Wojna światów/Księga II/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna światów |
Wydawca | Nakładem Redakcyi „Gazety Polskiej“ |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Druk J. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Wentz'l |
Tytuł orygin. | The War of the Worlds |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pierwszą moją czynnością po wejściu do spiżarni było zamknięcie za sobą drzwi od kredensowego pokoju. Ale śpiżarnia była pusta; nie zostało ani źdźbła jakichkolwiek zapasów. Widocznie Marsyjczyk zabrał je wszystkie dnia poprzedniego. Po tem odkryciu ogarnęła mię rozpacz, przez cały jedenasty i dwunasty dzień nie miałem nic w ustach.
Z początku usta i gardło paliły mię okropnie i siły opuszczały. Siedziałem po ciemku w stanie zupełnego zwątpienia. Myślałem tylko o jedzeniu. Sądziłem, żem ogłuchł, bo wcale nie słyszałem poprzednich odgłosów pochodzących z jamy, gdzie były machiny Marsyjczyków. Nie czułem się na siłach zaczołgać się do otworu, inaczej bowiem byłbym wyjrzał z pewnością.
Dwunastego dnia gardło mię tak paliło, że, nie zważając już na niebezpieczeństwo zwrócenia na siebie uwagi, wziąłem się do skrzypiącej pompy umieszczonej nad zlewem i spuściłem parę szklanek zepsutej deszczowej wody. Woda ta pokrzepiła mię znacznie, a fakt, że żadne ciekawe macki nie zajrzały do mnie, pomimo skrzypiącej pompy, dodał mi odwagi.
Przez cały ten czas myślałem dużo o pastorze i jego śmierci, lecz w sposób oderwowany i niejasny.
Trzynastego dnia napiłem się jeszcze trochę wody, zdrzemnąłem się, myśląc o jedzeniu i o jakim takim sposobie ucieczki. Gdy zasypiałem, dręczyły mię zawsze okropne widziadła, śniłem o śmierci pastora lub wystawnych obiadach; lecz, czy na jawie czy we śnie, doznawałem wciąż uczucia bólu, który skłaniał mię do ciągłego picia. Światło, które się przeciskało do mej kryjówki, było czerwonego koloru, w mojej rozprzężonej wyobraźni miało ono kolor krwi.
Czternastego dnia przeszedłem do kuchni i ze zdziwieniem spostrzegłem, że gałązki Czerwonego Ziela przerosły przez otwór w ścianie, zamieniając tym sposobem półzmrok, jaki tam panował, na karmazynowe owo oświetlenie.
Piętnastego dnia, rano bardzo, usłyszałem jakieś dobrze mi znane odgłosy w kuchni, a przysłuchawszy się lepiej, poznałem w nich drapanie i wąchanie psa. Poszedłem do kuchni i zobaczyłem pysk psa pomiędzy gałązkami Czerwonej rośliny. To mię bardzo zdziwiło. Zwierzę, zwąchawszy mię, zaczęło głośno szczekać.
Pomyślałem sobie, że gdyby mi się udało przywabić go i zabić, mógłbym go zjeść, w każdym razie zabić go było rzeczą prawie konieczną, bo mógł na mnie zwrócić uwagę Marsyjczyków.
Podszedłem bliżej mówiąc: „pójdź tu!“ lecz on nagle cofnął się i uciekł.
Nasłuchiwałem, nie ogłuchłem przecież; w dole panowała cisza zupełna. Słyszałem tylko szelest podobny do trzepotania skrzydeł ptaka, chrapliwe skrzeczenie i to wszystko.
Przez długi czas leżałem blisko otworu, nie śmiejąc odsunąć czerwonych gałązek, które go zasłaniały. Parę razy słyszałem słabe stąpanie niby psa, który biega tu i owdzie, potem znów owo trzepotanie skrzydeł i nic więcej. Wreszcie ośmielony ciszą wyjrzałem.
W dole nie było żywej istoty z wyjątkiem licznych kruków, które pasły się na ciałach ludzi, których krwią żywili się Marsyjczycy.
Obejrzałem się dokoła, nie dowierzając swoim oczom. Wszystkie machiny znikły i z wyjątkiem wzgórka z niebieskiego proszku, kilku sztab glinu i szkieletów zabitych ludzi, miejsce to przedstawiało się jak najzwyklejszy wielki dół wykopany w piasku.
Powoli wydostałem się i stanąłem na stosie gruzów, zkąd mogłem widzieć co się działo wszędzie, z wyjątkiem za mną ku północy; nigdzie ani śladu żadnego Marsyjczyka widać nie było. Pod nogami przepaść stroma; trochę dalej obsunięte gruzy pozwalały wejść na szczyt ruin, pod któremi się znajdowałem. Nareszcie nadeszła sposobność ucieczki. Zacząłem drżeć.
Wahałem się jeszcze chwilę, a potem, z sercem bijącem gwałtownie, wdrapałem się na sam szczyt góry, pod którą zostawałem pogrzebany przez dni tyle.
Obejrzałem się; lecz i na północy nie widać było Marsyjczyków.
Kiedy po raz ostatni widziałem tę okolicę, była to porządna ulica mająca po obu stronach wygodne białe i czerwone domy, poprzegradzana obficie cienistemi zielonemi drzewami. Obecnie zaś stałem na górze gruzów, gliny i żwiru, całej pokrytej mnóstwem kaktusowatych, do kolan mi sięgających, czerwonych roślin, z któremi nie walczyło o byt ani jedno ziemskie ziele. Drzewa, bliżej mnie będące, obumarłe były i brunatne, lecz dalej, na tych, które żyły jeszcze pięły się już czerwone zwoje.
Wszystkie sąsiednie domy zawaliły się, lecz żaden nie był spalony. Ściany niektórych sterczały jeszcze do wysokości drugiego piętra z potłuczonemi oknami i powyrywanemi drzwiami. W pokojach, pozbawionych sufitów, rosło wszędzie Czerwone Ziele. Poniżej leżała rozwarta przepaść, a w niej wrony, i kruki walczyły o resztki zdobyczy. Mnóstwo innych ptaków podskakiwało i fruwało wśród ruin, chudy kot przesuwał się zręcznie wzdłuż ściany, lecz człowieka nigdzie ani śladu.
W przeciwstawieniu do mego niedawnego więzienia, dzień wydał mi się niezwykle jasnym, a niebo niebieskiem. Łagodny wietrzyk kołysał lekko gałązkami Czerwonego Ziela, a powietrze było nad wszelki wyraz przyjemne!