Wojtek Węcior (Junosza, 1891)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Wojtek Węcior
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom II
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WOJTEK WĘCIOR.
(OBRAZEK.)



Nad samym brzegiem rzeczki stała nawpół rozwalona chałupa.
Ściany jej były poczerniałe, miejscami próchno z nich się sypało, dach się pokrzywił, pleśnią i mchem zielonym porósł.
Podwaliny tej chaty oparte były na kilku głazach, drzwi miała tak nizkie, że człowiek małego wzrostu schylać się w nich musiał, a światło do środka dostawało się przez dwa okienka kwadratowe, w części zaopatrzone w połatane szyby, w części zatknięte gałganami i papierem.
Chałupka stała nad samym brzegiem rzeczki, który w tem miejscu był dość stromy, tak, że wylewy wiosenne nie zagrażały ruderze. Na tymże samym brzegu, bliżej lub dalej od wody, wznosiły się porządniejsze chaty chłopskie, z murowanemi kominami, wyższe, schludniejsze, zdradzające względną zamożność właścicieli.
Rzeczka w tem miejscu tworzyła dwa zakręty dość nagłe, a że chaty tuż nad brzegiem stały, więc też i wieś nie wyglądała jak inne wsie, w prostej linii, jak pod sznur wyciągnięte, lecz była rozrzucona w zygzak.
Droga po za chałupami i zabudowaniami gospodarskiemi stosowała się do linii rzeki i szła kręto, w załamaniach i krzywiznach, a domy przy niej stały frontem, bokiem, tyłem, bliżej, dalej, rozmaicie... Widać z tego powodu nazywano ową wioskę Pokręconą Wólką.
Wyglądała ona zdaleka dość malowniczo. Około chat były sady wiśniowe, ogródki warzywne, konopie lasem rosły, fasola pięła się po tyczkach, pękate dynie leżały w bruzdach, makówki duże i pełne, chwiały się na wysokich łodyżkach... Jak zwyczajnie na wsi, gdzie dobra ziemia daje chleb dla życia — i owoc słodki i kwiatek pachnący — dla smaku i uciechy.
Bywało wieczorem, gdy ciepło, ludzie przed chaty wylegną; starzy to usiadłszy, to stojąc, gawędzą o kłopotach, dziewuchy przekomarzają się z chłopcami, dzieci, koszuliny podkasawszy, po rowach brodzą lub przewracają się po piasku jak psiaki.
Im dobrze... trochę piasku, trochę wody i już uciecha, lada badyl, lada kamyk rozweselenie i zabawa.
Znać życie w całej wsi, przed każdym domem gwarno, wszędzie rozmowa i śpiewy — tylko przed tą wpół rozwaloną chatą nad brzegiem, cisza, zawsze cisza...
Nikt nie wyjdzie z niej na ulicę, aby sąsiada pozdrowić, żywa dusza się nie odezwie... Czasem tylko pies kudłaty wyjrzy na drogę, zawyje żałośnie i podkuliwszy ogon, wraca na swoje podwórko.
Niemiły pies, ponury, zły, nigdy się nie łasi, z innemi psami po ulicy nie zbytkuje, a jak kto, zwłaszcza nocną porą, do stodółki się zbliży, to milczkiem capnie za nogę zdradziecko, nie szczeknąwszy; a już najprzykrzejszy z tem wyciem! Nieraz w nocy coś mu się przywidzi i jak zacznie wyć, to słuchać nie można. Pobudzi psiska w całej wsi i tak je rozżali, że wyją wszystkie, jak gdyby wilka zwietrzyły, albo co złego dojrzały w ciemności...
Z rozwalonej chaty nikt do wsi nie chodzi, ani nikt też ze wsi do chaty nie zagląda.
Boją się ludzie czegoś, omijają zdaleka, a najbardziej nocą. Już to trzeba wielkiego „odważnika“, żeby po zachodzie słońca w tamtą stronę się puścił. Całe szczęście, że ta chałupa biedna dość daleko odewsi jest i że ścieżkami ominąć ją można...
A przecież ludzie w niej mieszkają; prawda, że jaki dom, tacy ludzie i takie ich gospodarstwo — ale mieszkają.
Kwiatka koło ich okien nie zobaczy, podwórko całe pokrzywami i chwastem zarosło, ogród niby to jest, ale żal się Boże! Nieraz cudza trzoda w nim ryje, a przecież nikt jej nie wypędza, chyba tylko ten pies wyjący...
Kto ma dbać?
Gospodyni niema, dziewuch niema; niema też i dzieci, coby przecież choć co nieco, choć trochę oczyściły z zielska zagony.
Tej kobiecie, co owe biedne gospodarstwo prowadzi, będzie może ze sto lat, to i nie ma ochoty schylać się i pracować jak młoda. A i dla kogóż ma zabiegać i zbierać? Sama jedną nogą już w grobie, a gospodarz... ten nic nie żąda, nic nie mówi i niczego nie pragnie.
Dziwny człowiek, nawiedzony, czy opętany, ludzie go się lękają, choć taki jest, że nikogo nie zaczepi i każdemu z drogi ustąpi.
Rozum ma niespełna ten człowiek, choć pracuje, jak inni.
Nieraz podczas roboty coś mu się przypomni nagle... wtedy rzuci sochę, czy sierp i szuka wody, a gdy znajdzie, to usiądzie przy rzece, rowie, czy choćby przy kałuży, byle przy wodzie i zaczyna ręce myć. I tak je będzie mył do wieczora, do nocy, będzie szorował błotem, piaskiem, żwirem aż do krwi i nie ruszy się z miejsca. Dopiero starucha, widząc, że go niema, pójdzie na wywiady, a odszukawszy kijem go trąca... On wtedy wstaje, bierze porzuconą kosę lub sierp i idzie za babą do domu, jak dziecko.
Trudno, żeby z takim opętanym sprawiedliwi gospodarze kompanię trzymali; on stroni od ludzi i ludzie od niego, bo i wejrzenie ma dziwne, nieludzkie.
Gospodarstwo jego całej parady trzy morgi pola i maleńki skrawek łąki nad wodą, sam sobie pan na swojej biedzie, sam sługa. Ma szkapę starą i włogawą, nią zaorze, zabronuje; sam sprzątnie, do stodoły zwiezie, sam młóci, o ile mu to nieszczęsne mycie na przeszkodzie nie stanie.
Do kościoła chodzi rzadko, a przyszedłszy nie staje między ludźmi, ale ma swój kącik upodobany przy dzwonnicy i tam całe nabożeństwo przestoi, nie przeżegnawszy się, nie poruszywszy ustami. Tyle, że czapkę zdejmie, jeżeli nie zapomni...
Ludzie wracają do wsi po nabożeństwie; wtedy i on odchodzi i nie drogą, ale miedzami i bruzdami, na przełaj.
A przecież pamiętają we wsi, że opętanym na świat nie przyszedł, lecz, że był dzieckiem, wyrostkiem a potem mężczyzną, jak należy.
Miał urodę i rozum i wesołość. Do roboty był jedyny, dziewczęta szalały za nim, lubił pobawić się, pośmiać i pośpiewać.
Chałupę i gospodarstwo po rodzicach wziął, którzy odumarli go wcześnie. Nie jaka to fortuna, ale przecie... Mógł się ożenić i drugie tyle gruntu dostać.
Swatali go z gospodarskiemi córkami, mógł mieć ziemię, parę koni, krowy i wszelki dobytek, ale nie chciał. Już on widać wtedy niezupełnie dobrze miał w głowie, skoro starszych ludzi nie słuchał i dobre rady miał za nic.
Podobała mu się dworska dziewczyna; ładna, bo ładna, ale latawica i bez gruntu, bez grosza i bez niczego. Dla oczów śmiejących, dla twarzy gładkości, dla tych zębów, co je do każdego szczerzyć lubiła, wziął ją, przełożył nad gospodarskie córki, choć urodziwe i bogate.
Gadajże takiemu, jak sobie co u widzi!
Dość stryj jego Michał Węcior, pierwszy na całą wieś gospodarz, gęby sobie napsuł, żeby mu to głupstwo z głowy wybić, nawet parę razy przemierzył mu po ojcowsku grzbiet kijem, ale i słowa były próżne i kij połamany nadaremnie.
Wojtek się uparł, ślub wziął i zabrał żonę do domu.
Chwalił się, że mu dobrze, że szczęśliwy i było tego raju pół roku... a później...
Gdy po trzech, czy czterech latach z kryminału powrócił, to już był bez rozumu, bez mowy. Stryj mu oddał zboże i pieniądze co przez ten czas zebrał, starą szkapę i krowę, a on spojrzał, ale ani stryja nie witał, ani dziękował, ani się nie odezwał do nikogo. Poszedł do swojej chałupy.
Że pusta była i nikt w niej nie mieszkał, więc owa starucha, niemowa, żebraczka, a podobno i czarownica, tu sobie gniazdo usłała.
Gdy Wojtek wszedł, odrazu znajomość z nim zrobiła, pokazała mu na garnek, niby pytając, czy nie głodny — on głową kiwnął. Że to była pora jesienna, baba dała mu motykę do ręki, wyprowadziła z izby i pchnęła na ogród ku kartoflom.
Zrozumiał, ukopał kartofli, przyniósł do izby, przy kominie porzucił. Wtenczas baba dała mu do rąk kozik. Kiwnął głową, na ziemi usiadł, oskrobał te kartofle, a potem ręce myć zaczął... Starucha nie przeszkadzała mu, ugotowała kartofle, postawiła na stole... trąciła go łyżką po ramieniu...
Siadł do jedzenia, pożywił się, potem padł na garść słomy i usnął, bo zdrożony był. Kawał drogi prowadzili go stróże transportem z dużego miasta do powiatu, do gminy.
Buty zdarł na szczęt w tej drodze.
Rano baba szkapę do woza zaprzęgła, sochę na wóz włożyła i pchnęła swego gospodarza ku polu, żeby orał. Orał do samego południa, w południe jeść mu przyniosła, zjadł i znowu orał do zmroku.
Do domu powróciwszy, szkapę obrządził, a nazajutrz rankiem znów do roboty się wziął, podług tego, jak mu baba kazała.
I tak ci dwoje, z których jedno mówić nie mogło, a drugie mówić nie chciało, porozumieli się odrazu, że on tu gospodarzem będzie, ona gospodynią, że on w polu ma robić, ona w domu... Porozumieli się i żyli pod jednym dachem. On bywało swoje robi, ona swoje... Za nim włóczy się ten pies ponury, ze łbem zwieszonym, także jakiś wyrodek. Wojtek, z kryminału wracając, na drodze go znalazł, chlebem przywabił i ma w nim przyjaciela, też niemego.
Kilka lat pod kluczem, za kratami, na takiego chłopaka, ktoby się spodział? Zawsze spokojny, każdemu słowo dobre dał, przychylny dla wszystkich, uczynny, nikomu wody nie zamącił — a przecież...
W pół roku po ślubie, pojechał jednego dnia na zarobek do lasu. Zima była tęga i śnieżna, drogi doskonałe, a w sąsiedztwie żydzi las cięli, trzeba było wywozić sosny do bindugi nad rzeką. Ruch był wielki, po rublu na dzień gospodarze zarabiali sprzężajem. Wojtek też chciał zarobić, ubrdał bo sobie, że skoro trzydzieści rubli zbierze, to swojej ślicznotce korale kupi — i tak mu to w głowę zajechało, jak fura siana — dźwigał kloce, ruble zbierał i niewiele mu już brakowało, pięć czy sześć tylko... Byłby zebrał jak nic, bo się na odwilż nie miało, mróz trzymał ziemię jak w kleszczach...
Tego dnia wcześniej kloc nad rzekę przywiózł, złożył go i zaraz zawrócił do domu.
Spieszył się, bo i głód mu dokuczał i tęskno mu było do żony. Cicho podsunęły się sanie pod chałupę.
Świeciło się, słychać było śmiechy... Spojrzał przez okienko i zmartwiał... poczerwieniało mu w oczach.
Ekonomski synek obok jego żony siedział, radowali się i śmieli z głupiego chłopa, co kloce dźwiga, żeby korale kupić...
Parę słów usłyszał... dość mu było... ani słowa nie rzekł... siekierę z sani wziął — wpadł do izby... jak piorun...
Ciął prosto w gładkie czoło, między oczy czarne, co się tak śmiać umiały, takim blaskiem świeciły...
Krew bryznęła aż na pułap, zalała mu twarz, sukmanę, ręce...
Szarpnął się, cofnął i drugi raz siekierę podniósł, ale ten, dla kogo cios był przeznaczony, zdążył uciec.
Wojtek wybiegł za nim, gonił go przez pole, zapadał w śnieg głęboki, znów się zrywał i gonił, lecz uciekający był lekki i zwinny, a Wojtek ubrany jak do lasu, w grubym kożuchu, w sukmanie...
Widząc, że nie dogoni, zatrzymał się, zamachnął siekierą i rzucił ją za zbiegiem. Warknęła mu tylko koło ucha i utkwiła ostrzem w pniu wierzby, tak mocno, że ją ledwie później wójt z sołtysem wydobył.
Gdy w kwadrans później przyszli ludzie ze wsi, aby uwięzić mordercę, zastali go pochylonego nad korytem przy studni...
Mył ręce...
Rzucili się na niego, związali, nie stawiał najmniejszego oporu... Na zapytania wcale nie odpowiadał, a oczy miał takie, jak człowiek przebudzony nagle z głębokiego snu, nie zdający sobie sprawy z tego, gdzie jest i co się z nim dzieje.
Nazajutrz zaprowadzono go do miasta powiatowego — potem dalej, do gubernii.
Mieli z nim sędziowie niemało kłopotu, gdyż wszelkie ich pytania milczeniem zbywał i żadna siła ani jednego słowa nie mogła z niego wydobyć. Nie odzywał się ani do towarzyszów więzienia, ani do stróża, który mu jedzenie przynosił, do nikogo.
Kamień się z tego człowieka zrobił, kłoda bezduszna.
Nie śmiał się, nie płakał, nie zdradzał ani żalu, ani tęsknoty, tylko wzrok w ścianę utkwiwszy lub w sufit, patrzył bezmyślnie całemi godzinami. Gdy strażnik iść mu kazał — szedł, wstawać — wstawał, kłaść się na spoczynek — kładł się.
Z taką samą apatyą byłby się dał przykuć do taczki i dźwigałby ciężary, ale nie wysłano go do kopalni, został na miejscu.
Sędziowie, nie wiedząc co robić z tym trupem żyjącym, oddali go lekarzom. Ci przecież od tego są, żeby wiedzieli, co się dzieje w głowie ludzkiej i w sercu.
Wzięli też Wojtka w swoje obroty, badali po swojemu, dawali mu leki różne, ale chłop, jak milczał, tak milczał, jak był obojętny na wszystko, tak był...
Nie obejrzał się, okiem nie mrugnął, gdy go z więzienia do szpitala prowadzono; nie okazał zdziwienia, gdy znalazł się wśród nieszczęśliwych szaleńców, którzy krzyczeli, śpiewali, darli się w niebogłosy.
I tak mu zeszło kilka lat życia w murach dusznych, w bezczynności, temu chłopu, co od młodości na swobodzie był, ciągle w polu, w lesie, na łąkach, przy robocie...
W ostatnim roku zarządca szpitala, widząc, że Wojtek spokojny i nie zaczepia nikogo, kazał mu w ogrodzie robić, liście zgrabiać, ulice gracować, ziemię kopać.
Robił jaknajlepiej, nie odpoczywając wcale, dotąd, dopóki mu nie kazano zaprzestać.
Posłuszny na każde skinienie, różne posługi pełnił, kurytarze zamiatał, drwa do pieców dźwigał; wody tylko nie dawano mu nosić, bo gdy wiadro napełnione zobaczył, wnet ręce w niem mył i mył dotąd, dopóki mu wody nie odebrano.
Doktorzy ciągle na baczeniu go mieli, od czasu do czasu przychodzili w kilku, oglądali go, naradzali się między sobą, aż wreszcie zgodzili się na jedno, że się Wojtkowi rozum całkiem pomieszał i że niema sposobu tego naprawić... Że zaś cichy jest, spokojny i nikomu nieszkodliwy, więc po cóż ma zabierać miejsce w szpitalu, niech wraca na wieś między swoich... Napisali to na papierze, odesłali do urzędów, do sądów.
Po upływie jakiegoś czasu przyszedł strażnik i zabrał Wojtka do biura, a ztamtąd, pod dozorem dwóch stróżów, odesłali biedaka transportem do Pokręconej Wólki.
Szedł milcząc, nie oglądając się po za siebie, nieciekawy dokąd go prowadzą, tylko tego psa ponurego chlebem ku sobie przymanił.
Widok wioski rodzinnej, ludzi znajomych, żadnego na nim wrażenia nie zrobił... Nie poznał nikogo, słowa nie rzekł, głową nikomu nie kiwnął. Powiedział mu stryj: idź do chałupy — i on poszedł, a zastawszy tam babę niemowę, odrazu stał się jej posłuszny, tak jak przedtem strażnikom więziennym i posługaczom szpitalnym.
I cicho było w chacie na uboczu, jak w mogile; kaleka i szaleniec żyli obok siebie spokojnie, wspomagając się wzajem... Ona była głową w tem marnem gospodarstwie, on — ręką, ona — kierunkiem, on i włogawa szkapa siłą.
I zeszło tak lat kilka...
Baba setnie stara, coraz częściej, coraz uporniej w ziemię patrzyła; grzbiet zaczął się jej wyginać w kabłąk, a twarz pomarszczona, jak zeschła gruszka, nabierała takiej barwy, jak świeża skiba roli popielatki, co to nie czarna jak borowina i nie żółta jak piasek, ale taka prawdziwie ziemista...
Przyszła wiosna, a że zimą śniegi były duże, więc gdy stopniały i spłynęły, podniosła się woda w rowach, strumieniach i rzeczkach, wystąpiła z brzegów, porozlewała się po nizinach i łąkach szeroko i srebrzyła się od słońca, które ją potrosze i nieznacznie spijało...
Rzeczka pod Pokręconą Wólką stała się dużą, huczała i pieniła się, rozbijając fale o brzegi, mocowała się z brzegiem urwistym, a piaski z drugiej strony pod panowanie swoje zagarnęła i posunęła się precz, na łąki, aż pod olszynę... pod lasek.
Wojtek tego dnia rano wstał jak zwykle i spojrzał bezmyślnemi oczyma. Nie wiedział dokąd iść i co robić, bo mu nikt nic nie kazał.
Baba leżała w kącie na garści słomy, wyciągnięta, sztywna... Jedną rękę podłożyła pod głowę, drugą trzymała na piersiach. W chacie było zimno, na kominie ogień nie płonął, garnki stały na półce nietknięte, jak gdyby ich nikt nie potrzebował w tym domu...
Wojtek na babę patrzył, czekał, co mu każe robić.
Nic nie kazała.
Pies ze zwieszonym łbem wsunął się do izby, trącił Wojtka nosem w kolano, otarł się o niego i wyszedł.
Wojtek wysunął się z chałupy za nim... stanął na podwórku, patrzył na niebo jasne, na drzewa, Kobyła w stajni, głodna, zarżała kilkakrotnie; mógł sądzić, że go woła, poszedł do niej, kłak siana za drabinę wrzucił, popatrzył trochę, ale że nie przyzwyczajony był w stajni siadywać, więc wrócił na dziedziniec, usiadł na pieńku i tak do późnego wieczora przesiedział...
Miał czas, baba żadnej roboty nie żądała od niego...
Szumiała woda, szemrał wiatr w gałązkach wierzby; wiosenny, prawie pełny księżyc na niebo wypłynął i patrzył na wody rozlane, a one mieniły się od tego spojrzenia, złociły się, srebrzyły, bladły, migotały, jakby je kto gradem błyszczących kamyków zasypał.
Wojtek powiódł wzrokiem dokoła i znać mu się przypomniało, że to co tak jaśnieje, migoce się, mieni — to woda. Wyciągnął ręce przed siebie, jedną o drugą trzeć zaczął.
Myć je chciał...
Usiadł na stromym brzegu, nad wodą, nogi zwiesił i wpatrywał się w falę szumiącą.
I dziwne rzeczy widać zobaczył w tej fali, bo mu martwa zawsze twarz drgać zaczęła, usta wykrzywiły się boleśnie. Może dostrzegł białe czoło, oczy ogniste, śmiejące się usta... może mu się przypomniały korale... może pamięć wróciła, bo pochylił się nad wodą, krzyknął przeraźliwe i stoczył się w głębinę...
Poszedł do dna jak kamień, a na rzece fala zakotłowała się, zmąciła, błysnęła ku księżycowi kołem złotem, to koło rozbiła o brzegi... i mało jej było jednego, posłała za niem drugie, trzecie, dziesiąte... aż po chwili stała się taka sama jak przedtem, migotliwa, szumiąca... szarpała brzeg stromy, zagarniała piaski.
Chmura zasłoniła księżyc, zrobiło się ciemno, brzydki pies na brzegu usiadł i zawył przeraźliwie, okropnie; wszystkie psy na wsi wtórowały mu żałośnie, ludzie ze snu zbudzeni żegnali się trwożnie, myśląc, że to wycie jakieś nieszczęście zwiastuje...
Po dwóch dniach chłopi, spostrzegłszy że w chacie na ustroniu ruchu żadnego niema i słysząc żałosne rżenie szkapy, przyszli i znaleźli babę niemowę martwą, na garści słomy leżącą.
Tegoż dnia woda trochę opadła i trupa Wojtka zostawiła na brzegu.
Pochowali ich oboje, zmówili pacierz za nieszczęśliwych.
Grunt po Wojtku stryj wziął w posiadanie, a chałupa została opuszczona, bo nikt mieszkać w niej nie chciał. Pilnował ją przez jakiś czas ów pies brzydki, ale snać sprzykrzyło mu się, bo zniknął i już go nigdy nie widziano w Wólce...
Waląca się chałupa stoi jeszcze nad brzegiem. Krokwie przegniły od wilgoci, dach się zapadł... tylko ceglany komin sterczy nad rumowiskiem.
Czasem, nocą, puszczyk na tym kominie siada i kwili tak żałośnie, aż się serce ściska...


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.