<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Wilk, psy i ludzie
Pochodzenie Wilk, psy i ludzie. W puszczy
Wydawca Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Uwagi Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.


A teraz przypatrzmy się Leśniczówce, rezydencyi Wywiałkiewicza, gdzie Buta miał przez jakiś czas pozostawać jako niestały mieszkaniec.
Wśród szumiącego na piaszczystym gruncie sosnowego lasu, przy wązkiej drożynie, stoi skromny, drewniany, wybielony domek, z ganeczkiem od frontu i czterema oknami. Z boku przylega do domku mały budynek; jest to stodółka i zarazem stajnia, mieszcząca skromny inwentarz pana Izydora. Przed owym budynkiem widać różnego rodzaju aż trzy wehikuły: małe saneczki, znaną nam biedkę o dwu kołach i poniewiera się też zepsuta jednokonna bryczka o czterech kołach; ale ta bryczka jest tak zrujnowana, że oto włażą na nią wygodnie gęsi, troskliwie poszukujące niewymłóconego ziarna w słomianem siedzeniu. Kilka kur przyległo do ziemi w piasku i wygrzewa się na słońcu, podczas gdy przed niemi miarowym krokiem przechadza się, jak feldfebel, kogut potrząsający dumnie grzebieniem na łbie i piórami w ogonie. W ganku, na ławeczce leży łaciasty pies Trezor, który wszelkiemi sposobami i dosyć nieskutecznie walczy z owadem skrzydlatym i bezskrzydłym, to zapuści zęby gdzieś pod sierść, to znów tylną nogą skrobie skórę, bębniąc po ławce, to łapie w powietrzu muchy, szczękając zębami i wstrząsając uszami; a gdy wszystko nic nie pomaga, wtedy wstaje i przenosi się na drugą ławeczkę. Pod oknami białego domku znajduje się też coś nakształt ogródka, otoczonego sztachetkami; rośnie tu jednak najwięcej pokrzyw, z któremi walczą o przestrzeń nogietki, malwy i słoneczniki, dorastające wysokości okien. Zresztą znajduje się tu jeszcze studnia przy drodze i las dookoła.
Gospodynią w domu Wywiałkiewicza jest niejaka Kalasanta, niewiasta w wieku lat przeszło czterdziestu, chuda, wysoka i despotyczna względem wszystkich mieszkańców Leśniczówki, nie wyłączając pana Izydora. Trudno byłoby osądzić z powierzchowności, do jakiej klasy społecznej należy owa białogłowa. Wprawdzie bowiem nosiła ona na głowie chustkę, ale jednak nie upinała tej chustki w ten sposób, co zwykłe wieśniaczki; przytem na rzeczoną ozdobę głowy dobierała sobie materyału o barwach, nie będących w modzie u ludu. Czarny flanelowy kaftan dystyngował już Kalasantę bardzo wyraźnie; dzięki też zapewne głównie owej części ubrania chłopstwo, przybywające po zbierkę do lasu, tytułowało ją „jejmością“, która to godność ma przywilej na pewnego rodzaju adoracyę; przed jejmością zdejmuje się już czapkę i oddaje się ukłon po kolana, podczas gdy tytuł „wielmożna pani“ wymaga ukłonu po pięty.
Kalasanta trzymała się krzepko, cały dzień była w ruchu; mawiała też zwykle, że się zarabia, choć całe gospodarstwo składało się tylko z dwóch krów, psa, konia, czterech gęsi, sześciu kur łącznie z kogutem, a pan Izydor gościem bywał w domu. Robiła ona sama jedna wszystko: doiła krowy, zganiała gęsi, żęła w lesie trawę dla krów, doświadczała kur, czy nie są w trakcie znoszenia jaj; przytem była kucharką, kamerdynerem, sekretarzem, praczką i szwaczką. Wywiałkiewicza trzymała krótko, naganiając zwykle całe jego postępowanie. Była zaś do niego przywiązana nadzwyczajnie, jakby matka do syna; chociaż podaję tu ten ostatni fakt na wiarę słów pana Izydora, a to z następujących przyczyn: Istotą zagadkową i potrzebującą pieczy macierzyńskiej na Leśniczówce był mały jedenastoletni chłopak, zwany powszechnie Laksender (Aleksander). Niby to Kalasanta była jego matką, ale on, gdy do niej przemawiał, nazywał ją po prostu „Kalasanta“, nie używając tytułów: „matko, matusiu, matulu“. Ona też, kiedy mówiła o nim lub się do niego zwracała, wyrażała się: „Laksender“ i nic więcej. Kalasanta dopiero od dwóch lat znajdowała się w domu Wywiałkiewicza, który, równie jak ja, był szczerze dyskretny na punkcie zbadania rodowodu chłopca. To pewna, iż ta rzeczywista, czy przybrana matka nosiła na sobie ślady znacznych wdzięków, które uwiędły razem z ubiegłą młodością; musiała to być osoba kiedyś nader piękna. Jeżeli okoliczność tego rodzaju może stanowić jaki przyczynek do rozjaśnienia tajemniczej genealogii Laksendra, nie mam nic przeciw temu, ale sam też nic stanowczego nie twierdzę, zwłaszcza, że chłopiec nie zdradzał w rysach najmniejszego podobieństwa do Kalasanty. Ona, chociaż dzisiaj dobrze już siwiała, była kiedyś brunetą i czarnooką, o smagłej, jakby przypalonej nieco cerze; za młodu musiała robić wrażenie ciemno-ponsowej róży. Chłopiec był bladym, pożółkłym blondynem o konopiastych włosach i burych, głęboko zapadłych oczach; na jego drobniutkiej, okrągłej twarzyczce wznosił się zadarty nosek.
Garderoba Laksendra nie odznaczała się bynajmniej skomplikowaniem. Miał na sobie grubą, jakby z tektury uszytą konopną koszulę, a przytem na nogach pantaliony, zastosowane z pana Izydora do jego figury w ten sposób, iż je obcięto po kolana. Ponieważ ta część ubrania była i znacznie szeroka i głęboka, przeto chłopak w spodniach robił wrażenie kąpiącego się w beczce. Kawałek grubego szpagatu reprezentował tu przytem jedyną szelkę, utrzymującą dosyć niedostatecznie równowagę grubych kortowych spodni, których przynajmniej część niezawieszona świadczyła nieustannie, że prawo powszechnego ciążenia nigdy nie pozostaje w spoczynku. Policzki malca pokryte były zwykle czarniawemi plamkami, pozostawionemi przez muchy, a niezmywanemi przez wodę, chyba, że go deszcz ulewny zastał kiedy w szczerem polu. Pod nosem też jego zawsze można było spostrzedz niezawodny symptomat zakatarzenia błony węchowej. Czapki lub kapelusza, butów, oraz wszelkich innych dodatków toaletowych Laksender nie znał wcale od przyjścia swego na świat; on widywał tylko, że i w takie rzeczy ludzie się ubierają. Chłopak żył lasem tylko, wspinał się zręcznie na najwyższe drzewa, przenikał wszystkie gąszcze, wdzierał się na bagna, zwiedzał zarośla trzcin, sitowia i tataraków po bielach. Przyroda schwyciła go w swoje objęcia i wychowywała prawie bez ludzkiej interwencyi. Kalasanta miała w zapasie cały słownik różnych przezwisk dla malca, a najzwyczajniej nazywała go urwipołciem, oraz obibokiem; przytem suszyła mu często skórę i zamykała na kołek w chlewiku z krowami. Laksender beczał wtedy na cały głos, aż mu się echo odbijało w lesie. Wypłakawszy się wreszcie dowoli i na wszystkie tony, zasypiał zwykle i tak przeczekiwał dokuczliwe chwile uwięzienia. Trezor był psem za ciężkim, aby mógł podzielać wycieczki Laksendra, przeto chłopiec nie miał towarzysza; nie było w całym domu jednej duszy, któraby go rozumiała, jak się należy. To też kiedy na Leśniczówkę przybył Buta, nastąpiło szczere porozumienie pomiędzy oswojonym wilkiem a dzikim chłopakiem. Bo choć długie szeregi wieków ewolucyi leżą pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem, to jednak nie zatarły się w zupełności liczne punkta, w których człowiek ze zwierzętami, a zwierzęta z człowiekiem porozumieć się mogą. Ma to zaś miejsce wówczas mianowicie, jeżeli w całym tym stosunku znika idea wojny.
Kalasanta zukosa i z kwaśną miną spoglądała na wilka, zwłaszcza gdy się dowiedziała od Wywiałkiewicza, że Buta karmi się tylko mlekiem i mięsem. — „A jakże tu takiej bestyi będzie można u nas nastarczyć?“ — wołała z gorzkim wyrzutem. Laksender to wszystko wiedział daleko lepiej i zaraz podsunął panu Izydorowi myśl, że w okolicznych wsiach zdychają barany, konie i t. d., że on się zawsze postara o mięso. Co do baranów zdechłych, Wywiałkiewicz oponował ze względów zdrowotnych, ale nie miał nic do zarzucenia przeciw zdrowej koninie, dodając, iż na utrzymanie wilka ustanawia się stały fundusz, a Laksender ma od czasu do czasu pobiedz do miasteczka, albo i przejechać na siwku, aby tam zrobić zakup wątroby, jelit, łbów, kości lub i droższego mięsa.
Prawie od pierwszego dnia chłopiec i wilk byli już na stopie poufałości, każdy zaś nowy dzień wzmacniał tylko ich przyjacielski stosunek. Laksender stał się żywicielem i prawdziwym opiekunem Buty; wobec takiego zaś faktu, ani wilk, ani nawet tygrys nie może pozostać nieczułym. Kalasanta wykonywała nieustannie swoje nieprzerobione nigdy zajęcia, Wywiałkiewicz pojechał w Mławskie na zaloty, Buty nie spuszczono dotąd ani jeden raz z łańcuszka, a Trezor stał się typem zwierzęcia, które już zmarnowało wszystkie swoje naturalne władze, oraz zdolności: spał ciągle, rzadko kiedy szczeknął, nie oddalał się nigdzie z domu, a pod jesień garnął się do ciepłego kąta.
Na Leśniczówce nigdy nie było wesoło; w jesieni zaś, kiedy ciągle lały deszcze, miejscowość ta zamieniała się prawie w kałużę. Laksender wystawił wilkowi budę, usłał mu ją miękkiem sianem, biegał do miasta po mięso, ilekroć zaszła tego potrzeba. Skończyła się i pora deszczów, a nastały zimne przymrozkowate poranki, oraz wieczory. Chłopczyna nosił na sobie ciągle jeden i ten sam kostyum, pomimo znacznej różnicy w temperaturze i jakkolwiek zwierzęta wszystkie przywdziały już cieplejsze szaty. Jednego dnia wybrał on się rankiem do miasteczka, a powrócił dopiero późno wieczorem. Kalasanta, według zwyczaju, wyłajała go bardzo surowo i w przystępie pasyi potraktowała nawet szturchańcem. Laksender wysłuchał reprymandy, przyjął cios po stoicku, a potem zajął się wydzieleniem porcyi wilkowi. Chłopak powrócił dziś z miasta wybladły, prawie zzieleniały, jakieś kłucie i bolenie dolegało mu straszliwie; nie wiedział atoli gdzie i co; postawał w drodze lub przysiadywał, dlatego też bardzo późno wrócił do domu. Teraz właśnie, kiedy do budki przyniósł wilkowi żywność, zrobiło mu się bardzo zimno, dreszcze przebiegały po całem ciele i ogarnęła go nieprzezwyciężona śpiączka; wlazł przeto w legowisko wilcze, gdzie też odrazu zasnął. Przespał tak noc całą.
Około północy powrócił do domu Wywiałkiewicz: otwarła mu drzwi Kalasanta, strofując za włóczenie się po nocy. Zwykle nie troszczyła się ona, gdzie sypia Laksender — u krów, czy u siwka. Ale trzeba było teraz chłopaka poszukać, aby wyprzągł konia i wprowadził do stajni, a jeżeli wypadało, to także napoił, założył za drabinę siana lub nasypał w żłobie obroku. Nie mogła go znaleźć tym razem, a wołanie wszelkie okazało się daremnem. W tym właśnie czasie Laksender miał bardzo silną gorączkę w wilczej budzie.
Nazajutrz rano Wywiałkiewicz przywołał Kalasantę i rzekł: „Zawołajcie mi tu Laksendra, dam mu kurtę, buty i czapkę, bo coś bardzo zimno, miałem to zrobić już dawniej, ale jakoś przepomniałem.“ Na to rzekła gospodyni: „Szkoda dla bestyjnika takiego stroju, wielki z niego nicpoń; oto i dziś w nocy gdzieś się zawieruszył, tak, że sama musiałam siwka wyprzęgać.“
— Jakto, nie nocował na Leśniczówce? To chyba się zabłąkał gdzie w lesie?
— Ej, gdzietam! Skrzyczałam go wczoraj setnie, bo jak poszedł rano do miasta, tak dopiero późno wieczorem wrócił; żadnej zaś wysługi, ani wyręki nie ma człowiek w domu z takiego gałgana.
Wywiałkiewicz dnia tego miał zamiar w domu pozostać, przynajmniej do południa. Wypiwszy kawę i wypaliwszy parę fajek tytoniu, zdjął ze ściany gitarę, prześpiewał sobie jakąś miłosną aryę, poczem wyszedł przed dom na ganek. Tu zapewne przypomniał sobie Butę i chciał go zobaczyć, postąpił przeto ku budzie, z której doleciały go jakieś ludzkie stękania. Jak w psie pozostaje zawsze trochę wilka, tak w wilku jest sporo psiej natury. Buta rozciągnął się na chorym Laksendrze i ogrzewał go swojemi kudłami. Wywiałkiewicz przeraził się niezmiernie, sądził bowiem, że wilk poszarpał chłopaka, tymczasem oto chłopiec umierał, rzec można, z poświęcenia dla zwierzęcia, które się niem teraz opiekowało w sposób dla siebie tylko zrozumiały. Buta z wielkiem swojem niezadowoleniem, a nawet z oznakami gniewu, zaledwie pozwolił zabrać z budy chłopca, który majaczył i był nadzwyczajnie rozpalony na całem ciele.
Na trzeci dzień chłopiec już nie żył. Skończył właśnie wtedy, kiedy Wywiałkiewicz wybierał się do miasta po felczera, aby ten Laksendrowi bańki postawił. Leżało w izbie zimne, wychudłe i sińcami pokryte ciało dziecka. Po śmierci ubrano je w czystszą koszulę i dano mu całkowitą odzież... obmyto twarz, oraz ręce. Nie było żadnego płaczu po Laksendrze. Kalasanta mówiła tylko, że jej jest markotno, bo — co prawda — psotnik był wielki, ale możeby się ustatkował. Wywiałkiewiczowi zrobiło się też przykro, bo śmierć w domu nigdy nie jest przyjemna. Trezor w gnuśności swojej dawno utracił wszelkie poczucie, był to pies idyota. Tylko Buta czuł nieobecność malca, więc kręcił się niespokojnie przy swojej budzie. Jeżeli znalazł przyjaciela, czemużby nie miał tęsknić za nim?.
Przyszedł grabarz z parafii, przyniósł trumienkę, włożył w nią z zimną krwią zwłoki Laksendra i zabił wieko ćwiekami.
W parę dni Buta urwał się z łańcucha, pobiegł w las, wietrzył, szukał, zawył, przyzywał przyjaciela jak umiał i znów wrócił do budy na Leśniczówkę. Wybiegł na drogę, wietrzył na wszystkie strony, szukał, pędził; ale potem powrócił do domu i smutny znów legł w swojej budzie. Może jeszcze wyczekiwał przybycia chłopca.
Wywiałkiewicz włóczył się, jak zwykle, Kalasanta zaś najczęściej zapominała o wilku i morzyła go głodem, chociaż po śmierci Laksendra gajowy dosyć regularnie przynosił dla niego żywność z miasta. Trudno, żeby ludzie dbali o wilka.
Jednego dnia Buta wybrał się w dłuższą podróż do lasu; ale przebył las i przyszedł do wsi, przebiegł wieś całą i znalazł się we dworze, gdzie mieszkał pan Wojecki, dzierżawca Ostrowisk, dobry mój znajomy. Po obroży poznał on odrazu Butę i ugościł go sowicie. Na drugi dzień, prawie o tej samej godzinie, wilk znów przybył do dworu i tu został znów bardzo dobrze przyjęty. Odwiedziny takie powtarzały się nieustannie; ale po odwiedzinach Buta stale powracał na Leśniczówkę i kładł się w budzie. Miejsce widocznie go przywiązywało, może i wspomnienia, ale potrzebował także pokarmu, którego poszukiwał jak umiał. Pan Wojecki jednakże nie zawsze bywał zawiadamiany o odwiedzinach Buty; służący częstokroć wypędzali z sieni za drzwi natręta, grożąc dokumentnie kijami.
Jednego zimowego dnia tak odprawiony powracał nasz wilko przez wieś o samym zmierzchu, głodny i smutny. Śnieg dął duży, chaty były pozamykane; niktby nie wpuścił do domu wilka, choćby wilk z głodu umierał. Wszakże i człowiekowi nie zawsze się robi tę przysługę. Wśród zawiei Buta nasłuchiwał i rozglądał się w przyrodzie całej; prawie już był wyszedł za wieś. Gdyby był spotkał teraz swoich leśnych ziomków, możeby ich nie zrozumiał. A oni, czyżby przyjęli do swego społeczeństwa rodaka, co się wyrzekł ojczystych zwyczajów, co się zżył z ludźmi. W opłotkach, tuż za wsią, Buta spotkał zabłąkanego wieprzaka, który pędził prosto drogą pod wiatr, pokwikując. O dwa kroki od siebie, jeden naprost drugiego przystanęły — wilk z wieprzakiem. Wieprzak umilknął, wilk także milczał; wieprz pierwszy skręcił na bok, ale wilk znów mu zaszedł drogę. Magnetyczny wpływ oczu Buty osadził wieprzaka w miejscu, tembardziej, że opłotki były zawiane śniegiem. Złodziej, który pierwszy raz kradnie przyciśnięty głodem, musi być drżący, choć nikt nań nie patrzy; drży on i później, gdy drugi, trzeci raz sięga ręką po cudzą własność. Pierwiastki uczuć, składających się, na wyrób ludzkiego sumienia, muszą istnieć w całej żywej naturze, jako nieodłączne od procesu życia. Bo zkądżeby się wzięło ludzkie sumienie? Z niczego zapewne ono nie powstało. Rozległo się wkrótce kwiczenie wieprzaka, kwiczenie przeciągłe, długie, głos boleści dotkliwej, wzywającej ratunku spiesznego. I tego rodzaju głos rozlega się także w całej żywej przyrodzie. Tak jęczy ptaszę, mordowane w szponach jastrzębia — sarna duszona w kniei przez wilki — człowiek pod ciosami bliźniego mordercy. Jeżeli ryki gniewu, oraz wściekłości, usłyszane zdaleka, wprawiają słuchaczów w odrętwienie, wobec którego milknie rozum, a nieograniczenie włada przestrach całego organizmu, to błagalny krzyk rozpaczy i cierpienia uzbraja za to naszą sympatyę, współczucie i pobudza do niesienia ofierze czynnej pomocy. Kiedy jęknie zraniony mors, fale oceanu niosą jęk ten podwodnym mieszkańcom i zbiera się w mgnieniu oka rzesza mścicieli gotowych do odwetu. Gdy kot zabiera pisklęta słowiczej matce, a jedno z nich boleśnie krzyknie, ona się zjawia i jakby pada na kolana przed kotem, żebrząc litości. Kto wie, czy niema przykładów zmiękczenia mordercy, jeżeli jego głód, silniejszy od uczuć litości, został już zaspokojony? Bo zkądżeby ptaszynie przyszło używać tego środka?
Usłyszano we wsi kwiczenie wieprzaka, bo właśnie — pomimo zawieruchy śnieżnej — poszukiwała go wyrobnica, której on był własnością. Wpadła w zapłotki i widzi, co się dzieje... Przelękła, zawraca do wsi, a bijąc silnie we drzwi każdej chaty, woła: „wilki! wilki! wilki!“ Ona, biedna kobieta, miała zjeść kiedyś tego wieprzaka, a tu przyszedł wilk głodny i wprzód go zjada. Nie o zbrodnię więc morderstwa tu chodzi, gdyż wcześniej, czy później wieprzak zamordowany być musiał. Wszakże po to żył na świecie, dlatego wykształcano jego organizm. Chodziło o to jedynie, kto wieprzka zjadł...
Każdy, co się we wsi poczuwa na siłach, chwyta drąg, widły, cepy; wypadają ze spokojnych chat ludzie silni, ludzie czynu, a każdy pyta — okiem, uchem, słowem: „gdzież są wilki?“
Już tylko słabe jęki umierającego wieprzka dochodzą do uszu. Pędzą gospodarze, widzą wielką zbrodnię, mszczą się energicznie... Buta nie walczy wcale, nie uchodzi; on się wychował wśród ludzi, oswoił się i wśród ludzi zginął. Zginął za to, że był głodny. Bo też zwykle z tej przyczyny walczy się i umiera na świecie. Ktoś zawsze jest głodny czegoś, aby... istniał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.