Wrażenia więzienne/Ratusz/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Wrażenia więzienne
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

"W"
W ogólnych kamerach popasałem krótko. Zachorowałem i po zbadaniu przez doktora zostałem awansowany o piętro wyżej do cel sekretnych. Nie jest tam ani cieplej, ani suszej, ale posiada się własną pryczę z siennikiem, który po noclegach pokotem, wydaje się puchowem posłaniem.

Prócz tapczanu innych mebli normalnie „nie połagajetsia“; w numerze jednak, który mi się dostał, znajdował się mały stolik i aż dwa gwoździe w ścianie, były to zdobycze bawiącego tu oddawna właściciela składu aptecznego, który, rzec można, przedmioty te wysiedział.
— Wszędzie — żartował — z czasem czegoś dorobić się można i nawet kamień na miejscu porasta.
Aptekarz istotnie tłukł się po więzieniach od roku. Zwiedził forty, cytadelę, Pawiak i drugim nawrotem znalazł się znów w ratuszu na czas dłuższy. Miał poważną sprawę polityczną, którą, umorzono na zasadzie amnestyi, ale na zasadzie rozporządzenia administracyi aresztowano go bardzo prędko i trzymano pod kluczem, włócząc dla rozmaitości z miejsca na miejsce.
Drugim mym szlafkamratem został lekarz „przemysłowiec“.
Cela była ciasna, wilgotna i piekielnie zimna, tak że trzeba było siedzieć w futrach, chodzić w kaloszach.
Małe w górze okienko od Daniłowiczowskiej, prócz kraty zasłaniał kosz, ukośnie umieszczona blacha kosza o ile kradnie światło, o tyle znakomicie współdziała wilgoci, zatrzymuje bowiem śnieg, który, topniejąc, przez źle dopasowane ramy spływa do wewnątrz.
Mrok potęgują ciemne ściany wymazane smołowcem, od których wdzięcznie się odcinał biały kaflowy piecyk, niestety tak wystudzony, że garstka wyprocesowanego miału nie wywierała nań żadnego wrażenia — okazało się, że jest to oziębło nieczuła, antypatyczna figura, która łudzi pozorami, a właściwie zabiera niepotrzebnie miejsce.
Gdy mróz ściskał, wypadało rozgrzewać się dorożkarskim sposobem i szybkiem dreptaniem po celi.
Regulamin sekretnych jest ostry; spacerów niema, „do wietru“ wychodzi się w asystencyi dozorców, którzy starają się wypuszczać jak najrzadziej tak, że nieraz godzinami trzeba walić w drzwi. Jedynie przy rannem myciu, które się kolejką celami odbywa na korytarzu, udawało się przez judasza zajrzeć tu i owdzie.
My jednak mieliśmy połączenie z sąsiednią celą za pomocą „telefonu“: wybitej dziury koło pieca, zalepionej białym papierem. Przez otwór ten można było doskonale rozmawiać, a nawet podawać sobie drobniejsze przedmioty.
Wynalazek ten był świeżem dziełem siedzących tam dwóch politycznych, którzy, gdym przybył, byli właśnie zajęci dłubaniem telefonu do celi następnej.
Sąsiedztwo z drugiej strony było za to fatalne, siedzieli tam bowiem trzej prowokatorzy, znani pod pseudonimami: „Olek czerwony“, „Poeta“, „Grabowski“.
Tej ściany musieliśmy się pilnie wystrzegać.
Do największych „przyjemności“ w sekretnych zaliczało się wywołanie na dół (w niz) i istotnie stanowiło to ogromną rozrywkę bez względu na przyczynę i skutek takiej dalszej wyprawy.
Dla mnie przyjemności, których używałem częściej niż moi szlafkamraci, zaczęły się odrazu pierwszej nocy.
Dorwawszy się do osobnego łóżka z pościelą przysłaną z domu, spałem w najlepsze, gdy dobrze po północy zbudził mnie stale gniewny i gburowaty głos Siergiejewa:
— Stupajtie w niz!
Ubrałem się po ciemku i wyszedłem poprzedzony przez rosłą postać dozorcy, który często oglądał się szeroką, z nosem, jak fajka, znienawidzoną ogólnie twarzą. Idąc przez puste mroczne korytarze mijałem płyty drzwi niby szeregi żelaznych, rdzawych tablic wmurowanych w szary kamień na pamiątkę bezimiennie umarłym.
Za nimi trwała ciężka cisza, czasem tylko przez otwór judasza wymykała się ostra strzałka mdłego światła, nikły ślad, że tam tli się życie.
Jeden numer z oknami na korytarz wyglądał zupełnie jak klatka menażeryi, a walające się w nim na ziemi ciała sprawiały wrażenie dziwacznych potworów, śpiących w wilgoci i gnoju. Była to najstraszniejsza kamera kryminalnych, gdzie cały dzień rozlegały się ryki przekleństw, sporów zażartych i wściekłych bójek! Teraz tam panował niemy spokój i tylko przez kraty jak z gnijącej jaskini buchał fetor i para.
Wstrzymując oddech, przeszedłem przez ten pas smrodliwy, w długiej perspektywie zamajaczyła postać drzemiącego na stołku strażnika. Gdzieś z boku zagadały tajemniczo żywe słowa, niby ludzki głos wydobyty z kamienia; minąłem jeszcze schody i stanąłem przed kancelaryą.
Siergiejew wszedł do środka, zatrzaskując mi drzwi przed nosem. Usiadłem na ławce, spojrzałem i odsunąłem się gwałtownie. Na ławce stała krew. Duża skrzepła plama zwieszała lepki sopel z krawędzi, wysączony już do cna, bo nie kapał. Ostatnia zaschła kropla, paliła się na końcu, pod nią podłoga zbryzgana jakby w żałośne litery.
Ale czerwone pismo już zczerniało; głoski rozmazane w błocie robiły nieczytelną historyę świętego męczeństwa. Można się było jedynie domyślać, że tu odpoczywał, z bólu się cucił mordowany człowiek, tu broczył resztką krwi, którą do jutra wessą deski, wytrą do sucha ubrania, zadepcą buty jego towarzyszy.
— Pożałujtie! — przerwał mi Siergiejew.
Przeszedłem oświetloną, ale próżną kancelaryę i znalazłem się na podwórzu ratusza.
Martwo i samotnie wyglądała zasypana śniegiem biała przestrzeń. Pusto, i tylko liczne światła w oknach pawilonów świadczyły, że władze pracują, że wciąż szeleszczą „ischodjaszczyja“ i „wchodjaszczyja bumagi“.
W nieruchomym powietrzu ważyły się sennie płatki śniegu i bąkał leniwie dzwonek ciągnących gdzieś sanek.
Ogarnął mnie niby mgłą gorzki smutek; przeciągnął w widmie obraz 3-go maja i spłynął jak w czeluść mogiły. Ocknąłem się na wspomnienie o pierwszym — a w lokalu biura ochrany, gdzie mi kazano czekać na kanapce oprzytomniałem zupełnie.
Po kilku minutach samotnej „obdumki“ wprowadzony zostałem do małego pokoiku zastawionego szafami, gdzie zostałem sam na sam z jakąś mizerną figurą w niebieskich okularach, która nie podnosząc od papieru oczu, wskazała mi krzesło. Siedzieliśmy dość długo przedzieleni stolikiem. Vis-à-vis moje wyglądało do tego stopnia niepocześnie i wyszarzanie, że je brałem za jakiegoś zwykłego skribę i oczekiwałem zjawienia się odpowiedniego dygnitarza.
Okazało się jednak, że to jest pomimo lichych pozorów właśnie jeden z filarów wszechmocnej instytucyi.
Zaczęło się jak zwykle; nazwisko, wiek, stan, zawód, aż do imion dzieci, włącznie z tą różnicą, że sam sobie wypisałem kwalifikacye.
— Pan został aresztowany na Przemysłowej?
— Tak!
— Jak to było, proszę napisać.
W kilku słowach skreśliłem przebieg sprawy.
— Proszę przeczytać.
Spełniłem życzenie.
— Uhu, — chrząknął właściciel okularów i westchnął jakby z żalem.
— Widzi pan, cała bieda polega na tym, że prelegent takiego nazwiska nie istnieje wcale.
— Czy istnieje, tego nie wiem, ale odczyt jego był zapowiedziany — odparłem.
— Pan — literat?
I tu nastąpiła towarzyska rozmowa o literaturze, o tym gdzie pisuję, ile mniej więcej zarabiam, informacye co do tytułów moich prac i wyrazy uznania dla talentu.
— No, a wracając do tej przykrej sprawy, to być może istotnie pan wypadkowo znalazł się na konferencyi P. P. S.? — zagadnął mnie znienacka, podnosząc osłonięte szkłami oczy.
— Poszedłem na odczyt, o konferencyi pierwszy raz słyszę od pana...
— A jednak to była konferencya, są rozmaite dowody... No to proszę napisać — dyktował:
— O tym, że była tam konferencya nic nie wiedziałem.
Teraz z kolei ja pilnie patrzałem na czarne okulary i postanowiłem zmienić redakcyę:
— O tym, jakoby tam miała się odbyć konferencya, nic nie wiem.
Proszę podpisać — a gdym to uskutecznił, filar odebrał mi papier, rzucił okiem i rzekł nadspodziewanie oschle, jakby urażony:
— Stupajtie!
Skruszony, żem mimowoli wyrządził przykrość tak uprzejmemu człowiekowi, wróciłem na kanapkę, gdzie zastałem sympatycznego bruneta tak dalece zajętego rozmową z rewirowym, że mnie nie zauważył. Przypominał rewirowemu szczegóły głośnej ucieczki jednego z politycznych, z przed kilku laty — inżyniera M., którego zagarnięto na Przemysłowej.
— Ten pan go dobrze zna — zwrócił się nagle do mnie.
— Ja? skąd?
— No, no, — śmiał się — i po co go było puszczać na swoje zebranie — nieostrożność... Zresztą może być, że pan z nim bliżej nie jest, on bowiem działał podówczas w Łodzi, a pan w Warszawie. I że to się panu chce z takiem zdrowiem...
— Racya — przerwałem — my wszyscy nie mamy zdrowia włóczyć się po tych waszych norach i żebyś pan miał rozum, to byś nas wypuścił, pozbylibyśmy się wzajemnego kłopotu.
— To nie odemnie zależy — rozłożył ręce brunet.
— Ale od pana zależało nasze aresztowanie.
— Trudno było nie aresztować, zauważył wesoło i wyszedł, natomiast przystąpił Siergiejew i odprowadził mnie do celi.
Towarzysze moi nie spali, musiałem im opowiedzieć całą przeprawę dokładnie; od aptekarza dowiedziałem się, że badania odbywają się zawsze w nocy, że wskutek tego nawet szef ratusza, oberpolicmajster, musiał zmienić tryb życia: przyjmuje do trzeciej, potym śpi i rozpoczyna swe funkcye o północy.
Słysząc to zrobiłem uwagę, że jednak pomimo panowania starego stylu, zegar ratusza idzie według czasu amerykańskiego.
— Nie — zagadało głucho koło pieca: tylko noc jest dyskretna, oskarżony senny, a po ciemku wygodniej nie tylko wyciągać, ale starym stylem wypruwać wyznania.
Umilkliśmy z zabobonnem uczuciem, jak gdyby się odezwał głos ściany więziennej...
Wzdrygnąłem się: stanęła mi w oczach krwawa skrzepła plama.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.