<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Wilk, psy i ludzie
Pochodzenie Wilk, psy i ludzie. W puszczy
Wydawca Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Uwagi Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.


Zdaje się, iż zbytecznem byłoby opowiadać, że po zajściu wspomnianych powyżej wypadków, Buta został znienawidzony do szczętu. Teraz już i ekonom, dotychczas dosyć obojętnie traktujący kwestyę wychowania wilka, zdawał się przechodzić stanowczo do obozu nieprzyjacielskiego i to w jego radykalne centrum. Powiadają, że wysłuchawszy opowieści panny Trukawskiej o tragicznem zejściu z tego świata indyka, odezwał się na cały głos: „Bo też trzeba być na to waryatem, żeby wilka w domu chować.” Była to rękawica rzucona dla mnie. Drożdżewicz przytakiwał, dodając od siebie, że „dobra pigułka” będzie skutecznem lekarstwem na pozbycie się zbrodniarza. — „Naturalnie — konkludował ekonom — w dzisiejszych czasach jeszcze tego brakuje, żeby sobie człowiek z wilkami robił ceregiele.” Zdanie zatem osobistości tak powszechnie szanowanej, jak pan ekonom, sankcyonowało propozycyę otrucia Buty. A trzeba wiedzieć, iż Drożdżewicz odznaczał się niepospolitym talentem i zamiłowaniem do zadawania pigułek szkodnikom, to jest psom, oraz kotom, które odważyły się nie przestrzegać regulaminu kuchennego. Kucharz wyprowadzał takiego winowajcę za drzwi i tam rzucał mu kulkę siekanego mięsa z jakimś proszkiem w środku. Każde zwierzę, zwłaszcza też głodne, może być w dobrej wierze wzięte na ten podstęp. Czyżby trucicielstwo w połączeniu z oszustwem nie miało hańbić ludzi, jeżeli jest zastosowane do zwierząt? A jednak biedne zwierzęta taką bezgraniczną ufność pokładają w człowieku! Bo też, im więcej kto posiada dobrej wiary, tem snadniej zawiedziony zostaje. Właśnie dlatego to jest wielką cnotą, że za nią czerpie się w życiu gorycz, miasto nagrody. Drożdżewicz nienawidził wilka, a sam przyzwyczajony był do podrzynania gardła indykom, kurczętom, bażantom, oraz innym niewiniątkom żywym. Nie zmarszczył się nigdy, ani pochmurzył, gdy pod nożem jego skakały w górę, żywcem operowane ryby lub kiedy żywe raki wrzucał do wrzącej wody. Tego zimnego okrucieństwa nie dała przyroda żadnemu stworzeniu. Każde zwierzę, popełniając morderstwo, popada w szał wściekłości. Wyrafinowanym zimnym mordercą może być tylko człowiek. Kucharz w Małowieży łowił też na sidła drobne ptaszki, które dusił w palcach; jeżeli więc chodziło o życie wilka, to nie było co żartować z takim zimnym oprawcą.
Okrom tych zewnętrznych niebezpieczeństw, obawiałem się nadto, aby wilk nie zadusił kiedy prosięcia, albo wogóle jakiejś wyżej przez ludzi cenionej istoty żywej, bo wtedy wyrok na niego był nieodwołalny. Zacząłem więc rozmyślać, co mam przedsięwziąć. Tymczasem zaś dla chwilowego zażegnania burzy za pośrednictwem lokaja, Szczepana, który mnie obsługiwał, rozpuściłem wieść, iż z wilkiem sprawa „w tych dniach się skończy.” Wiadomość tego rodzaju zrobiła w kuchni duże wrażenie i w duchowym organizmie wszystkich członków owego społeczeństwa miejsce nienawiści zajęło teraz oczekiwanie pełne żywej ciekawości, a to tembardziej, iż Szczepan nie powtórzył słów moich literalnie, ale jakoby od siebie samego dał do zrozumienia, że „dziś a jutro dyabli wilka wezmą na pewnika.” Drożdżewicz łypnął oczyma podejrzliwie na Szczepana, bo upatrywał on w takiem przemówieniu wyraźną prywatę lokaja ex-re kości, dosyć troskliwie po każdym obiedzie usuwanych ze stołu, a między kośćmi nierzadko też i wcale smacznych kąsków. Tak to dzikiemu zwierzęciu trudno wyżyć wśród uspołecznionych i należycie zorganizowanych ludzi!
Co ja tu zrobię? — myślałem, łamiąc sobie głowę ciągle a nadaremnie. Aż błysnęła mi myśl niebotyczna. Był w sąsiedztwie leśniczy, kawaler, pan Izydor Wywiałkiewicz, jak to mówią, dobra dusza, człowiek uprzejmy, szczery, wylany, gotów zawsze zrobić dla każdego wszystko, czegoby od niego zażądano. Mieszkał on na ustroniu, zdala od świata — w lesie; pomyślałem więc, iż u niego Buta przechowa się jakiś czas, a co należy zrobić potem, pomyślimy innym razem. Zadowolony z mego postanowienia, zasiadłem zaraz i napisałem list krótki, a już w czasie pisania tego listu oblegała mnie niepewność, czy aby Wywiałkiewicza posłaniec z pismem w domu zastanie, bo co prawda, pan Izydor był po trochu pędzi-wiatrem. Rzeczony list tak brzmiał:
„Szanowny i kochany panie Izydorze!
Zawsze Cię lubię oglądać i zawsze czuję potrzebę tego, jednakże zwykle mam mało czasu, albo go wcale nie mam, aby cię odwiedzić. Dzisiaj zaś szczególniej, dla wielu ważnych względów, nie mogę przybyć na Leśniczówkę. Zlituj się, panie Izydorze, przyjedź Ty do Małowieży, choćby o północy. Oprócz bowiem pragnienia zobaczenia się z Tobą, mam nadto bardzo ważny osobisty interes, wymagający Twej rady i pomocy.”
Konny posłaniec popędził cwałem na Leśniczówkę, unosząc moje pismo. „Dwie mile drogi, to najwyżej dwie godziny — obliczałem — tyleż z powrotem, przeto za jakie pięć godzin Wywałkiewicz może już być tutaj; przecież przez ten czas Buty nie otrują, choćby też dla prostej ciekawości, wzbudzonej przez Szczepana, co się stanie z wilkiem.”
Tymczasem poszedłem do klombu, aby odwiedzić samotnika. Rzecz prosta, iż moje własne usposobienie nakazywało mi widzieć jakiś niezwykły psychiczny stan duszy zwierzęcej. Wydawało mi się, jakoby Buta utracił zupełnie swoją dzikość i okazywał mi nadzwyczajne oznaki przywiązania. Usiadłem przy nim pod drzewem, kładłem jego głowę na swoich kolanach, brałem w rękę łapy, głaskałem go, wyjmowałem mu z wełniastej szyi liście, oraz słomę. Buta zachowywał się spokojnie, a gdym miał odchodzić, spojrzał na mnie tak wymownie, że sądziłem, iż chce, abym jeszcze pozostał, więc pozostałem. Milord i Jork najczęściej mi towarzyszyli, kiedym odwiedzał wilka, ale oba te psy pozostawały zwykle przed klombem; zapewne wstręt nie pozwalał im zbliżać się ku legowisku swego współplemieńca. Przez cały więc czas moich odwiedzin, przysiadłszy na tylnych łapach, obaj oczekiwali odwrotu, a na ich fizyognomiach malowało się najwyraźniejsze niezadowolenie. Gwiżdżąc, nawołując po imieniu, przyzywałem nieraz dzielne psy do siebie, wówczas odzywały się, poszczekując, niecierpliwiły się, przyskakiwały do samych krzaków klombu, ale nigdy nie chciały wejść do wnętrza. Nawet ręka moja, jeśli nią przed chwilą głaskałem wilka, miała jakąś złą woń dla psów, bo żaden do niej nie chciał się przybliżyć. Swoją drogą Buta, słysząc moje gwizdanie i oszczekiwanie klombu przez psy, jeżył sierść, podnosił się, wyciągał naprzód głowę, wyszczerzał ostre białe zęby, gotując się do przewidywanej walki. Podobał mi się w tej gniewnej postaci, w gotowości na wszelki wypadek. Podczas przechadzek żaden z psów nigdy do mnie nie przybliżył się, jeżeli prowadziłem wilka. Wszelkie zaś przypadkowe zbliżenia się groziły zwykle wybuchem wściekłości ze stron obu. Trzeba było wtenczas widzieć Milorda, jak stawał naprzeciw Buty. Jego piękne, łagodne oczy pałały iskrami, wielki ogon, ozdobiony białym jedwabnym a długim włosem, wznosił się niby bojowy sztandar; pies ten przechodził wówczas z nogi na nogę, posuwając się powoli bokiem, a z piersi swej wydawał straszne dźwięki, wyrażające jego nieubłagane uczucie nienawiści. Buta był już wilkiem w pełnym rozwoju sił; każde jego szarpnięcie uczuwałem mocno, wiedząc, iż gdyby raz zapragnął koniecznie stoczyć walkę z psami, nie byłbym w możności stawić skutecznego oporu. Łańcuszkiem więc, na którym prowadziłem wilka, owijałem sobie dobrze lewą rękę, a w prawej nosiłem przygotowany na wszelki wypadek żelazny pręt grubości ołówka. Dzięki losowi i taktowi moich zwierząt, nie użyłem jednak nigdy tego strasznego narzędzia kary. Nie jest to żadna pedagogiczna chluba, ale jest to wielka nagroda wychowawcy.
W niewiele godzin po wysłaniu listu, jak to przewidywałem, Wywiałkiewicz przybył do Małowieży. Spostrzegłem go już zdaleka na gościńcu, jechał w tak zwanej biedzie, to jest w wózku o dwóch kołach, do którego zaprzągnięty był dzielny siwek. Wywiałkiewicz był chłopem rosłym, w wieku lat przeszło trzydziestu, urodził się i wychował wśród Nadnarwiańskich borów, bo i ojciec jego był leśniczym. Mój przyjaciel miał bujną czuprynę jasnoblond, prawie że białą i takąż długą hiszpankę, oraz śpiczaste wąsiki, bary szerokie, piersi wypukłe, małe ręce i nogi, uśmiechniętą a zawsze pogodną fizyognomię, której charakter nadawało szerokie czoło i poczciwe niebieskie oczy. Przez cały czas jak go znałem, starał się zawsze o rękę jakiejś panny, ciągle się zakochiwał, odkochiwał i znów się nanowo kochał; tak ciągle bez przerwy. Wiedzy książkowej nie posiadał prawie żadnej, ale pisywał podobno świetne romansowe listy, przytem tańczył wybornie, jako tako grał w preferansa, jeździł konno dobrze, strzelał nieźle, pił uczciwie, mówił dużo i płynnie, choć nie zawsze dbał o należyty związek myśli. Był to więc człowiek pospolity, ale pospolity tak naturalnie, iż niejednemu pospolitość tego rodzaju przychodzi z trudem dopiero po długich doświadczeniach, studyach i rozmyślaniach nad życiem. Bardzo zdolni, wykształceni ludzie, jeżeli tylko umieją wyleczyć się z zarozumiałości, w jakim czterdziestym roku życia stają się Wywiałkiewiczami dla stosunków towarzyskich. Pan Izydor przyszedł już na świat jakoś tak dobrze i tak się szczęśliwie rozwijał, że wszystkie jego przymioty harmonizowały z sobą w dobrej mierze. Umiał on się zastosować właściwie do Drożdżewicza, do mnie, do Trukawskiej i t. d. Robił to zaś bez przymusu, swobodnie i szczerze. Kochali go wszyscy, nawet Milord i Jork. Nie kochał go Buta, gdyż ten w swoich ocenach osób stawał zawsze na stanowisku rzetelnych faktów. Niktby sobie nie zdołał był zjednać wilka miłemi słówkami lub głaskaniem; nawet zamiar głaskania traktował on tak samo, jak gdyby go kto chciał uderzyć. Bezkarnie pieścić lub bić Butę mogłem tylko ja jeden, który dawałem mu codziennie jeść, pić, który mu wyjmowałem kości z gardła, gdy się udławił, kolce z nogi, który go uwalniałem od pasożytów, broniłem przed psami i ludźmi.
Uścisnęliśmy się serdecznie z Wywiałkiewiczem, a ten odrazu zaczął mówić:
— Dostałem wczoraj odkosza, ale za to dzisiaj mogę się nacieszyć przyjaźnią.
— Cóż znowu? — rzekłem — w takim razie wspólna nasza przyjemność zbyt drogo jest opłacona i to głównie twoim kosztem.
— Co tu mówić — zawołał Wywiałkiewicz — kobiety są jak chorągiewki na dachu. A potem dodał: Ale to nic; nie smuć się moim losem; pojadę niezadługo w Mławskie i tam się ożenię.
— Jesteś już zdecydowany? — pytam.
— A nie inaczej; kuzynka moja dawno mnie tam swata.
— Więc dobrze, żeś dostał odkosza? Widocznie nie umiano cię ocenić.
— Dobrze, niedobrze, ale co robić? Emilka podobała mi się bardzo, kochałem ją nawet, jednakże wszyscy tam z góry patrzą na konkurenta leśnika.
Zdawało mi się, iż w głosie Izydora jest dźwięk goryczy, więc się w duszy szczerze użaliłem nad jego losem. Tymczasem on przystąpił do mnie z dobrą miną i patrząc mi w oczy, rzekł z uśmiechem: —
— Daruj mój kochany, że przedewszystkiem pali mnie ciekawość, co u licha za ważny i niecierpiący zwłoki interes masz mi przedstawić.
Pierwsze zawiązanie rozmowy naszej zbiło mnie poniekąd z tropu. Może Wywiałkiewicz i kochał szczerze, może z tego powodu cierpi, może pragnął być sam ze swoim smutkiem, a ja go wywlokłem z domu, aby obarczać własnemi kłopotami. Prawie że już zapomniałem o niebezpieczeństwach, na jakie Buta był narażony. Zebrałem atoli myśli i opowiedziałem Izydorowi cały stan rzeczy, dodając usilną prośbę, aby zechciał przez jakiś czas przechować wilka u siebie.
Wywiałkiewicz nie pojmował i nie podzielał mojego interesu dla rozmaitych zwierząt. Moje gile, zięby, czyżyki, sikory, wróble, sowy, psy, oraz wilk, mogły go zajmować chwilowo i rozweselać. Ale co to jest niepokoić się losem psa, wilka lub ptaka, tego Wywiałkiewicz nie rozumiał. Gdyby mu nawet był zdechł piękny jego koń, siwek, żałowałby go jedynie z powodu pieniężnej straty, oraz dobrego kłusa lub stępa; lecz zapomniałby niebawem o siwku, jeżeliby się znalazł w posiadaniu innego równie dzielnego konia. Większość znaczna ludzi jest pod tym względem podobna do mego przyjaciela. Tylko patryarchowie rodzaju ludzkiego, którzy oswajali dzikie zwierzęta i z niemi żyli, mogli w duszy przechowywać uczucia istotnej sympatyi dla zwierząt. My dla tych istot, bezwzględnie nam oddanych, nie mamy ani wdzięczności za ich pracę, ani przychylności. Służba zwierząt wydaje nam się jako mus pańszczyzniany, poddaństwo, za które zwierzęciu należą się tylko baty jedynie, oraz licha strawa, na tyle pożywna, ażeby zwierzę wyżyło, jeżeli go sami zjeść nie mamy. To też rysów szlachetniejszego obcowania ze zwierzętami możnaby jeszcze dopatrzeć jedynie wśród poczciwego rolniczo-pasterskiego ludu. Ale zepsuty motłoch służby dworskiej stanowi tu bezwarunkowy wyjątek. Służba ta stoi hierarchią: pan rozkazuje rządcy, rządca ekonomowi, ekonom karbowemu i polowym, ci zaś parobkom, a parobcy i dziewki pastwią się nad domowemi zwierzętami, aby te zadowoliły cały szereg rozkazodawców onych. Bezprawia niema tu o tyle, o ile tego przestrzegają prawa. Że zaś zwierzęta praw są pozbawione, mogą więc być tyranizowane. Jakkolwiek z powagą, przedstawiłem swoją prośbę Wywiałkiewiczowi, zauważyłem, iż słucha mnie jednem uchem, myśląc o niebieskich migdałach.
— Ależ dobrze — zawołał — zabiorę twego Butę dziś jeszcze do mojego samotnego zamku, stanę się jego pedagogiem, obrońcą, przyjacielem, czem chcesz.
Rozmowa nasza przeciągnęła się do północy, musiałem bowiem przedsięwziąć dokładny i szczegółowy wykład o potrzebach, oraz zwyczajach wilka, ażeby do zmiany miejsca i otoczenia nie przyłączyła się całkowita zmiana sposobu życia, przez co mogłoby się było zwichnąć wychowanie Buty w warunkach cywilizowanego bytu.
— Chodzi o to tylko — rzecze Izydor — jak ja go tu zabiorę.
— Nie będzie to łatwa sprawa — odparłem — gdyż Buta nie pójdzie za tobą dobrowolnie; w charakterze jego, jako wada lub cnota wilcza, jest upór; przywiązywać go do wózka nie można, bo ucierpiałby dużo, opierając się przez całą drogę; musisz go więc wziąć w swoją biedę i w tem właśnie sęk, czy się da namówić.
Wywiałkiewicz przygotował swój ekwipaż do podróży, a ja tymczasem udałem się do klombu, zkąd wyprowadziłem wilka na drogę. Wlazłem sam na biedkę i próbowałem zachęcić Butę, aby za mną wskoczył. Nadaremnie! Przywiązany z tyłu, iść nie chciał, stawiał opór i mógłby się był nawet udusić.
— Już wiem, co zrobię — zawołał Izydor — wsadzimy go w worek.
Czas naglił, nie było się co namyślać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.