<<< Dane tekstu >>>
Autor Sándor Petőfi
Tytuł Wojak Janosz
Rozdział XIX.
Wydawca Władysław Sabowski
Data wyd. 1869
Druk Karol Budweiser
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Władysław Sabowski
Tytuł orygin. János vitéz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.

Dwoje towarzyszy miał Janosz w tej drodze:
Smutek w głębi serca, dręczący go srodze,
I miecz ciężki w pochwie, który z taką sławą
W walkach z poganami rdzą się okrył krwawą.

Z niemi szedł po świecie nieznanemi drogi...
Już kilkakroć miesiąc odmienił swe rogi,
Wiosna już pokryła świat kwiecia kobiercem,
Janosz rzekł do smutku, co mu miotał sercem:

„Kiedyż wreszcie spoczniesz czarny ty potworze,
Smutku nieprzebrany, w męczarni doborze?
Jeśli nie chcesz zabić, nie dręcz mnie daremnie,
Przestań czczą igraszkę robić sobie ze mnie.


„Widzę, że nie umiesz śmierci mi sprowadzić,
Muszę sobie zatem inaczéj poradzić;
Do was się obrócę przygody, wy prędzéj,
Położycie koniec życia mego nędzy.”

Tak przemawiał Janosz i smutek go rzucił,
A choć potem kiedy dręczyć go powrócił,
To zastawał serce zamknięte i głuche,
I mógł tylko łzami zwilżyć oczy suche.

Wkrótce i łez w oczach przebrały się zdroje...
Dzielny wojak Janosz wiódł tak życie swoje,
Aż je zawlókł wreszcie między ciemne bory,
I tam dnia jednego wóz napotkał spory.

Był to wóz garncarza, dość ciężki w istocie,
Bo ładowny gliną. Stał nad osie w błocie.
Biedny garncarz walił wciąż koniska biczem,
Ale ich wysiłki wszystkie były niczem.

Janosz rzekł: „Daj Boże dzień dobry, człowiecze,”
A garncarz mu w oczy spogląda i rzecze,
Bojąc się go trochę i złoszcząc się wściekle:
„Nie mnie dziś dzień dobry, ale djabłu w piekle.”

Janosz na to: „Niezbyt jesteście w humorze.”
„Któż przy takiém błocie weselszym być może?“
Płakał garncarz. „Tłukę szkapy ile włazi,
I od rana wybrnąć nie mogę z téj mazi.”


„No no, nie martwcie się, ja wam dopomogę,
Tylko mi powiedzcie czy znacie tę drogę?”
Janosz wskazał drogę, co prosto jak strzała,
Przez sam środek właśnie las ów przecinała.

„Gdzie ta droga wiedzie? Powiem wam najszczerzéj,
Drogi tej jak ognia unikać należy,
Bo ona do kraju olbrzymów prowadzi,
Ktokolwiek tam wstąpi, zabiją go radzi.”

Janosz odpowiedział: „Nic mi to nie szkodzi...
No, a teraz wóz wasz wyciągnąć się godzi.”
Ujął za wóz z tyłu wojak Janosz śmiele,
I w tył go pociągnął jakby bagatelę.

Garncarz rozwarł usta i oczy wyłupił,
Krzyknął: „Chryste Panie! któryś nas odkupił!”
Chciał dziękować, ale Janosz już tymczasem
Uszedł dość daleko wielką drogą, lasem.

Przeszedł wojak Janosz różne okolice,
Aż doszedł pod państwa olbrzymów granice.
Tam płynęła woda, strumykiem ją zwano,
Choć powinna była nosić rzeki miano.

Olbrzym bardzo straszny po nad tym potokiem,
Jako strażnik kraju chodził wolnym krokiem;
Janosz pragnąc ujrzeć całą tę figurę,
Musiał zadrzeć głowy, jakby patrzył w chmurę.


Ledwie że do kolan dosięgał mu głową.
Olbrzym prawił głosem grzmiącym piorunowo:
„Zda mi się, że w trawie jakiś człowiek chodzi,
Nogą go zadepczę, nic to mi nie szkodzi.”

Gdy to właśnie zrobić myślał zagniewany,
Janosz podniósł w górę miecz wypróbowany,
Drągal stąpił, ale w skutek skaleczenia,
Krzyknął... cofnął nogę... i padł do strumienia.

„Właśnie jak mi trzeba, tak się w wodę stoczył,”
Myślał Janosz. Szybko na olbrzyma skoczył,
I ciało strażnika, tak groźnego wzrostem,
Do przebycia wody stało mu się mostem.

Gdy szedł Janosz po nim krokiem nie leniwym,
Olbrzym się naprawdę wydawał nieżywym,
Lecz pragnąc być pewnym, że go z świata zgładził,
Janosz miecz mu w piersi po rękojeść wsadził.

I nie patrzył olbrzym już według zwyczaju,
Czujném swojém okiem na granice kraju,
Widział tylko okiem swém zaćmienie słońca,
A zaćmieniu temu nie miało być końca.

Przepływając przezeń, strumień się zapienił,
I krwią jego wody swoje zaczerwienił...
A nasz wojak? jakaż spotkała go dola?
Wkrótce to opowiem, jeśli słuchać wola.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sándor Petőfi i tłumacza: Władysław Sabowski.