Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Zakończenie/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IX
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Bestużew z żoną i dziećmi gościł w Łysych-Górach od dwóch miesięcy, gdy dostał list od jednego z przyjaciół w Petersburgu. Ten wzywał go, aby stawił się niezwłocznie na posiedzenie „Towarzystwa“, którego był nie tylko członkiem, ale głównym założycielem. Miano tam bowiem rozprawiać nad bardzo ważnemi kwestjami. Nataszka list przeczytawszy (czytała zaś każdy, który mąż odbierał), zaczęła Piotra pierwsza namawiać do podróży natychmiastowej, pomimo, że cierpiała bardzo, skoro musiała rozłączyć się z mężem. Bała się zawsze jak ognia, żeby nie przeszkadzać mężowi w jego pracach społecznych, od których według jej silnego przekonania, zawisło wszelkie dobro i pomyślność ludzkości całej. Na Piotra spojrzenie proszące nieśmiało o przyzwolenie, odpowiedziała nie tylko potakująco, ale namawiając go do tego najusilniej. Prosiła tylko, żeby wyznaczył z góry termin powrotu. Stanęło na tem, że Piotr zabawi miesiąc w Petersburgu. Minęło tymczasem sześć tygodni od jego odjazdu i Nataszka wpadała z początkowego gniewnego rozdrażnienia w czarną melancholją, nareszcie w gorączkowy niepokój co bardzo źle oddziaływało na humor niemowlęcia, które karmiła. Chłopczyna darł się niemiłosiernie po dniach całych, a co gorsza i po nocach całych. Zjechał był również na dłuższy pobyt do Łysych-Gór, Denissow, obecnie jenerał na pensji, przyjęty otwartemi ramionami przez Rostowów. Należał on do pertji Wolnodumców niezadowolonych z całego ustroju państwowego i krytykujących ostro każdy czyn rządowy. Patrzał on na hrabinę Bestużew z bolesnem zdziwieniem, niby na stary, wyblakowany portret, przypominający nam bardzo słabo rysy osoby niegdyś przez nas ukochanej. Byłaż to rzeczywiście owa ubóstwiona przez niego czarodziejka, owa postać wiotka jak trzcina, pełna uroku nadziemskiego? Teraz widział przed sobą tłuściutką matusię, w szlafroczku wiszącym na niej na kształt wora, z oczami mdłemi, z włosami splątanemi niedbale w tyle głowy, mówiącą wiecznie aż do znudzenia o swoich malcach, jakby już nie było innego na świecie przedmiotu do rozmowy prócz jej dziatwy.
Nadeszła wigilja św. Mikołaja. Czekano na powrót Piotra lada godzina, Mikołaj przeczuwając nieład, jaki wkradnie się jutro w cały ustrój domowy, przez napływ gości i sług obcych, był na nogach od świtu. Obszedł szczegółowo wszystkie budynki gospodarskie, i wrócił dopiero na objad do pałacu. Wiedział, co go czeka nazajutrz, jak służba cała będzie pijaniuteńka, jak on sam w ciasnym i niewygodnym mundurze umęczy się i znudzi, grając niewdzięczną rolę gospodarza. Wchodził też do sali jadalnej w najgorszym humorze, co zaraz poznała Marja, siedząca zawsze naprzeciw męża, po ruchu gwałtownym, jakim odtrącił z brzękiem i dźwiękiem szklankę i kieliszek. Zastał już wszystkich siedzących przy stole. Z dziećmi, ich nauczycielkami i mentorami, z członkami rodziny i gracjalistkami, było dwadzieścia cztery osób, zasiadających codziennie do stołu w Łysych-Górach. Z żoną wcale się dziś nie widział, prócz przy wspólnem śniadaniu. Zwykle widząc męża w złym humorze, miała na tyle przezorności, że czekała do końca objadu, żeby spytać go słodko co mu tak czoło zasępia? Dziś mocno zaniepokojona jego miną kwaśną i naburmuszoną, zapomniała o zwykłej dyplomacji, pytając go troskliwie, czy znalazł wszystko w porządku? Źle się wybrała z niewczesnem pytaniem.
Odburknął szorstko:
— Z tem bydłem kwadratowem? Ciekawym kto byłby na tyle mądry, żeby doprowadzić do ładu i składu, naszych ruskich Chamów?!
— Nie omyliłam się więc — pomyślała Marja, boleśnie dotknięta męża szorstką odpowiedzią. — Jest wściekły?... czemże ja jednak mogłam go rozgniewać? — Nie pytała więcej o nic, widząc że Mikołaj milczy również. Rozmowę zatem prowadził dalej Denissow, i wkrótce stała się ogólną, tylko gospodarstwo oboje nie brali w niej udziału.
Gdy odchodzili od stołu, ucałowawszy rękę matki Mikołaja, żona szepnęła tuląc się do męża pieszczotliwie, dla czego taki na nią gniewny?
— Zawsze musisz sobie nabić głowę czemś, o czem się nawet nie śni nikomu! — odrzucił niecierpliwie.
To słowo zawsze, potwierdzało Marji obawy, przekonywując, że mąż jest mocno rozdrażniony, tylko nie chce powiedzieć dla czego. Małżeństwo to żyło w takiej zgodzie i harmonji, że hrabina matka i Sonia, które byłyby może i rade, w swojej zazdrości, jedna o miłość syna, druga o tego, którego przez lat tyle uważała jako narzeczonego, módz dopatrzeć jakiej chmurki na ich wiecznie jasnym horyzoncie, nie mogły nigdy pocieszyć się czemś podobnem i wmieszać się do ich spraw, niby to w celu pogodzenia stron zwaśnionych. Czasem jednak było między małżonkami chwilowe nieporozumienie, z którem ukrywali się starannie przed innymi. Następywało to zwykle po chwilach największego upojenia, a także podczas stanów poważnych Marji, jak obecnie. Wtedy osłabiona i rozdrażniona fizycznie, brała podwójnie do serca, i rozżalała się lada drobnostką.
— Panie i panowie! — zawołał nagle Mikołaj z komicznym patosem (w czem Marja dopatrzyła chęci dokuczenia jej). — Od szóstej z rana jestem na nogach. Jutro będę miał ciężką pańszczyznę przez cały dzień, idę więc położyć się i wyspać należycie, na zadatek czekających mnie jutro trudów.
Oddalił się, nie dodawszy ani słowa. W małym saloniku rzucił się na szezlong w całem ubraniu.
— To tak zawsze — Marja pomyślała. — Mówi do wszystkich, tylko nie do mnie. Nie podobam mu się, rzecz aż nadto widoczna, szczególniej w tym stanie. — Spojrzała ze smutkiem w duże, stojące zwierciadło, odbijające aż nadto wiernie jej figurę beczułkowatą i twarz żółtą, mizerną, przeciągniętą, w której świeciły jedynie jej oczy duże, piękne i promieniste. Wszystko i wszyscy drażnili ją w tem usposobieniu. Hałas i tartas, który dziatwa robiła, śmiech rubaszny Denissowa, a szczególniej powłóczyste Soni spojrzenie, odprowadzające za próg jej męża. Po co ona patrzy na Mikołaja? Już to biedna Sonia bywała najczęściej kozłem ofiarnym, na którym mełło się to, co w głębi serca Marji dolegało. Za chwilę wyszła i młoda hrabina Rostow z sali jadalnej, udając się do pokoju dziecięcego. Zastała tam swoją dziatwę bawiącą się: „W podróż do Moskwy“, siedząc na krzesełkach powiązanych sznurkami. Zaprosiły i matkę do wzięcia udziału w zabawie. Zrobiła dzieciom tę przyjemność. Zły humor męża nie dawał jej atoli spokoju i miała go ciągle na myśli. Wstała wkrótce, podchodząc krokiem ciężkim i kaczkowatym, do drzwi odchylonych saloniku.
— Może już nie spi — powiedziała sobie w duchu. — Będę zatem mogła pogadać z nim sam na sam. — Nie zauważyła, że tu za nią wyśliznął się i Jędruś, synek najstarszy.
— Kochana Maryniu, zdaje mi się, że zasnął, taki strudzony! — usłyszała za sobą szept Soni, wchodzącej na korytarz z przeciwnej strony. Zwróciła się ku niej, tłumiąc w sobie gniew siłą mocą i połknąwszy odpowiedź suchą i szorstką, którą chciała jej dać do poznania, żeby nie mięszała się w nie swoje rzeczy. Teraz i synka spostrzegła za sobą; udając więc, że Soni uwagi wcale nie słyszy, skinęła na chłopczyka, żeby zachował się cicho, a sama stanęła w drzwiach uchylonych, podczas gdy Sonia wyszła na palcach drugiemi. Słuchała z lubością, tak jej dobrze znanego chrapania męża. Wyobraziła sobie to czoło piękne, gładkie i wysokie, ten delikatny i puszysty wąsik czarny, nad ustami koralowemi, tę twarz śliczną i przez nią nad życie własne ukochaną, w którą wpatruje się nie raz wieczorem całemi godzinami, przy mdłem światełku lampki nocnej. Mikołaj ruszył się przez sen, a na to malec wleciał pędem do saloniku, wrzeszcząc na całe gardło:
— Tatusiu! mama stoi za drzwiami.
Marja pozieleniała z trwogi śmiertelnej. Ruchami gwałtownemi przywoływała malca nakazując mu milczenie. Na chwilę cisza na nowo zapanowała, ale owa złowroga, burzę zapowiadająca. Wiedziała, że niecierpiał żeby go budzono wśród drzemki poobiedniej. I rzeczywiście, nie czekała długo na nowy dowód tegoż:
— Że też w własnym domu nie mogę mieć nigdy chwili wypoczynku! — zawołał szorstko Mikołaj. — Jesteś tam Marjo?... Czemużeś pozwoliła wejść temu wisusowi?!...
— Pragnęłam tylko popatrzeć zdaleka... przekonać się czy... Nie wiedziałam, że Jędruś wyśliznął się w te tropy za mną... Przebacz mój drogi...
Mikołaj zamruczał coś niezrozumiałego, a matka porwała za rękę niesfornego chłopaka, ciągnąc gwałtem za sobą. Może w pięć minut po tym fatalnym wypadku, mała trzechletnia Nataszka, wielka ojca faworytka i pieszczoszka, dowiedziawszy się od Jędrusia, że spi w saloniku, wymknęła się matce, tak samo niepostrzeżenie, pchnęła drzwi, które skrzypnęły na zawiasach i zbliżyła się kroczkiem drobnym, ale śmiałym do szezlongu. Wspiąwszy się na paluszki, pocałowała rękę ojca zwisającą, nie mogąc dostać do twarzy obróconej ku ścianie. Zwrócił się ku niej Mikołaj, z czułym i słodkim uśmiechem.
— Nataszko, Nataszko! — matka pobiegła za nią, przywołując po cichu, przez drzwi odchylone. — Chodźże tu! pozwól spać tatkowi.
— Ależ tatko nie chce już spać mateczko, śmieje się do mnie — rzekła dziecina z minką figlarną. Mikołaj spuścił nogi na posadzkę i porwał małą na ręce.
— Zbliż że się i ty Maryniu — skinął na żonę.
Weszła, siadając nieśmiało obok niego.
— Nie widziałam kiedy mi się oboje wymknęli — szepnęła z wzrokiem spuszczonym.
Mikołaj z dziewczynką na jednem ramieniu, drugiem objął żonę za szyję, a spostrzegłszy wyraz błagający o przebaczenie w jej oczach łez pełnych, pocałował ją w czoło:
— Czy wolno całować mamę? — spytał żartobliwie córeczkę.
— Wolno, wolno! — zatrzepotała rączętami — i w oczka, i w buzię!...
— Dla czegoś sądziła przed chwilą, że się gniewam na ciebie? — rzekł Mikołaj, przenikając tajemną myśl żony.
— Ah! ty nie wiesz, co się wtedy ze mną dzieje! Czuję się tak bardzo nieszczęśliwą, gdy cię takim widzę. Zdaje mi się zawsze...
— Ejże! co za szaleństwo! Powinnabyś się wstydzić Maryniu...
— Zdaje mi się... że... że... nie możesz kochać równie brzydkiej istoty, szczególniej gdy tak wyglądam, jak w tej chwili.
— Cicho bądź! Pleciesz koszałki, opałki!... Nie wiem zresztą czy cię kocham... a jednak... jakby ci to wytłumaczyć?... Niechby cień najlżejszy padł pomiędzy nas... niechbym znalazł się bez ciebie, a byłbym zgubionym... niezdolnym do niczego!... Czy ja kocham mój palec?... A niechżeby mi go chciano odciąć?...
— Ja bo inną jestem... ale nie mniej rozumiem ciebie... Więc nie gniewasz się na mnie?
— Ależ ani mi się nie przyśniło coś podobnego, powtarzam ci raz jeszcze! — Gdy się wreszcie uspokoiła, zaczął chodzić po pokoju, wyrażając głośno swoje myśli najtajniejsze przed żoną, jak to było u niego w zwyczaju.
Nawet nigdy się nie spytał, czy chce go słuchać? Był silnie przekonany, że powinni mieć zawsze oboje te same myśli i chęci. Podzielił się więc z nią chęcią zaproszenia Bestużewów i Denissowa, żeby zostali u nich aż do wiosny. Marja słuchała, robiła swoje uwagi, mówiąc mu z kolei o ich własnych dzieciach!
— Jak w niej już przebija kobieta! — przemówiła po francuzku wskazując mu wzrokiem Nataszkę, która patrzyła na nich swojemi dużemi czarnemi oczami. — Zarzucacie częstokroć, że brak nam loiki. Oto nasza cała loika!... Mówię małej: — „Nie idź do tatka, nie przeszkadzaj mu do snu“. — A ona mi na to: — „Ależ wcale nie chce mu się spać. Tatuś się do mnie śmieje“... — I ma słuszność zupełną! — dodała Marja, wlepiając w męża wzrok rozkochany. — Tylko trochę nadto ją rozpieszczasz Mikołciu — szepnęła.
— Cóż chcesz! Robię co mogę, aby ukryć przed nią, że kocham rzeczywiście nad życie własne to bobo!
W tej chwili usłyszano trzask z bata, dzwonki przy sankach, psów głośne szczekanie na dziedzińcu, jak również w domu gwar głosów pomieszanych i drzwi otwierające się z łoskotem.
— Jestem pewna że to Piotr przyjechał — zerwała się Marja. — Pójdę zobaczyć.
Skoro wyszła żona z saloniku, Mikołaj urządził swojej pieszczoszce jazdę na własnym grzbiecie. Zmęczony i zadyszany zatrzymał się wreszcie w galopie, porwał małą śmieszkę harcującą na ojcu jak na koniu, przesadził sobie przez głowę i serdecznie wycałowawszy postawił na nóżki. Ta niezwykła gimnastyka przypomniała mu tańce w domu rodzicielskim. Wpatrując się z miłością niewymowną, w śliczną twarzyczkę swojej córeczki rozpromienionej radością, widział siebie wprowadzającego ją w świat jako pannę dorosłę, i tańczącego mazura, jak niegdyś jego ojciec tańczył z Nataszką sławnego Angleza: Daniel Cowper.
— Rzeczywiście zjawił się Piotr przecież raz! — weszła Marja do męża z oznajmieniem. — Warto widzieć, istne przemienienie, które nastąpiło u Nataszki!... Jednak nie omieszkała zmyć mężowi głowę należycie, za opóźnienie i lenistwo w pisaniu listów. Jakże się nim cieszy! jak się cieszy!... Idźże prędko powitać go!...
Mikołaj wyszedł z saloniku prowadząc za rękę małą Nataszkę... Marja zostawszy samą, szepnęła pół-głosem: — Oh nigdy, nigdy, nie śniłam nawet o tak wielkiem szczęściu!
Nagle zasępiła się jej twarz rozpromieniona, westchnęła, i oczy jej zaszły łzami. Zdawać się mogło, że przeczucie życia wiecznego rzuciło cień ponury na to szczęście ziemskie, którego obecnie używała w całej pełni.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W koło każdego większego ogniska domowego tworzą się grupy odrębne, które grawitując na wzór planet koło słońca, mają swoje własne troski, cieszą się lub smucą, w skutek powodów osobistych. Bywają jednak wypadki elektryzujące wszystkich domowników i z których cieszy się ogół. Takim wypadkiem uszczęśliwiającym był powrót Piotra. Słudzy, nauczyciele i bony, oczekiwali na pewno hojnych prezentów na Nowy Rok od hrabiego. Wiedzieli zresztą, że gdy Piotr gości w Łysych Górach, Rostow jest mniej surowy, i nie wgląda tak szczegółowo we wszystko.
Dzieci nie posiadały się z radości, bo nikt ich nie umiał tak zabawić, jak nieoceniony najlepszy wujcio Piotr! Wiedziały i one, że mogą spodziewać się od wujcia całych pak z najcudowniejszemi zabawkami, całych pudeł cukrów i owoców kandyzowanych.
Mikołcio Bołkoński kończący obecnie lat piętnaście, był dość słuszny na swój wiek, niesłychanie żywy, i obdarzony nader bystrym umysłem. Nadto szybki rozwój inteligencji, oddziaływał wrogo na ustrój fizyczny. Chłopczyna był wątły, chorowity i nerwowy do najwyższego stopnia. Miał zawsze prześliczne, głębokie, dziwnie smętne oczy czarne, i jasne jak len kędziorki spływające mu na ramiona. Ubóstwiał wujcia Piotra. Co do Rostowa, mimo wysiłku Marji, chłopczyna nie mógł go jakoś pokochać. Lekceważył go nawet i był dla niego prawie pogardliwie obojętnym. Nie imponował mu ani tytuł pułkownika huzarów, ani krzyż św. Jerzego za chrabrost, który jaśniał na piersiach Rostowa, ile razy występował w galowym mundurze. Piotr natomiast był jego bóstwem. Niczego nie pragnął goręcej, jak żeby mógł być kiedyś tak uczonym, i tak dobrym jak wujcio Piotr. Gdy na niego patrzał promieniała mu twarzyczka; jeżeli kiedy do niego przemówił, chłopczyna nie posiadał się z nadmiaru radości, a serce biło mu w łonie jak młotem. Pamiętał każde jego słowo jakby jaką świętość, i powtarzał potem swojemu mentorowi panu Dessalles z czcią religijną.
Chłopczyna w którego niewinnem serduszku zaczynały zwolna kiełkować namiętne uczucia wieku młodzieńczego, zbudował cały romans niesłychanie poetyczny na kilku szczegółach zasłyszanych z wujcia Piotra przeszłości. Unosił się nad wujcia przygodami, i męczeństwem w niewoli francuzkiej. Przyjaźń jego ojca zmarłego dla Piotra, robiła go prawie świętym w oczach chłopczyny rozmarzonego nerwowo i chorobliwie. Domyślił się z łatwością po wzruszeniu pełnem czułości, z jakiem ciocia Nataszka wspominała kiedy niekiedy o jego ojcu, że kochał się w niej za życia, i był przez nią kochany nawzajem. Wyobraził sobie w bujnej fantazji scenę dramatyczną, gdy ojciec umierający przekazywał swoją najukochańszą druhowi serdecznemu. Zaledwie mógł sobie przypomnieć rysy ojca, ale nie mniej ubóstwiał tę postać mglistą, majaczącą mu przed oczami, a myśląc o zmarłym, zdarzyło mu się nieraz rozpłakać rzewnie.
W tym samym dniu po wieczerzy, gdy wszystkie dzieci udawały się na spoczynek z bonami i nauczycielami, Mikołko szepnął na ucho Dessalles’owi, że miałby wielką ochotę zostać cokolwiek dłużej.
— Cioteczko! — zwrócił się do Marji z czułą prośbą — pozwól mi zostać jeszcze trochę z wami. — Marja spojrzała w tę twarzyczkę drżącą ze wzruszenia.
— Skoro pojawiasz się u nas hrabio, nie może Mikołko odczepić się od ciebie.
Piotr uśmiechnął się łagodnie, widząc że te słowa do niego się stosują:
— Odprowadzę go panu niebawem — zapewnił Dessalles’a, podając mu rękę na dobranoc. — Nie miałem nawet czasu przypatrzeć mu się dokładnie... Jak on robi się podobnym do swego ojca! Nieprawdaż hrabino? — Zwrócił się Piotr ku Marji.
— Do mojego ojca?! — wykrzyknął chłopczyna z zapałem cały zarumieniony, rzucając na Piotra spojrzenie namiętnej prawie miłości i wdzięczności.
Ten spuścił smętnie głowę na piersi, a po chwili nawiązał rozmowę na nowo, którą przerwały były dzieci, oddając wszystkim dobranoc.
Marja zasiadła po wieczerzy do krosienek. Nataszka siedziała naprzeciw męża nieruchoma, wchłaniając w siebie niejako każdą jego odpowiedź, na pytania któremi zasypywali go Rostow i Denissow, dla czego bawił tak długo w Petersburgu? Panowie palili fajki na długich cybuchach z wiszni tureckiej, nakładane i zapalane co chwila na nowo przez usłużnych kozaczków kilkonastoletnich, do tej obsługi wyłącznie odstawionych. Popijali przytem ulubiony „czaj“, dostarczany im przez Sonię siedzącą przed samowarem, z minką pełną melancholji. Mikołko wciśnięty w kąt najciemniejszy, zapatrzony w Piotra jak w tęczę, drgnął kiedy niekiedy, powtarzając szeptem słowa wujcia ukochanego, aby ich nie zapomnieć przypadkiem.
Rozprawiano o tem co się działo w najwyższych sferach rządowych. Denissow niezadowolony w wysokim stopniu, z zawodu jaki go spotkał osobiście, krytykując zawzięcie każdy czyn rządu obecnego, wyrażał się z surowością nieubłaganą o wszelkich „głupstwach“ (według niego) popełnianych w Petersburgu.
— Dawniej — utrzymywał — trzeba było Niemca z urodzenia, aby zrobić w Rosji karjerę. Obecnie dostępują łaski w sferach dworskich ci jedynie, którzy należą do koterji Tatarinowa i Krüdner! Czy ma to jaki sens pytam się was, oddawać pułk Semenowski takiemu prostemu żołdakowi jak Schwartz?!
Rostow pomimo że go to wszystko nie wiele obchodziło, sądził że ubliżałoby jego godności, gdyby nie wziął udziału w kwestjach tak ważnych. Udawał więc wielkie zainteresowanie się nowemi mianowaniami na rozmaite urzęda i dostojeństwa w państwie rosyjskiem. I on zaczął wypytywać Piotra szczegółowo. Rozmowa też toczyła się dalej o wieściach i ploteczkach w sferach dworskich, mniej lub więcej kłamliwych i nie uzasadnionych.
Nataszka przenikając zawsze instynktowo męża myśli i pragnienia najtajniejsze, czuła, że radby wprowadzić rozmowę na inne tory i podzielić się z przyjaciółmi przedmiotem, który go zajmywał najwięcej; sprowadzając jedynie do Petersburga. Chciał tam bowiem naradzić się ze swoim znajomym najświeższej daty, księciem Teodorem. Przyszła zatem na pomoc Piotrowi, pytając wprost, na czem stanęła ich wspólna narada?
— Która? — bąknął Rostow.
— Zawsze w tej samej kwestji palącej. — Piotr odrzucił. — Każdy z nas czuje, że w Rosji wszystko idzie na opak, i że jest świętym obowiązkiem ludzi uczciwych działać odpornie przeciw temu...
— Ludzi uczciwych?! — wykrzyknął Rostow z czołem gniewnie zmarszczonem. — Ciekawym, co mogą na to poradzić?
— Bardzo wiele, mogą bowiem...
— Przejdźmy do mego gabinetu, — przerwał nagle Rostow Piotrowi.
Nataszka wstała, aby zobaczyć co się dzieje u jej dzieci. I Marja poszła za jej przykładem. Panowie udali się do dość odległego gabinetu. Za nimi w tropy wśliznął się Mikołko niepostrzeżenie, przycupnąwszy cichuteńko w kąciku, po za biurem Rostowa.
— Wytłumacz że nam teraz jasno i dobitnie, co czynić zamyślasz? — napadł obcesowo Denissow na Piotra, ćmiąc dalej fajkę.
— Mrzonki, i wiecznie mrzonki niedorzeczne! — mruknął Rostow z niechęcią.
— Oto jakie jest obecne położenie w Petersburgu! — Piotr zaczął mówić, wymachując przytem energicznie obiema rękami, jakby na poparcie słów swoich. — Car prawie w nic się nie miesza. Pogrążył się całkowicie w mistycyzmie. Szuka spokoju za jaką bądź cenę i zdaje mu się, że zdobędzie go jedynie z pomocą ludzi bez czci i wiary, którzy ogół uciskają i prześladują aż miło! W sądach kwitnie przekupstwo najohydniejsze. W wojsku kij przewodzi, a kary cielesne są na porządku dziennym. Lud jest najokropniej uciemiężony; cywilizacja zduszona i przytłumiona. Młodzież myśląca uczciwie, jest tyranizowaną na każdym kroku! Struna wyciągnięta nad miarę pęknąć musi. Jest to nieodwołalnem i każdy z nas to czuje!
Piotr mówił z silnem przekonaniem, jak mówią i za dni naszych i będą mówili po koniec wieków, ci wszyscy, którzy przypatrują się wzrokiem krytycznym, pierwszemu lepszemu rządowi.
— Powiedziałem im to w Petersburgu z całą otwartością...
— Komu?
— Czyż nie wiesz? Księciu Teodorowi, no! i reszcie... Niech idą o lepsze cywilizacja z uczuciem miłosierdzia, dla wszystkich potrzebujących takowego. Rzecz nader piękna, ale jak obecnie nie wystarczająca. Teraźniejsze okoliczności wymagają czegoś więcej!
Rostow niecierpliwił się coraz bardziej. Miał już wybuchnąć i odciąć ostro Piotrowi, gdy spostrzegł nagle bratanka swojej żony.
— A ty co tu robisz? — krzyknął gniewnie.
— Proszę, zostaw go! — wtrącił Piotr ująwszy chłopaka za rękę. — Powiedziałem im nawet o wiele więcej — rozwijał dalej swoje teorje ulubione. — Gdy widzimy, że struna przeciągnięta pęka, gdy wisi nam nad głową na włosku katastrofa nieunikniona, niby miecz Demoklesa, powinniśmy się skupiać, aby stawić mężnie czoło ogólnemu, społecznemu przewrotowi. Co tylko dotąd zachowało się zdrowem na duszy i ciele, przyciągają ku sobie owe sfery. Lecą tedy niby ćmy ku światłu, aby zginąć marnie w płomieniach. Wszyscy psują się tam z gruntu. Jednych gubią rozwięzłe kobiety, drugich carskie fawory, zdobyte pochlebstwem nie prawdziwą zasługą; jeszcze innych próżność i ambicja źle pojęta, jak również żądza pieniędzy, choćby przyszło za nie zapłacić czcią własną i choćby ich trzeba zdobywać najhaniebniej! I tym sposobem rozszerzają się coraz bardziej owe kręgi piekielne... Wkrótce nie stanie i na nasienie ludzi uczciwych i niezawisłych, jak my trzej naprzykład!... Trzeba zatem i z naszej strony wytężyć wszelkie siły!... Niech naszem hasłem będzie odtąd nie tylko bierna cnota, ale działajmy stwierdzając czynami, że pragniemy wolności i niezawisłości!
— A jakiż cel wytknęliście sobie? — zawołał Rostow z gniewem coraz wzrastającym. — W jakim stosunku znajdziecie się w obec rządu, rozpocząwszy waszą działalność?
— Jako jego pomocnicy i doradcy. Właściwie towarzystwo oparte na takich podstawach, nie potrzebowałoby rozwijać się sekretnie. Gdyby on chciał to rozumieć, członkowie tegoż, nie byliby wrogami rządu, ale szliby z nim ręka w rękę, jak przystało na uczciwych i wiernych poddanych i na obywateli miłujących szczerze ojczyznę własną. Bylibyśmy tam po to, aby Pugaczewy nie ścinali nam głów bezkarnie, tacy Arakczejewy, nie wypędzali nas na kraj świata, dla zaludnienia przymusowego wojskowych osad i tym podobnie... Związalibyśmy się po prostu w celu wzniosłym, czuwania nad dobrem powszechnem i nad publicznem bezpieczeństwem.
— Doskonale! skoro jednak Stowarzyszenie jest sekretnem, szkodzi i nie może jak tylko zło szerzyć.
— Dla czego? Mógłżeby kto utrzymywać, że Tugendbund, który uratował przecież całą Europę, spłodził zło jedynie? Czyż przeciwnie ów związek nie zasadzał się na wzniosłem połączeniu cnoty, miłości bliźniego, wspierania się nawzajem, słowem: czyż nie był on wcieleniem w czyn słów Chrystusa wyrzeczonych, gdy konał na krzyżu?
Nataszka, która weszła była do gabinetu brata, podczas rozprawy ożywionej, promieniała radością, wpatrując się w twarz męża z uwielbieniem. Prawie nie słyszała słów jego. Czyż ich nie znała z góry, jak wszystkiego, co płynęło z duszy Piotra? Mikołko, z cieńką szyjką, sterczącą z kryzy koronkowej, na którego nikt już teraz nie zwracał uwagi, był nie mniej od cioci Nataszki szczęśliwy i rozpromieniony. Każde słowo Piotra elektryzowało chłopczynę, rozpłomieniając jego serduszko. W zacietrzewieniu, kręcił i łamał pióra i laskę laku, leżącą na biurku Rostowa.
— Eh! mój drogi — Denissow machnął ręką pogardliwie. — Cały ten kram twój, ten Tugendbund... nie zda się psu na budę! Dobry chyba dla flegmatycznych Niemców, dla zjadaczów kiełbasy — dodał ze zwykłą u niego rubasznością żołnierską. — Przyznaję że wszystko idzie djabli wiedzą po jakiemu. Ale taki ślamazarny Tugendbund to nie przy mnie pisane! Jesteście niezadowoleni? No to podnieście „bunt“ po naszemu! kończący się na „t“, nie na „d“. To rozumię i do tego chętnie rękę przyłożę!
Bestużewy uśmiechnęli się oboje. Rostow atoli, oburzony na prawdę, starał się udowodnić, że nic Rosji obecnie nie grozi, a tylko chorobliwa wyobraźnia Piotra wytwarza jakieś widma krwawe, przypuszczając wybuch rewolucyjny. Piotr bronił zawzięcie swojej tezy, a ponieważ był bardziej rozwinięty umysłowo od Rostowa, wkrótce zapędził w kąt tamtego, zbijając jeden po drugim wszystkie jego argumenta. To rozdrażniło ostatecznie Rostowa, tem bardziej, że w duszy czuł jako on ma słuszność, a jego zdanie jest rzeczywiście rozsądnem i sprawiedliwem.
— Słuchajże teraz Piotrusiu, co ja ci na to odpowiem! — Rostow zerwał się na równe nogi, cisnąwszy fajką o ziemię tak gwałtownie, że rozbiła się w kawałki. — Według ciebie wszystko idzie Bóg wie po jakiemu, słowem najgorzej w świecie. Przepowiadasz nam bliską katastrofę. Nie wierzę ani w jedno, ani w drugie, chociaż nie mogę ci złożyć na to dowodów namacalnych. Gdy mi jednak zaczynasz prawić, że przysięga i obowiązek, to rzeczy względne i podpadające zmianie, mam na coś podobnego odpowiedź gotową!... Jesteś moim szwagrem i najlepszym przyjacielem, nieprawdaż?... Otóż gdyby ci strzeliło do głowy, wprowadzić w czyn twoje mrzonki niedorzeczne, działając wrogo przeciw istniejącemu rządowi, a minister wojny kazał mi wystąpić przeciw buntownikom na czele mego pułku, szarżowałbym na was bez namysłu, siekąc i rąbiąc... ciebie najpierwszego... Teraz rozprawiaj na ten temat ile ci się podoba!... Ja moje skończyłem!
Nastąpiło kłopotliwe milczenie. Przerwała go pierwsza Nataszka, broniąc męża z zapałem, a nabierając z góry brata. Jakkolwiek jej wmieszanie się, nie było poparte silnemi i niezbitemi argumentami, dopięła celu, przestano bowiem dysputować tak zawzięcie i rozmowa toczyła się dalej, w tonie spokojnym i przyjacielskim.
Gdy się rozchodzono, Mikołko schwycił Piotra za rękę, blady z wzruszenia i z oczami pałającemi ogniem gorączkowym.
— Wujciu — szepnął głosem stłumionym i urywanym. — Ty, ty wierzysz w to, co... co... Gdyby mój tatuś żył, czy byłby podzielał twoje zdanie?
Spojrzał badawczo na chłopaka, zrozumiawszy w lot jak musiał pracować jego umysł młodociany nad rozwiązaniem kwestji tak zawiłej, podczas całej ich rozprawy. Przypomniawszy sobie o czem mówiono, żałował teraz na prawdę, że pozwolił zostać z nimi dzieciakowi.
— Tak sądzę — bąknął wymijająco, mocno zafrasowany i wyszedł.
Mikołko zbliżył się zadumany i spostrzegł teraz dopiero, jakiego dopuścił się spustoszenia na biurku Rostów. Stanął cały w ogniu, bełkocząc w trwodze piekielnej słowa urywane:
— Przepraszam... bardzo wujcia przepraszam!... Sam nie wiem co mi się stało!... Nie zrobiłem tego naumyślnie... — ręką zaś wskazywał pióra podgjęte i lak połamany.
— Dobrze, już dobrze! — bąknął Rostow, hamując się w gniewie ile możności. — Nie powinieneś był w ogóle tu się znajdywać, to nie było miejsce dla ciebie! — Rzucił pod stół szczątki połamane i wyszedł za Piotrem drzwiami trzasnąwszy.
Panowie wrócili jeszcze na świeży czaj do sali jadalnej, ale nie rozprawiano więcej ani o polityce, ani o żadnych sekretnych Stowarzyszeniach. Rozmowę ożywiały i podtrzymywały jedynie, wspomnienia z roku 1812, tak ulubione przez Rostowa. Denissow i Piotr wzięli również udział w rozmowie. Dość na tem, że gdy późno w nocy rozeszli się ostatecznie, byli znowu wszyscy trzej w najlepszej zgodzie i harmonji.
— Szkoda wielka — wtrącił Rostow, znalazłszy się sam na sam z żoną w pokoju sypialnym — żeś nie słyszała dziś wieczór mojej rozprawy z Piotrem. Coś tam knują po cichu w Petersburgu przeciw rządowi... Starał się mnie gwałtem przekonać, że w takim zbiegu okoliczności, jest świętą powinnością każdego uczciwego człowieka, złamać przysięgę... Wszyscy napadli na mnie, a najgorzej zburczała mnie Nataszka. Zabawna ta moja siostrunia! Trzyma męża pod pantoflem, wodzi go za nos, aż ognia daje! ale niechże ktokolwiek będzie innego zdania niż jej Piotruś najdroższy, skoczy mu do ócz jak osa! Gdym powiedział bez owijania w bawełnę, że stawiam raz wykonaną przysięgę, najwyżej zakrzyczała mnie że sam nie wiem co plotę! Cóżbyś tu jej była na to odpowiedziała?
— Że masz słuszność zupełną. Już jej to nawet tłumaczyłam niedawno temu. Piotr utrzymuje, że społeczeństwo psuje się i upada coraz niżej... jest zatem obowiązkiem ludzi uczciwych i dobrej woli, spieszyć bliźnim na ratunek... Prawda i to, ale zapomina, że mamy jeszcze o wiele świętsze obowiązki, nadane nam przez Boga samego, i dotyczące nas najbliżej. Możemy w danym razie poświęcić siebie samych, ale nie wolno nam poświęcać dobra dzieci naszych.
— Jakbyś mi z ust wyjęła! — zawołał Rostow, przekonany, że to im właśnie powiedział — Piotr jednak plótł dalej banialuki o miłości bliźniego... o słowach Chrystusa z krzyża... a ten dzieciak Mikołcio z głową tak samo wywróconą do góry nogami!... słuchał go z najwyższem uniesieniem!
— To dziecię okropnie mnie niepokoi! — westchnęła Marja. — Taki jakiś dziwny, tak w niczem niepodobny do swoich rówieśników... Lękam się zawsze, czy dość się nim zajmuję, czy nie zapominam o nim, dbając więcej o dzieci własne? Jest najczęściej sam ze swojemi myślami, a takie osamotnienie źle na niego oddziaływa.
— Sądzę, że nie możesz sobie niczego wyrzucać, co do niego. Jesteś dla Mikołki najczulszą matką, z czego zresztą cieszę się, bo to najmilszy w świecie chłopczyna! — Rostow zwykł był zawsze unosić się w ten sposób nad bratankiem żony, dla którego w gruncie był najzupełniej obojętnym. Czując to i niemogąc w tem się przezwyciężyć, wychwalał malca, ile razy wydarzyła się po temu sposobność.
— Mów co chcesz, a ja czuję, że nie jestem mu matką i to mnie martwi — Marja potrząsła smętnie głową. — Życie osamotnione, nic nie warte dla niego. Trzebaby mu gwałtem towarzystwa.
— Będzie je miał wkrótce. Wybieram się z nim przecie na wiosnę do Petersburga. — Rostow odpowiedział.
Mikołcio tymczasem spał, rzucając się we śnie niespokojnie. U sufitu paliła się lampka nocna, rozsiewając w koło mdłe światełko. Nie mogli bowiem nigdy przyzwyczaić do ciemności chłopaka niesłychanie nerwowego i drażliwego. Obudził się nagle, z kroplami potu zimnego na czole. Usiadł na pościółce, oglądając się w koło z szeroko rozwartemi źrenicami. Dusiła go ciężka zmora. Widział się w towarzystwie wujcia Piotra, w hełmach rzymskich na głowach, podobnych do owych noszonych przez bohaterów Plutarga. Za nimi kroczyła liczna armja. Składała się ona z mnóstwa niteczek cieniusieńkich i mlecznej białości, niby z tak nazwanej Przędzy Matki Bożej, snującej się i czepiającej każdego źdźbła na ściernisku w jesieni. Sława, której ciało przejrzyste składało się również z tych srebrnych niteczek, tylko trochę gęściej zasnutych, szła przodem. Wujcio Piotr i on, lekko, radośnie, posuwali się ku zamierzonemu celowi... i już... już... mieli go dosięgnąć. Gdy naraz nitki srebrne, zaczęły się plątać ich obmotując i ubezwładniając... Czują obydwaj że się duszą, że długo tej męki piekielnej nie wytrzymają... Naraz zjawia się przed nimi Rostow, groźny i straszny... — „Wyście to sprawili!“ — woła pokazując im pióra pokręcone i lak połamany. — „Kochałem was, ale Arakczejew wydał rozkaz i zabiję bez litości pierwszego, który się zbliży!“... Mikołko przerażony, zwraca się ku Piotrowi, szukając u niego ratunku, ale Piotra już nie ma!... Na jego miejscu pojawia się ojciec, książę Andrzej! Postać to mglista i niewyraźna, ale to on najniezawodniej! Czuje to chłopczyna po gwałtownej miłości, jaka mu w tej chwili serce rozpiera, odbierając wszelkie siły... Ojciec zaczyna go pieścić, głaskać, ubolewa nad nim, ale wuj Rostow zbliża się również z pałaszem wyciągniętym i groźnie w górę podniesionym... Chłopczynę przejmuje trwoga szalona i budzi się zlany zimnym potem...
— Mój ojciec — szepcze sam do siebie — przyszedł popieścić się ze mną we śnie!... To był On! z całą pewnością! i on mnie pochwalił... zezwolił... tak samo jak wujcio Piotr!... Niech ci tam mówią co chcą, a ja zrobię To! Mucius Scevola spalił sobie całą rękę! Dlaczegóż i ja nie miałbym tak samo postąpić?... Chcą żebym się dalej kształcił?... Dobrze! będę się uczył... kiedyś jednak skończę nauki, a wtedy zrobię To!... Błagam tylko Boga o jedną łaskę, żebym miał tę siłę co wielcy mężowie w Plutargu!... Może i więcej zrobię?... Dowie się o tem świat cały; będą mnie znali, wielbili, śpiewali na moją cześć hymny pochwalne, a ja...
Łkanie głos mu stłumiło, chłopczyna zalał się łzami.
— Czyś chory? Czy cię co boli? — spytał Dessalles troskliwie, zbudzony rzewnym płaczem Mikołki.
— Bynajmniej! — odrzucił żywo chłopczyna, przyciskając nazad główkę do poduszek. — I pan Dessalles dobry... kocham i jego... — szeptał usypiając. — Co to jednak za różnica z wujciem Piotrem!... A mój tatuś najdroższy?.. Tak! tak! skoro dorosnę, zrobię To... tatuś zaś z nieba mnie pobłogosławi!...


Koniec tomu dziewiątego i ostatniego.


Tłumaczyła
Alfa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.