Sosna na wzgórzu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sosna na wzgórzu |
Pochodzenie | Żywoty drzew |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Druk | J. Rajski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Opowieść o sośnie na wzgórzu będzie smutna, bo ledwo wybujała nad powałą leśnego sklepienia, zakochał się w niej złoty piorun miłością pełną ognia.
On — z nieba — miał ciało płomienne i rdzawe, i ona — z ziemi — miała w swym dumnym pniu, podobnym do olbrzymiej kolumny, błyski miedzi i płomienia.
On tęsknił do niej, ukryty w ciemnej chmurze; ona osłonięta była przed nim ciemną chmurą swojej bujnej korony.
Ale ona mówiła głosem szelestu drzewnego cichym i przedziwnie łagodnym, który zdawał się być samą pieszczotą, on zaś wołał na nią grzmotem, od którego cały las dygotał.
Kochała się w tej sośnie bez pamięci i ruda baletniczka gęstwiny, wiecznie wesoła i roztańczona wiewiórka, rozkoszna małpka polskiego lasu, i poważny lekarz drzewnych pni, pstry dzięcioł, i otulające ją siwe porosty, i zielony mech, który kornie legł u jej dumnych stóp.
Ona jednak myślała tylko o piorunie, bała się go i pożądała jednocześnie. Kochała go już wówczas, gdy była jeszcze małą sosenką, niewidoczną w leśnym gąszczu, małą sosenką o zieleni mającej odcień niebieski. Jakby coś z błękitu nieba padło na jej młodziutką koronę. Jakby jej iglaste pędy przesiąkły tym szafirem, który był nad niemi w dni pogodne.
W parne i duszne godziny, gdy rozpalone powietrze drżało w słońcu lubieżnie, a nad ziemią omdlałą unosiły się żywe płomienie — śniła w przeczuciu idącej burzy o tym piorunie, który ją miał kiedyś olśnić i zdobyć.
Gdy zaś na niebie ukazywała się zdala czarna chmura, przez którą przelatywały krwawe dreszcze błyskawic — uczuwała lęk, dziki lęk, który ludziom jeży włosy na głowie, a ją przejmował drżeniem...
Ale piorun nie zważał na sosenkę. Szukał sięgających nieba drzew i w ich objęcia spadał z chmur rozgłośnie. I spalał je swoją płomienną pieszczotą, w której była śmierć.
A sosna ze smutku poczęła żółknieć. Śród jej zielonej korony tu i owdzie pojawiły się rdzawe pęki igieł...
„Nic dziwnego — mówiła wiewiórka, gniewnie cmokając — ciągle siedzisz, smutna sosno, na jednem miejscu — to z braku ruchu. Gdybyś tak ze mną poskakała i poradowała się życiem!“
A dzięcioł gderał: „Cały dzień ptak się męczy i wyciąga z pod twojej kory, niewdzięczna sosno, paskudne robactwo (tu oblizał się smakowicie). Trudzi się ptak straszliwie i nadaremnie (od tego trudu dobrze utył). I wszystkiego za mało jeszcze... Widocznie toczy cię mnóstwo niewidzialnych czerwi... Trzeba się poświęcić, niewdzięczna sosno, i wytępić je...“ (tu oblizał się po raz drugi i kwiknął zwycięsko).
Zaś miękki mech, gdyby mu dana była mowa, rzekłby niechybnie:
„Giniesz w oczach, sosno wyniosła, boś zapatrzona w niebo, na którem są przemijające obłoki, a nie spojrzysz nigdy, wyniosła sosno, ku ziemi, na mnie, który trwam u stóp twego pnia wiernie“.
A siwy, brodaty porost rzekłby:
„Otulam miłośnie twe śmigłe gałęzie, a ty zdajesz się o tem nie wiedzieć, niemądra sosno! Gdzie tu szacunek dla mojej siwizny? Nie znajdziesz nikogo na ziemi, sosno niemądra, ktoby cię tak troskliwie chronił od zimnych wiatrów północy...“
Ona zaś może i była smutna, wyniosła, niewdzięczna i niemądra, ale przedewszystkiem była zakochana.
Aż nadszedł wreszcie jej czas.
Wzrost lasu, to pęd drzew ku słońcu, to ich lot ku niebu. Nadeszła pora, gdy nasza sosna w pędzie tym wyprzedziła swoje zielonoskrzydłe rówieśnice. Wyniosła jej korona wzbiła się ponad inne korony, śmigła jej strzała wystrzeliła podniebniej od innych strzał.
Sosna stała się teraz panią leśnego wzgórza. Nigdy może nie była tak piękna, ale też i nigdy nie pożądała tak bardzo złocistego swego kochanka i jego śmiertelnej pieszczoty...
Rozpalona upałem ziemia była od rana, jak w gorączce. Duszne powietrze, pełne elektryczności, dygotało nieprzytomnie...
Pod wieczór odezwały się pierwsze pomruki nadciągającej burzy. Czarna noc okryła świat.
Sosna stała bezszelestnie, jak urzeczona, wpatrzona w gwiazdy. Całą zachodnią część nieba okrywał mrok. Dalekie błyskawice wstrząsały niem, jak ogniste dreszcze...
Burza czaiła się złowrogo, podobnie do drapieżnego zwierzęcia, czyhającego w zaroślach na zdobycz.
Aż najpierw przyleciał wicher. Dopadł drzew na wzgórzu i w jakimś napadzie obłąkania począł je szarpać, rwać, odzierać z gałęzi i wyć przytem, i ryczeć nieprzytomnie.
A potem lunął deszcz i niebo oszalało. Ziemia pogrążała się naprzemiany w mroku i światłości. Mrok był tem czarniejszy, że po jasności następował, a jasność tem bardziej oślepiająca, że zabłyskała po nieprzeniknionym mroku.
Wówczas w jednym z takich przebłysków, w jednem z takich błyskawicowych lśnień, górny piorun, śpiący w czarnej chmurze, dojrzał po raz pierwszy sosnę, wybujałą na wzgórzu ponad inne sosny, i zapragnął jej całem płomiennem sercem gromu. I zawołał na nią grzmiącym głosem, od którego cały las oniemiał ze zgrozy.
Ona zaś zrozumiała, że miłość ta, to zagłada, więc cichym szelestem szeptać poczęła:
„Boję się... boję...“
I powiew wiatru, w szepcie tym zrodzony, uleciał ku niebu, uderzył wichurą w czarną chmurę i przepędził ją daleko w mroki bezgwiezdnej nocy...
Nazajutrz po burzy nastała pogoda piękna i rzeźwa. Powietrze czyste było, jak leśna woda, a niebo jesienne miało w sobie błękit kwiatów lnu.
Ani tego dnia, ani dni następnych nie zbierało się na burzę. I nie było widać chmur.
Chmury, w których kiedyś miały odezwać się pioruny, były teraz nagrzaną w słońcu, parującą wodą leśnych jezior. Zamiast błyskawic i grzmotów, pełne były kołysania się trzcin i krzyku błotnego ptactwa.
Nigdy jeszcze sosna nie była taka błękitna i taka radosna. Budziła się co rano cała w deszczu zimnej rosy, jak we łzach szczęścia.
Dobre słońce otaczało ją jasnem błogosławieństwem swoich promieni. I w tem słońcu nawet uschnięte pęki igieł zdawały się złote i radosne.
Dokoła niej wszystkie drzewa na wzgórzu rozkochane były w słońcu, a ona była teraz tego słońca najbliżej. Więc pomyślała: — Jaka to promienna miłość jest — kochać promienie...
I zapominała wówczas o swojem dzikiem marzeniu, gotowa pokochać ciszę i pogodę.
Ale gdy w południe duszny upał zaciężył nad ziemią — zdejmowała ją taka tęsknota do pioruna, którego miłości się ulękła, iż rozkrzyżowawszy złoto-różowe, pachnące żywicą ramiona swoich konarów, powtarzała nieprzytomnym szelestem:
„Tęsknię za nim...“
Lecz i on za nią tęsknił.
Skoro drzewo ma paść pod uderzeniem gromu, opuszcza je w popłochu wszelkie żywe stworzenie. Jakgdyby na szumnem czole wypisany miało wyrok śmierci.
Sosnę na wzgórzu opuściły pewnego dnia i wiecznie wesoła wiewiórka, i poważny, pstry dzięcioł, i dzikie gołębie, które wywiodły się w sosnowej dziupli.
Sosna zrozumiała, co to znaczy.
„Gdyby o mnie chodziło — zostałabym niezawodnie“ — zacmokała wiewiórka — „ale nie mogę być lekkomyślna: muszę myśleć o moich dzieciach! I dlatego, choć drzewo to lubię bardziej od innych z powodu jego czaru (i smacznych szyszek) — przenoszę się gdzie indziej...“
I przeniosła się gdzie indziej.
„To nieroztropność szukać guza“ — kwiknął rozważny dzięcioł. — „Sośnie nic nie pomogę, a sam stracę życie tak cenne dla dobra całego lasu“.
Poczem odfrunął filozoficznie.
A dzikie gołębie nic nie mówiły, tylko zagruchały żałośnie i opuściły swoją starą dziuplę w sosnowym pniu.
Taki lęk ogarniał wszystkich przed piorunem, który miał przyjść.
Jakoż nie dał na siebie długo czekać.
Przyleciał nocą na czarnej chmurze, jak potępieniec ognisty. I szukać jej począł namiętnie w świetle błyskawic po całym lesie.
Drzewa stawały w nagłem olśnieniu, poczem waliły się pod jego uderzeniem umarłe. Raził je straszliwie, niechybnie, śmiertelnie. Odłupywał wiekowe konary, jak zgruchotane ramiona. Druzgotał pnie. Wyszarpywał z ziemi korzenie, jak jelita.
I tak zbliżał się ku wzgórzu, na którem rosła sosna, straszny, ale piękny.
Wszystko to, co się stało potem, było dziełem jednej chwili.
W nagłem olśnieniu błyskawicy runął w jej rozpostarte ramiona. A ona stanęła w płomieniach tej wielkiej miłości, rozświetlając krwawą łuną mrok nocy.