Wierzby płaczące
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wierzby płaczące |
Pochodzenie | Żywoty drzew |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Druk | J. Rajski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Wierzby, urągające wichrom i burzom, wierzby, odradzające się z umarłej napozór gałęzi, uczą, jak żadne inne drzewo, wiary w nieśmiertelność...
Runie dąb, wydźwignięty potęgą stuleci, trafiony gniewnym piorunem... Runie lipa rozłożysta, słodka opiekunka kochanków i pszczół, zmieciona przez rozszalały huragan... Wierzba nie umrze... Jest symbolem życia... Podruzgotana, zgruchotana — zmartwychwstaje... Okaleczony szkielet wykwita bujną zielenią liści... Naprzekór złemu losowi!
Wie o tem stara droga wiejska, zacna, kochana droga, która leci wdal przez pola i wsie, daleko, aż do miasta... Z dwu stron towarzyszą jej zawsze dwa rzędy wierzb... Pochyłe, rosochate, o zielono-srebrnych, drobnolistnych koronach. Okaleczone, potworne, rozpęknięte, patrzące oczodołami wypróchniałych dziupli na świat i jego zmienne dzieje. Odarte z kory, spękane, zniszczone przez lata i burze — wierzby płaczące... To znowu dziecięco młode kijki w koronie drobnych listeczków, podobne do małych palemek.
Niektóre z nich wyniosłe i powiewne, o lekkich śmigłych witkach, inne — zbite w zwarty, kulisty kłąb srebrnego, gęstego liścia... Wszystkie — towarzyszki wierne wiejskiej drogi, powiernice jej radości i smutków, świadki słonecznych dni i niepogód, wiosen i zim...
Kocha je droga szeroka, droga wyboista, czy to cicho szemrzą srebrzystym drobniutkim liściem pod tchnieniem wiaterku, czy w zamarciu bezwietrznem milczą, jak urzeczone... Kocha i te wzniesione triumfalnie a niepożycie ku niebu, i te pokornie pochylone do ziemi, i te młodzieńczo bujne, i te rozpaczliwie spróchniałe — wszystkie...
Droga polna, spalona żarem letniego słońca, tysiącem kopyt skopana, tysiącem nóg zdeptana, powiewa w słońcu złotym pyłem, jak chustą powitania, każdemu, kto przybywa, jak chustą pożegnania, każdemu, kto się oddala...
Spotykają się na niej skromne koleiny chłopskich fur i dumne, jakże podobne do nich, ślady pańskich powozów, i szerokie, ufne w swoją trwałość (jakże tu niepewne na wybojach) tropy kół samochodowych...
Droga wita radośnie każdego, kto po niej idzie... I pieści go, i podrzuca po swoich wesoło rozkołysanych wybojach, jak matka ucieszona pieści i podrzuca rozbawione dziecko...
Deszcz jeden, burza jedna zatrze zarówno wszystkie ślady: i te skromne, i te dumne... I ślady stóp człowieka, który pogardza tem, co depce... Droga zapomni wówczas o tych, których witała, i o tych, których żegnała...
Tylko o wierzbach zawsze pamięta, tylko wierzby wiecznie miłuje, bo one jej nigdy nie mijały pośpiesznie, nie witała ich nigdy i nigdy nie pożegna...
W pochmurny jesienny dzień przyjechali drogą ludzie nieznajomi zdaleka... Powitała ich tak, jak wszystkich przejezdnych: radosną chustą kurzawy... Lecz oni niegodni byli witania.
Zeskoczywszy z wozów, jęli się przeklętej pracy: poczęli rąbać wierzby.
Zadziwiła się droga — i przeraziła. Wiedziała dobrze, że rąbanie nie grozi wierzbom śmiercią. Rąbali je ludzie już nieraz. Wiedziała, że z każdej gałęzi odżyje umarłe drzewo i zazieleni się na nowo. Jak zawsze.
Ale teraz dziać się poczęło coś groźnego, coś niezwykłego.
Źli ludzie niszczyli drzewa doszczętnie. Korzenie nawet wydzierali z ziemi...
Pomordowane wierzby płaczące rzucono na wozy i wywieziono gdzieś daleko, tam, gdzie się kończy świat, aż za miasto. A jej wiedza sięgała tylko do miasta. Dalej była już tajemnica i niewiadome.
Daremnie starała się wstrzymać ciężkie fury rozmokłą swoją ziemią, tysiącem wybojów, bagnem dołów i roztrzęsionemi mostkami... Odjechali. Pozostał po nich tylko deszcz srebrzystych liści, jak gorzkie łzy.
Droga była teraz samotna. Oszalała z rozpaczy! Każdemu, kto śmiał na nią stąpić, rzucała w oczy tuman żrącego kurzu, jak przekleństwo... Łagodna dawniej i gościnna, siekła teraz jesienną wichurą, jakby się wściekła! Łamała wozy i powozy, gryzła, kąsała opony natrętnych samochodów, chwytała konie w oślizgłe swoje ramiona i gruchotała im nogi w upadku.
Aż posiwiała z rozpaczy białym śniegiem i jakby zamarła w bólu...
A gdy nadeszła nowa wiosna, powrócili ludzie zdaleka i poczęli sadzić z obu jej stron dwa rzędy małych, wątłych drzewinek. Stanęły przy drodze drzewka owocowe stateczne, nieśmiałe, kokardą powrósła związane, ustawione równym szeregiem, karne.
Znienawidziła je odrazu. Mizerne były, słabe i nędzne, jak cieplarniane kwiaty... Byle włóczęga złamał gałąź — ginęły. Byle zając korę poobgryzał — schły. Byle słońce przygrzało — marniały. Nie to, co wierzby!
I tęskniła droga coraz żałośniej, pytając każdego przechodnia, czy nie widział płaczących wierzb, które wywieziono gdzieś za miasto, czy nie słyszał szumu ich liści tam, gdzie się znowu zielenią. Bo wierzyła, że się zielenią znowu.
Ale nikt nie rozumiał drogi i dlatego nikt jej nie odpowiedział.
Więc biegła polami przez wsie, aż do miasta. I wracała zpowrotem, nie dowiedziawszy się niczego. Aż zwątpiła, aby do niej doleciała kiedykolwiek wieść od wierzb, które kochała...
A wieść przyszła niespodziewanie... Szedł drogą w letni upał mały wiejski pastuszek i grał na fujarce. Na fujarce wierzbowej... I droga poznała w pieśni tej fujarki głos swoich towarzyszek ukochanych, dalekich...
A fujarka pastusza śpiewała:
„Rośniemy daleko, daleko...
I liść nasz znów się zieleni
nad czarodziejską rzeką,
królową leśnych strumieni...“
Rozradowała się wierna droga na tę upragnioną wieść... Zaś fujarka wierzbowa śpiewała dalej wesoło:
„I miłujemy nad życie
jej fale oszalałe.
W ich uśmiechniętym błękicie
jest nasze szczęście całe.
Kochamy się w nurcie, co pędzi,
i w wirze, co wkoło się kręci. —
Wszystko, co kiedyś było,
zginęło w niepamięci...“