. Opuścił nas tak rychło. Ładna historja, to sprzeniewierzenie! Dlaczego nie powiedział mi o tem ani słowa? Proszę mi wierzyć, nie bogaci się człowiek, podnajmując kawalerom pokoje. A przecież byłabym mu pożyczyła sześćset do siedmiuset rubli. O, gdyby pani wiedziała, co za doskonały człowiek to był. Od ośmiu lat mieszkał u mnie; nie był już dla mnie lokatorem, lecz synem prawie.
Wiera opadła na krzesło w przedpokoju.
— Byłam jego przyjaciółką, powiedziała szukając słów. Proszę mi opowiedzieć o jego ostatnich chwilach. Co robił? Co mówił?
— Przyszli dwaj panowie i długo z nim mówili; wytłómaczył mi potem, że zaproponowali mu posadę zarządcy w ich dobrach. Później pobiegł pan Józef do telefonu i wrócił bardzo ucieszony. Kiedy ci dwaj odeszli, napisał on list, który sam odniósł na pocztę. Chwilę potem zdawało się nam, że słyszymy odgłos dziecinnego pistoletu; nie zwróciliśmy jednak na to uwagi. O siódmej, to jest w tym czasie, kiedy zwykle dostawał herbatę, zapukała Lukerja — nasza służąca — do jego drzwi, lecz nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Ponieważ nasze wołania nie odniosły skutku, wyważyliśmy drzwi... on jednak był już martwy.
— Jak to było z tym naramiennikiem?
— Ach tak, tak, ten naramiennik, całkiem o tem zapomniałam. Skąd pani wie o tem? Zanim zaczął pisać ten list, przyszedł do mnie i zapytał mnie: „Pani jest katoliczką, prawda?“ — „Ależ naturalnie“, odpowiedziałam. Wówczas powiedział: „Wy katolicy, macie pobożny zwyczaj wieszania na obrazie Matki Boskiej pierścieni, naszyjników i innych podarków. Więc proszę przyrzec mi, że powiesi pani też ten naramiennik“. — Przyrzekłam mu to.
— Czy pozwoli mi pani go zobaczyć?
— Proszę, dobrodziejko, proszę. Pierwsze drzwi na lewo. Chciano go zabrać do prosektorjum, ale jego brat wystarał się o chrześcijański pogrzeb dla niego. Proszę, proszę, dobrodziejko.
Wiera zebrała siły i otworzyła drzwi. W pokoju pełnym woni kadzidła płonęły trzy świece. Na stole leżał Joltkow. Głowa spoczywała na niskiej poduszce, dokoła zamkniętych oczu roztaczała się głęboka powaga, a na jego ustach kwitł uduchowiony uśmiech, jak gdyby przed śmiercią osiągnął słodką i głęboką tajemnicę, klucz do poznania istoty życia na ziemi. Wiera pamiętała ten wyraz cichego spokoju z masek dwóch wielkich męczenników: Puszkina i Napoleona.
— Jeśli pani zechce, odejdę teraz, powiedziała stara kobieta, nadając swemu głosowi familijny ton.
— Tak, tak, proszę, później panią sama zawołam.
Kiedy pozostała sama, wyjęła z torebki wspaniałą czerwoną różę, położyła ją na pierś zmarłego i podniosła jego głowę lewą ręką. W tym momencie pojęła, że przeszła obok niej ta miłość, o której marzą wszystkie kobiety. I znów wspomniała słowa Anosowa, prorocze słowa o jedynej, wiecznej miłości. Wtedy odgarnęła włosy ze skroni zmarłego, ujęła w dłoń jego głowę i wyciśnęła długi pocałunek przyjacielski na czole, znaczonem już zimną wilgocią śmierci.
Kiedy wychodziła, powiedziała gospodyni tym pieszczotliwym tonem, który Polacy tak lubią:
— Widzę, że powodowała Panią nie tylko ciekawość. Przed śmiercią powiedział mi pan Joltkow: „Kiedy umrę i przyjdzie mnie odwiedzić jedna dama, proszę jej powiedzieć że dzieło Beethovena...“ Proszę poczekać, on to napisał... Proszę zobaczyć....
— Proszę mi to pokazać..., zawołała Wiera, wybuchając płaczem; proszę mi wybaczyć ale wrażenie śmierci jest mi tak bolesne, że nie mogłam się powstrzymać.
I odczytała tych kilka słów, napisanych tak dobrze znanem jej pismem.
„L. van Beethoven. Sonata II. Op. 2 Largo appassionato“.
Dopiero późno wieczorem wróciła Wiera Mikołajewna do domu i była szczęśliwa, że nie zastała tam męża, ani też brata.
Natomiast oczekiwała ją Jenny. Głęboko wzruszona tem, co widziała i słyszała, Wiera uściskała ją serdecznie, całowała jej piękne ręce i błagała:
— Jenny, moja kochana, zagraj mi cośkolwiek, potem pobiegła do ogrodu i na ławce czekała...
Miała przeczucie, że Jenny zaintonuje właśnie tę sonatę Beethovena, którą sobie życzył ów biedny zmarły o niezmiernie śmiesznem nazwisku Joltkow.
I rzeczywiście, zaraz po pierwszych akordach poznała to głębokie, nadzwyczajne, jedyne w swoim rodzaju arcydzieło. Jej dusza, zdawało się, ulatuje ponad wszystko co ziemskie. Była świadoma tego, że pozwoliła przejść obok siebie wielkiej miłości, jaka się tylko raz na lat sto zdarza. Przypomniała sobie słowa Anosowa i zapytywała siebie samą, dlaczego ów nieszczęśliwy wybrał właśnie tą sonatę Beethovena, którą ona teraz wbrew swej woli wysłuchać musiała. I w jej mózgu rodziły się współbrzmiące w harmonji z tą muzyką wiersze o wciąż powracającym refrenie: „Błogosławione niechaj będzie twe imię“.
„Przez piękno tonów ukażę ci, o pani, życie, które się ochotnie i radośnie ofiarowało cierpieniu, męczennictwu i śmierci. Nie chowam żalu i nie podnoszę żałosnych skarg zrażonej dumy. Przed tobą, o pani, mogę jedynie modlitewne wznosić błagania: „Błogosławione niechaj będzie twe imię!“
Uwielbiam każdy krok twój, uśmiech, spojrzenie i każdy ruch twój, o pani. Łagodny miękki i czcigodny smutek otacza me ostatnie wspomnienia, jak aureola glorji. Lecz od ciebie usunę wszelką troskę. Cicho odchodzę bez żalu, bo tak zarządziła opatrzność i wola niebios. Błogosławione niechaj będzie twe imię.
W okrutnej agonji modlę się tylko do ciebie, o pani. Jak pięknem mogło być moje życie! Zaprzestań walki i pogódź się z losem, me serce. Dusza ma pragnie śmierci, lecz serce me śpiewa wciąż jeszcze: Pochwalone bądź imię twoje!
Oto przychodzi wielka pocieszycielka, co koi ból wszelki, łagodzicielka wiekuista. Pochwalone bądź imię twoje!“
Księżna Wiera objęła pień akacji i wybuchła głośnem łkaniem. Słaby wietrzyk zaszemrał w liściach zawodząc, a całe drzewo zadrgało współczuciem. Lecz boska muzyka zdawała się odczuwać jej płacz i śpiewała:
„Uspokój się, kochana, uspokój się. Myślisz o mnie? Nieprawdaż, o mnie myślisz? Byłaś mą jedyną, moją wielką miłością. Myśl o mnie, nie opuszczę cię nigdy, bo miłość nasza trwała ledwo oka jedno mgnienie, lecz była miłością wiekuistą. Czy myślisz o mnie? Czy myślisz, jak ja o tobie? Czuję twe łzy nadchodzące. Uspokój się. Ja śpię tak cicho, cicho, cicho“...
...Gdy Jenny Reiter ukończyła swą grę, wyszła do ogrodu i odnalazła na ławce księżną Wierę, skąpaną we łzach.
— Co ci się stało, moja droga? spytała księżnę, przestraszona.
Z połyskującemi od łez oczyma, pokrywała Wiera jej policzki, wargi i oczy gorączkowymi, trwożnymi pocałunkami.
— Nie, nie — powiedziała wkońcu. — To nic. Teraz przebaczył mi.