<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Wojna światów
Wydawca Nakładem Redakcyi „Gazety Polskiej“
Data wyd. 1899
Druk Druk J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Wentz'l
Tytuł orygin. The War of the Worlds
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Spadająca gwiazda.

Nadeszła wreszcie noc, w której spadła pierwsza gwiazda. Spostrzeżono ją najpierw nad ranem, przelatującą w kierunku wschodnim ponad Winchester, jako smugę światła, unoszącą się wysoko w atmosferze. Setki ludzi musiały widzieć to zjawisko i brały je zapewne za zwykłą spadającą gwiazdę. Albin mówił, że zostawiała za sobą zielonawy odbłysk, który świecił jeszcze parę sekund po jej przejściu, a Denning, nasza największa powaga w kwestyi meteorytów, utrzymywał, że wysokość, na której ją najpierw zauważono, była około dziewięćdziesięciu do stu mil; sądził nadto, iż spaść musiała na jakie sto mil dalej ku wschodowi.
Ja byłem w domu i pisałem; a chociaż okna mego gabinetu mają widok na Ottershaw i wówczas jeszcze lubiłem trzymać je otwarte, aby spoglądać na niebo wieczorne, jednak nic nie widziałem. A jednakże to najdziwniejsze ze wszystkich zjawisk, widzianych kiedykolwiek na ziemi, musiało ukazać się właśnie w owej chwili i byłbym je ujrzał, gdybym tylko był podniósł oczy od mej roboty. Niektórzy mówili potem, że lecąc wydawało rodzaj syku: lecz ja tego nie słyszałem. Wiele osób w Berkshire, Surrey i Middlesex musiało widzieć meteor spadający i wzięło go za jeden więcej meteoryt; lecz nikomu nawet na myśl nie przyszło szukać spadłej masy tejże jeszcze nocy.
Nad samym ranem jednakże, poczciwy Ogilvy, który widział lecącą gwiazdę i pewnym był, że nowy meteoryt leży gdzieś na polach pomiędzy Horsell, Ottershaw i Woking, wstał śpiesznie aby go odszukać. Znalazł też go istotnie zaraz o świcie niedaleko od kopalni piasku. Zaostrzony koniec spadłego ciała wyorał olbrzymią jamę, rozrzucając szeroko piasek i żwir na okalające wrzosowiska, tworząc pagórki widoczne już z odległości półtorej wiorsty. Wrzosy paliły się po stronie wschodniej i wązki pasek dymu unosił się na widnokręgu.
Sam zaś przedmiot leżał prawie cały zagrzebany w piasku pośród drzazeg i odłamów świerku, który spadając roztrzaskał. Część jego wystająca ponad powierzchnię miała kształt olbrzymiego cylindra pokrytego warstwą jakiejś brunatnej rdzy czy czegoś podobnego, w średnicy zaś miał około dziewięćdziesięciu stóp. Ogilvy zbliżył się do leżącej przed nim masy, zdziwiony jej wielkością i kształtem, bo wszystkie prawie meteoryty są mniejwięcej zaokrąglone. Była ona jednakże jeszcze tak rozgrzana wskutek tarcia powietrza w szybkim swym biegu, że niepodobna było przysunąć się do niej. Jakiś stały odgłos w jej wnętrzu przypisywał nasz uczony procesowi nierównego stygnięcia powierzchni; bo wówczas jeszcze wcale mu na myśl nie przyszło, że przedmiot ten mógł być pustym wewnątrz.
Stanął na brzegu zagłębienia, które szczególne ciało wyżłobiło sobie i przypatrywał się dziwnym jego kształtom i barwie, trochę przeczuwając już wówczas nawet pewną celowość tego zjawiska. Ranek był bardzo ciepły i spokojny, słońce złociło brzegi lasu w Weybridge, nie słychać było ani ptaków ani najlżejszego szmeru, tylko koniec cylindra zaczynał się powoli obracać naokoło swej osi. Odbywało się to tak wolno, iż mógł ruch zauważyć jedynie tym sposobem, iż pewien czarny punkt, który widział początkowo u swych stóp, znalazł się niebawem nad jego głową. I wówczas jeszcze nie rozumiał dokładnie co to mogło znaczyć, aż usłyszał jakiś stłumiony odgłos zgrzytu i spostrzegł, że ów punkt czarny wysunął się o parę cali naprzód. Wtedy błyskawicą przebiegła mu przez głowę myśl: Cylinder jest wyrobem sztucznym — pustym wewnątrz — z odśrubowującym się końcem! Coś z wewnątrz odśrubowywało wierzch!
„Na Boga!“ zawołał Ogilvy. „Tam jest człowiek, — ludzie są wewnątrz! Na pół uduszeni! Próbują wyjść!“ I jednocześnie całą tę rzecz złączył w myśli z ową błyskawicą widzianą na Marsie.
Myśl o zamkniętej tam istocie stała mu się tak nieznośną, że pomimo gorąca zbliżył się do cylindra, by pomódz kręcić; lecz na szczęście, lekkie promieniowanie ostrzegło go dość wcześnie, zanim przyłożył rękę do rozpalonego metalu. Potem stał przez chwilę niezdecydowany, aż wreszcie porwał się i zaczął szybko biedz ku Woking. Musiała być wtedy 6­‑a rano. Spotkał jakiegoś woźnicę i usiłował mu rzecz opowiedzieć; lecz opowieść jego i pozór (kapelusz zostawił w dole) były tak dziwne, iż spotkany woźnica zaciął konie i pojechał dalej. To samo spotkało go u oberżysty, który właśnie otwierał swój sklep na Horsell Bridge. Człowiek ten wziął go za zbiegłego waryata i próbował nawet zamknąć go chwilowo w szynkowni. To otrzeźwiło trochę biednego Ogilvy, aż wreszcie spostrzegł Hendersona, londyńskiego dziennikarza pracującego w swoim ogrodzie, i zawołał nań przez parkan, opowiadając co zaszło.
— „Henderson, wszak widziałeś tę spadającą gwiazdę wczorajszego wieczora?
— „Bo co? — rzekł Henderson.
— „Leży tam na błoniach Horsell.
— „No, no! — rzekł Henderson. — Aerolit! To dobrze.
— „Ależ to jest coś więcej niż meteoryt. To cylinder — sztuczny cylinder, człowieku! A w środku coś się porusza!
Henderson stanął jak wryty ze szpadlem w ręku.
— „Co takiego? — spytał, bo trochę nie dosłyszał.
Ogilvy opowiedział mu wszystko co widział; Henderson pomyślał chwilę, potem rzucił szpadel, włożył marynarkę i wyszedł na drogę. Obaj wrócili natychmiast na błonia i znaleźli cylinder wciąż w tej samej pozycyi. Powietrze tylko wydostawało się czy też wchodziło przez szparę otworu, wydając lekki syczący odgłos.
Nasłuchiwali, stukali laskami w spopieloną łuskę, lecz, nie otrzymując żadnej odpowiedzi, sądzili, że człowiek czy też ludzie, znajdujący się wewnątrz, muszą być nieprzytomni lub nieżywi.
Obaj naturalnie nie mogli nic zrobić. Krzyczeli tylko z całych sił, usiłując dodać odwagi uwięzionym, obiecując rychłą pomoc i udali się znów do miasta. Można sobie wyobrazić jakie sprawiali wrażenie podnieceni, okryci piaskiem z ubraniem w nieładzie biegnący tak środkiem ulicy, właśnie w chwili kiedy otwierano sklepy, a ludzie podnosili story w oknach swych sypialni. Henderson pobiegł natychmiast do telegrafu, by przesłać wiadomość do Londynu. Artykuły w gazetach przygotowały już były umysły ogółu do tego nowego pojęcia.
Około 8 ej znaczna liczba chłopców i nie mających zajęcia ludzi wyruszyła na błonia, aby zobaczyć „nieżywych ludzi z Marsa“. Taką bowiem formę przybrało całe opowiadanie. Ja najpierw usłyszałem to od chłopca przynoszącego mi gazetę około trzy kwadranse na dziewiątą, kiedy posłałem po moją Daily Chronicle. Byłem, ma się rozumieć, bardzo zdziwiony i natychmiast podążyłem do kopalni piasku przez most Ottershaw.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Maria Wentz'l.