<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Wizye przyszłości
Podtytuł O wpływie rozwoju wiedzy i mechaniki na życie i myśl ludzką
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Kleczyński
Tytuł orygin. Anticipations
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V
Demokracya.

Dotychczas rozmyślaliśmy nad przypuszczalnym rozwojem cywilizowanego społeczeństwa in vacuo, biorąc pod uwagę prawie wyłącznie siły postępu i prawie że nie zważając na siły działające w kierunku przeciwnym. Nie uznawaliśmy przeszkód, które stawia wielkim liniom komunikacyjnym różnorodność języków; trudności, które powodują cła; zaściankowych przesądów i idyotycznych rozporządzeń, które każą takiemu narodowi, jak angielski, złożonemu z kapitalistów, finansistów, robotników i nędzarzy — nienawidzieć, potwarzać, krzywdzić narody, składające się z podobnych pierwiastków, ale mówiące francuskim lub niemieckim językiem. Co więcej, zaledwie zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, że, pomijając wszelkie kwestye narodowościowe, wszelki czyn, zdążający ku nowemu porządkowi rzeczy, objawia się wobec jakiegoś rządu, pod władzą praw, ustanowionych dzięki pojęciom społeczeństwa, które z chwilą pojawienia się maszyn zostało zupełnie obalone i uległo zasadniczym przeobrażeniom.
Epokę współczesną uważają ustawicznie za „demokratyczną”. Mówią, że „demokracya” miała wpływ jednocześnie na sztukę, literaturę, handel i religię. Wszelka myśl współczesna przesiąkła ideą, jakoby demokracya nietylko że zapanowała teraz niepodzielnie, ale też jakoby panowanie to jej stawało się coraz bardziej przygniatającem.
Przekonanie to jest tak powszechnem, iż wartoby okazać, że w rzeczywistości wyraz ten jest w większości wypadków pustym frazesem, wielkim, próżnym dźwiękiem, którego właściwe znaczenie przedstawia się nam w sposób niesłychanie mętny i mglisty.
Weźmy „Prawa człowieka”[1]. Ogłoszono je podczas rewolucyi jako wykład o demokracyi: współczesne państwo demokratyczne byłoby urzeczywistnieniem w praktyce tych poglądów. Dla jednostek przejawiło się to w zniesieniu ograniczeń religijnych i moralnych, uznaniu praw własności i zniesieniu niektórych specyalnych przywilejów i niesprawiedliwości. Pod względem politycznym demokracya współczesna polega na zaprzeczeniu prawa lub możności działania w imieniu społeczeństwa z całą swobodą, na własną rękę — coby mogło być udziałem niektórych jednostek. Myśl jej podstawowa — to reprezentacya. Rząd opiera się na wyborach i, w teoryi przynajmniej, ma być wyrazem woli narodu. Teorya demokracyi przypuszcza istnienie jakiejś woli ludu, która w sprawach publicznych ma być sumą ogólną pojedyńczych pragnień obywateli.
Pomiędzy demokratycznemi państwami współczesnemi, opierającemi się na wyborach, niema takich, których zupełnej nielogiczności nie możnaby dowieść w pięć minut. Jasnem jest, że w niezliczonych wypadkach nie widać żadnej woli ogółu, ale zupełną obojętność wyborców. System elekcyjny składa poprostu władzę w ręce najzręczniejszych. Ani ludzie, ani ich prawa nie bywają nigdzie równe, ponieważ prawa te zmieniają swoją wartość wobec każdej poszczególnej jednostki, a niema wątpliwości, że minimum lub maximum szczęścia ogólnego nie zależy bynajmniej od kontroli publicznej; ludzie zniosą cierpliwie najstraszniejsze klęski, które spowoduje rząd, albo też przeciwnie gotowi są do obalenia go za lada drobnem nieporozumieniem. Nie pozostaje więc nic innego, jak stwierdzić, że owo określenie demokracyi jest poprostu wabikiem, frazesem, w którym dopatrzyć się można faktów, zupełnie przeczących temu, co wyraz ten zapowiada.
Współczesny typ demokracyi wraz z ogólnem głosowaniem obywateli i wszystkiem, co się wiąże z tą kwestyą, przejawił się zupełnie dobitnie dopiero w końcowych latach XVIII wieku. Pojawienie się jego jest tak ściśle i nieodbicie związane z rozwojem produkcyjnego żywiołu w społeczeństwie, że dość będzie wyliczyć te nowe siły społeczne, które wystąpiły wtedy na widownię: przemysłowiec, inteligentny robotnik, zdolny farmer i całe masy niższych warstw ludności miejskiej. Dawne pojęcia o własności ziemi, arystokracya — wszystko to czyniło niemożliwą bez wstrząśnień i niszczącego wybuchu, reorganizacyę taką, któraby zdołała zapanować nad tymi nowymi żywiołami.
Były one wtedy jeszcze chaotyczną, bezkształtną masą. Nie był to konflikt pomiędzy nową a dawną organizacyą, — było to osłabienie, topnienie przestarzałego porządku rzeczy — wobec jednoczesnego rozwoju mas, znajdujących się dopiero w stanie embryonalnym. Było jeszcze wtedy niemożliwem — a, jak sądzę, zaczyna dopiero być możliwem — oszacowanie i obrachowanie sił, określenie rodzaju wpływów i znaczenia nowych żywiołów, które posłużą w niedalekiej przyszłości do zbudowania nowego gmachu społecznego. Żywioły te musiały rozpocząć od burzenia. „Ta szlachta, ci uprzywilejowani, zajmujący przestarzałe stanowiska, nie mogliby kierować naszemi sprawami”. Było to oczywistem, było w tej epoce sprawą doprawdy najważniejszą. A ponieważ nie było czego postawić na to miejsce, przyjęła się — pomimo że była absurdem — hypoteza nieomylności ludzkości, uważanej za jednolitą całość w przeciwieństwie do niepodlegającej dyskusyi nieudolności pojedyńczej jednostki.
Tak powstała demokracya współczesna.
Utwierdziła się ona najpierwej w dawnych królestwach Francyi i Anglii, czyli w jej koloniach w Ameryce Północnej, to znaczy w tych państwach, w których najpierwej rozkwitł przemysł i wynalazki mechaniczne. Odłączenie się od arystokratycznej Anglii, Stanów Zjednoczonych, wraz z tak wielką częścią jej klas przemysłowych, nagły wzrost Francyi i wojny, które potem nastąpiły, nie pozwoliły na dokonanie tak stanowczych zmian politycznych, jakie zaszły we Francyi i Ameryce, we wszystkich państwach, leżących na zachód od Karpat; jednakże wpływy demokratyczne wytworzyły z nich organizmy polityczne o nowym typie — prawie że rzeczypospolite demokratyczne. Organizacya wszystkich tych państw nie opiera się na równowadze klas, ale na ich pomieszaniu w jedną, szarą masę — pomieszaniu zresztą tylko pozornem, gdyż ludzie, stanowiący tę masę społeczną, dzięki różnobarwności niezliczonych typów, zaczynają łączyć się niewidocznie napowrót w grupy, które staną się kiedyś łatwemi do rozróżnienia. Pozorna szarość tych tłumów nie jest wynikiem jednobarwności i monotonii istot ludzkich, ale ich chaotycznego skłębienia w dzisiejszych społeczeństwach.
Taki stan rzeczy musi się wcześniej czy później zmienić. Grupą, która w końcu zapanuje nad tym chaosem, która stanie się państwem i rozciągnie kontrolę nad nieprodukcyjnymi żywiołami społeczeństwa, będzie klasa średnia, wykształcona naukowo, oddająca się medycynie, inżynieryi i t. p. Jednakże dzisiaj ludzie owi usuwają się jeszcze od życia politycznego, nie mają jeszcze świadomości potrzeby wspólnego wystąpienia. We współczesnych państwach quasi-demokratycznych uważają człowieka, wyspecyalizowanego w jakiej gałęzi wiedzy, za coś w rodzaju uczonego zwierzęcia. Nasze systemy polityczne, np. w Anglii, lekceważą jednostki, dokonywające czynności podstawowo ważnych dla społeczeństwa; działają one, jakby nie wiedząc o ich istnieniu, jak gdyby nic nie istniało poza klasami niezależnych bogaczów i finansistów, oraz na przeciwnym biegunie stawianych, niezliczonych, szarych mas społecznych, politycznie obojętnych. W kombinacyach politycznych nikt nie przewiduje potężnego rozwoju i ostatecznego wystąpienia na widownię zwartej, rosnącej z dnia na dzień falangi ludzi, którzy coś umieją naprawdę.
W całej tej komplikującej się coraz bardziej współczesnej maszynie politycznej rozróżnić można dwa koła pracujące sobie na przekór — koła, któreby można przyrównać do potęgi i pracy, umieszczonych na dwóch końcach wagi[2].
Z jednej strony znajdujemy tych, którzy dostarczają środków, rozdają nagrody i zapłatę, dają subwencye dziennikom i t. d.: to wpływy centralne; z drugiej — masy wyborcze, jako całość kolektywna, bezbarwna, z pewnymi przesądami i tradycyami, z pewnemi prawami i ograniczeniami myśli, wedle możności, wyzyskiwanemi i kierowanemi przez prasę.
Biorąc pod uwagę możliwość stanowczej przewagi pierwszego żywiołu, trzebaby przypuścić koniec demokracyi w praktyce i pojawienie się państwa, całkowicie kierowanego przez grupę energicznych intelektualistów. Wyobrażają sobie często finansistów i ich wspólników, śmiało i zręcznie robiących wybory dzięki wzorowej organizacyi i kontroli, rozciągniętej nad siłami ich partyi i kierujących całą politykę ku celom finansowym. Jednem z najczęstszych proroctw co do przyszłości Stanów Zjednoczonych są rządy grup organizatorów trustów i bossów politycznych. Jednakże człowiek pojedyńczy, a nawet grupa ludzi, któraby posiadała dosyć sił umysłowych, aby podporządkować swoim pojęciom i swojej woli całkowity mechanizm jakiej partyi, byłaby w historyi świata zjawiskiem przejściowem i przypadkowem. Tak pojmowaną kontrolę centralną zużytkowaćby można do celów tak szerokich jedynie w sposób niezmiernie dyskretny, a nawet ukrywać swoją władzę, albo też zmodyfikować swoje cele stosownie do żądań i potrzeb żywiołu, nad którym zapanowano, i w ten sposób iść po części za prądem, którym się miało kierować. A przytem jeszcze zauważmy, że ludzie bardzo subtelni nie miewają podobnych ambicyi — a jeżeliby nawet, to najczęściej upadają, gdyż subtelność inteligencyi idzie w parze z subtelnością charakteru, specyalnemi, trudnemi do zaspokojenia upodobaniami i pewną słabością.
W naszych czasach — a należy przypuścić, że potrwa to jeszcze długo — kierownikami całej tej machiny stają się coraz częściej krzykacze i intryganci, praktyczni, zręczni i uparci, idący za prądem, mający zaledwie cień władzy i uciekający się ustawicznie do kompromisów. Cała ta przypuszczalna kontrola, ta władza, któraby niby to miała istnieć we wnętrzu mechanizmu, poza polityką widzialną, mocno przypomina słynnego Rodina z „Żyda wiecznego tułacza” i ma taki sam stopień prawdopodobieństwa, jak powieści Eugeniusza Sue’go.
Skoro zwrócimy się do żywiołu, stojącego na drugim krańcu wagi — do opinii publicznej, do myśli ogólnej całej bezbarwnej masy tłumu — wyłoni się ku nam natychmiast wizya nadzwyczajnych demagogów i syndykatów dzienników. Ale powiększanie się ludności, różniczkowanie się coraz większe nawyknień społecznych, zwiększanie się ilości zabaw i zajęć — rozprzestrzenianie się miast — wszystko to obiecuje, że nie będziemy w przyszłości oglądali olbrzymich sal, napełnionych tłumami wyborców, skąd demogogowie brali swoją siłę, i z pewnością już nigdy w żadnem państwie demokratycznem na świecie nie wystąpi, jako groźna potęga, ordynarny człowiek o głosie tubalnym, twarzy czerwonej, wykrzywionej, wzburzony, z ubraniem w nieładzie, rozczochrany, rzucający rękoma, deklamujący, wrzeszczący z platform wagonów, z balkonów hotelowych, beczek, estrad — niezmordowany, niepohamowany. Powoli deklamatorzy tacy ustąpią wobec zorganizowanych manifestacyi z chorągwiami, pochodami, śpiewami, przebiegających ulice bez wszczynania nieporządków i zaburzeń.
Co się tyczy dzienników, to jeżeli dawniej wpływały one nieraz potężnie na wytwarzanie przekonań politycznych, to o tych, które pojawiły się razem z nową demokracyą, można powiedzieć, że nic nie robią w tym kierunku. Dzienniki współczesne poprostu wysilają się na osiągnięcie jak największej ilości kupujących i starają się zasłużyć w ten sposób na umieszczanie ogłoszeń, dając czytelnikom najdziwaczniejszą, „zajmującą” miksturę wiadomości niesprawdzonych, celując tam, gdzie największy tłum, poszukując sensacyi, czyli tego, co wywrze największe wrażenie na jak najszersze masy. Dziennik nie może sobie pozwolić na pracę logiczną, obliczoną na cele rozleglejsze, patrzące w przyszłość. Dziennikarstwo na wielką skalę, zwracające się do żywiołów bezbarwnych, do przeciętnych jednostek demokratycznych, znajduje się u kresu swojej potęgi. Jeżeli tylko zacznie się wdawać w badanie ściśle określonych postulatów, zasad lub wierzeń, jeżeli tylko okazuje jakąkolwiek wybredność w dowodzeniach, przestaje natychmiast stykać się bezpośrednio z szarością i bezbarwnością tłumów; nudzi je i drażni, przestaje być echem skandalów.
Jeżeli przypuszczenie nasze, że społeczeństwo przestaje być taką szarą, pomieszaną bezładnie masą, że zaczyna się tam odbywać segregacya i grupowanie podobnych sobie jednostek, to musimy wywnioskować, że dziennikarstwo, chociażby uległo zasadniczym zmianom i rozwojowi, nie osiągnie już nigdy jakiegoś większego znaczenia politycznego, niż ma dzisiaj.
I oto badania nasze względem przypuszczalnych zmian w organizacyi partyi politycznych dały nam rezultaty negatywne, co będzie słusznem przynajmniej dopóty, dopóki potrwa teraźniejszy, bezbarwny bezład społeczny i dopóki nie rozpocznie działania klasa ludzi zdolnych, silnych i wykształconych, wpływając na formę rządów, istniejących w krajach i monarchiach demokratycznych.
Działanie tej grupy ludzi energicznych, praktycznych, obdarzonych zmysłem organizacyjnym, natchnionych wiarą w teoryę ogólnego porządku społecznego, nie nastąpi bez nieprzewidzianych wstrząśnień i komplikacyi. Czy zapanowanie ich nad partyami politycznemi w okolicach czysto demokratycznych, zagarnięcie ważnych posterunków urzędowych w krajach monarchicznych na niekorzyść trzymających je w swem posiadaniu bogaczów i uprzywilejowanych — nastąpi mozolnie i stopniowo, drogą powolnego zdobywania placówek, czy też gwałtownie, jak rewolucya… przewidzieć tego nie można, ale reforma ta jest nieuniknioną i będzie wynikiem albo wzajemnego porozumienia się albo spustoszeń wojny.
Należy tu zauważyć — choć wytłomaczyć to trudno — że rządy demokratyczne, opierające się na masach, dążą do wojny z nigdzie dotąd niespotykaną, bezprzykładną siłą.
Partye polityczne, nie mając ani żadnych zasad, ani żadnej określonej polityki — ponieważ wogóle niema już żadnych określonych przekonań w sprawach publicznych — muszą oddziaływać na tłumy tylko w jeden sposób: przez patryotyzm o charakterze zaczepnym. W przyszłości prawie w każdem państwie walki pomiędzy partyami będą miały na celu rozstrzygnięcie pytania: kto jest prawdziwym patryotą? Otóż patryotyzm nie jest to kwiat, któryby rozkwitał w próżni: potrzebny mu jest ktoś „obcy”. Poprostu, aby utrzymać się przy władzy, a bynajmniej nie przez chęć szkodzenia komukolwiek, organizm polityczny będzie musiał coraz bardziej kłaść nacisk na niebezpieczeństwa i nieporozumienia zewnętrzne, zwabiać do urny wyborców krzykami na alarm i oskarżać partye z innego obozu o stosunki z sąsiadującymi narodami, które stawać się będą coraz bardziej wrażliwe na te podjudzania. Politycy przyszłości nawzajem spychać się będą coraz bardziej nad brzeg przepaści nie dlatego, aby sami mieli zamiar w nią się rzucić, ale ponieważ konieczność zmusi ich do obierania tej drogi i ponieważ pójść w innym kierunku znaczyłoby dla nich to samo, co upaść, utracić władzę. Dojdzie w końcu do tego, że rywalizacya, konkurencya, rozjątrzenie wzajemne i nienawiść pomiędzy narodami będzie musiała nieubłaganie zakończyć się wybuchem wojny, tego najsurowszego, najbezwzględniejszego i najbardziej kształcącego z nauczycieli.
Tutaj otwiera się pole do mnóstwa zwodniczych przypuszczeń. Widzimy majaczący w oddali wizerunek Napoleona z wypisanym na czole wyrazem: „cezaryzm”. Ale pozostawiając chwilowo na boku niektóre dalej idące przypuszczenia i powtarzając raz jeszcze, że namiętna wojna pomiędzy narodami jest rzeczą nieuniknioną, musimy stwierdzić, że z chwilą jej wybuchnięcia rządy demokratyczne dokonają swego przeznaczenia i nie podołają jej skomplikowanym następstwom. Wytworzyły się one, aby posiąść władzę, aby utrzymać ją i — nie zrobić z niej żadnego użytku; kierowanie armią i marynarką to już rzecz przechodząca ich siły.
Urządzenia wojskowe i marynarka opierać się będą głównie na tradycyi. Rządy raczej powstrzymają ich rozwój, zamiast nim pokierować. Zamiast postarać się o to aby armia odpowiedziała ustawicznie zmieniającym się, najnowszym wymaganiom, wysilać się będą na to, aby uzbrojenie jej zrobiło jak największe wrażenie na masach wyborców. Prawdziwie zdolni żołnierze porzucą taką armię, albo też zostaną z niej wygnani, jako niebezpieczni nowatorowie. Tak przygotowana, nowa demokracya zawikła się w wojnę i pierwszy jej okres zakończy się katastrofą. Będzie to wstyd i klęska, i niesłychane zamieszanie wśród mas ludzi przerażonych, osłupiałych i wściekłych. Od rodzaju tego konfliktu zależeć będzie, czy wojna mieć będzie znaczenie alarmującego wypadku, czy też dojdzie do rozmiarów ogólnego spustoszenia. Ale niemniej pewnem jest, że każda wojna stanie się dla każdego współczesnego rządu demokratycznego straszliwem doświadczeniem, które stanie się dla narodu twardą, ciężką nauką.
Łatwo byłoby teraz przepowiedzieć, że czy to w zamęcie wojny, czy potem, w chwili klęski, pojawi się człowiek — człowiek silny w postępowaniu, brutalny i bezwzględny, piękny postawą i zawsze zwycięski. Okiełznałby on parlamenty, zmusiłby do milczenia demagogów, doprowadził naród do tryumfów i sławy, zorganizował go w nowe państwo, wybił na monetach swój profil, ująłby w nowe prawa wszystko, stworzyłby świetne, nowe systemy wychowawcze i t. d. — a wdzięczne narody ubóstwiłyby raz jeszcze potęgę szczęśliwego egoizmu… Lecz tu wizya się rozwiewa.
Nic podobnego nastąpić nie może — a jeżeliby nawet, to byłoby to tylko nic nie znaczącym wypadkiem w ogólnym rozwoju wszechludzkiego dramatu. Świata nie będzie już odbudowywał przypadkowy despota, podobnie jak miasta nie oświeca się rakietami. Przeszedł już czas dyktatur. Tylko fałszywe analogie i fałszywe przesłanki mogą doprowadzić do wniosku, żeby miał objąć władzę jaki wódz wojowniczy, jakaś parodya Cezara, jaką był Napoleon I. Nie trzeba zapominać o dwóch rzeczach: po pierwsze, o nieustannym rozwoju klas wykształconych, których dawniej nie było a które są wynikiem coraz szerszego rozprzestrzeniania się wiedzy i mechaniki; po drugie, o zupełnym przewrocie, jaki w sztuce wojennej spowoduje nauka i mechanika.
Dawniej wojna miała zupełnie inny charakter, niż teraz. Była teatralną, dramatyczną, pełną bohaterskich wysiłków; bitwy i całe kampanie zależały od wspaniałego dowódcy, malowniczo siedzącego na koniu, kierującego wszystkiem. W przyszłości wojna będzie kwestyą długoletnich przygotowań. Nie będzie decydujących zwycięstw, ale walka w rozsypce, która odbywać się będzie wszędzie. Coraz mniejszą będzie jej zależność od samowolnych wodzów i sensacyjnych wiadomości, a coraz większą od inteligencyi i zalet osobistych wielkiej ilości ludzi doświadczonych. Wtedy więc, prędzej czy później, ale w każdym razie z powodu, lub podczas wojny, stanie się jasnem, być może zupełnie niespodziewanie, że u steru władzy stoi nowa klasa ludzi rozumnych, wykształconych naukowo. Zapewne pośród trudności, spowodowanych przez wojnę, spostrzegą nagle ze zdumieniem, że nowa ta klasa ludzi posiada w swoich rękach miasta i środki przewozowe, szosy i koleje żelazne, kanały, żywność, elektryczność, artyleryę i narzędzia burzące, o jakich się nam ani śniło. Ludzie ci znajdą w sobie powiększającą się z dnia na dzień świadomość swojej wartości, różnicę, jaka ich dzieli od szarego tłumu, wspólność celów i dążeń. W ich mocy leżeć będzie albo przelać potoki krwi, albo też powstrzymać ludzkość od okropności bezmyślnego zarzynania się.
I wtedy może się stać, że powiedzą: „Przypuśćmy, że nie zwracamy zupełnie uwagi ani na tych krasomówców parlamentarnych, ani na ten skłębiony, bezsilny tłum. Przypuśćmy, że my teraz nałożymy wędzidło i spróbujemy zaprowadzić coś bardziej logicznego i trwałego”. Być może, iż wypowiedzenie tej myśli będzie miało miejsce bez hałasu, bez krwi rozlewu i niespodzianych zawikłań — ale niewątpliwą jest rzeczą, że tak czy owak, stanie się to nieodwołalnie, a potem myśl pociągnie za sobą i czyny. W każdym razie to, co jest obecnie zaledwie pocieszającem przypuszczeniem, stanie się zupełnie jasnem — mianowicie, że wogóle bogactwo nie jest niezwyciężoną potęgą, lecz tylko czemś, co wpływa na stado, na szary, nieświadomy tłum, którego strzeże policya.
Jak w chemii nadmiernie nasycony pewną substancyą związek wydziela ją w kryształach za wstrząśnieniem, tak nowa klasa ludzi wystąpi w nawałnicach wojny ukształtowana i zorganizowana. Szarlatani mogą przetrzymać wszystko, z wyjątkiem wojny. A że konieczność zmusza ich do podsycania szowinizmów i nienawiści narodowych — ponieważ to jest źródło, z którego czerpią swą siłę — wnioskujemy stąd, że jakimkolwiekbądź sposobem musi zniknąć ta bezbarwna, stłoczona masa, stanowiąca demokracyę dzisiejszą — tak, jak ustępuje noc wobec świtu — a z łona jej narodzi się nowe państwo przyszłości.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Deklaracja praw człowieka i obywatela, 1789.
  2. Której punktem oparcia byłaby owa quasi-powszechna wiara w teoryę demokracyi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Jan Kleczyński.